czwartek, 26 września 2013

Cień wiatru

Czasami marzę, aby noc po skończeniu książki trwała wiecznie. Niczym nie da się opisać leżenia w ciemności, wciąż z wypiekami na twarzy, gorączkowego rozmyślania nad poznaną historią. Gdyby noc ta nigdy się nie skończyła, przeżywane emocje zostałyby z nami na zawsze. A tak? Giną gdzieś - w rzeczywistości, w cieniu wiatru...

W wieku dziesięciu lat Daniel Sempere odwiedził Cmentarz Zapomnianych Książek, aby wynieść z niego zapomniane przez Boga i ludzi dzieło niejakiego Juliana Caraxa - "Cień wiatru". Kiedy w późniejszych latach chłopak zapragnął zapoznać się z innymi powieściami autora, okazało się, iż wszystkie odnalazł i spalił tajemniczy osobnik bez twarzy imieniem Lain Coubert, czyli - nomen omen - identycznie, jak diabeł w książce Caraxa...

Przed rozpoczęciem kolejnej książki Zafona automatycznie uznałam, iż to Barcelona figurować będzie jako miejsce jej akcji. Nie pomyliłam się. Autor najwidoczniej jest zakochany w swoim rodzinnym mieście, ale nikt nie ma mu tego za złe. Dzięki temu możemy o Barcelonie czytać tak, jak nie zrobilibyśmy tego podczas lektury żadnej innej pozycji - a to za sprawą barwnych, plastycznych opisów stworzonych dzięki nieprzeciętnie bogatemu słownictwu autora; magicznej, niepowtarzalnej atmosferze. Prawdę mówiąc w tym momencie nie mogę się nadziwić, że nigdy tam nie byłam. Mam wrażenie, jakbym znała każdy zakątek tego klimatycznego miasta. 
Bardzo pozytywnie odebrałam też fakt, że "Cień wiatru" to pod pewnymi względami książka o... książkach. Dzięki temu przez kartki powieści przewija się sporo nazwisk rzeczywistych autorów - m.in. Victora Hugo czy Aleksandra Dumasa. Ta historia to wprost raj dla każdego bibliofila - także dzięki ogromnej liczbie złotych myśli. Świadczy to o specyficznym sposobie postrzegania świata przez Zafona.
"Nie kwestionujesz prawdziwości omamu, po prostu idziesz za nim, póki się nie rozwieje lub cię nie zniszczy."
Autor może pochwalić się również ponadprzeciętną wyobraźnią i talentem. "Cień wiatru" napisany jest z pomysłem (i to jakim!), a czyta się go niesamowicie szybko. Autor pisze z wyczuciem i umie budować napięcie. Ta książka tak pochłania, że nie możesz już robić nic innego niż śmiać się z wyjątkowego poczucia humoru Zafona i być zaciekawionym licznymi mrocznymi tajemnicami! Lekturze towarzyszą wszystkie możliwe emocje - płacz, śmiech oraz refleksja - spowodowane nieustannymi niespodziankami, mogącymi nie raz przyprawić o mocniejsze bicie serca. 
Nie mogę nie wspomnieć też o przesłaniu, obecnym w każdym dziele Zafona. Tym razem dotyczy ono koła życia, naszych wyborów i błędów, roli przeszłości w życiu każdego z nas. 
O tym... i o zdjęciach znajdujących się w "Cieniu wiatru". Już dawno nie czytałam książki z ilustracjami, nawet jeśli będą nimi czarno-białe zdjęcia. Oglądanie każdego z nich sprawiało mi niewypowiedzianą radość - tym bardziej, że idealnie pasowały one do historii.
"Niewiele rzeczy tak bardzo oszukuje jak wspomnienia."
Zafon wykreował całą masę interesujących postaci. Mimo tego, że jest ich niezliczona niemal ilość, to wszystkie są dopracowane - a przy tym nietuzinkowe. Główny bohater, Daniel, zdobył moją sympatię inteligencją, wrażliwością i poczuciem humoru - ale i tak nie ma go co porównywać do Fermina, przyjaciela Daniela. Fermin cechował się gadatliwością, nie szczędził sobie wulgaryzmów, lubił wszystko koloryzować, nigdy nie chował się za maską obłudy. Zdobył moje uznanie szczerością i odwagą. Tylko czekałam na sceny z jego udziałem! Natomiast Julian Carax... Och, Julianie! Nie zgadzałam się ani z tobą, ani z twoimi działaniami... Dlaczego więc płakałam właśnie z twojego powodu?

"Cień wiatru" to książka, którą można porównać do snu: jest cudowna, mija nie wiadomo kiedy, a gdy się kończy nie możemy pogodzić się z powrotem do rzeczywistości. Już dawno nie czytałam tak doskonałej książki. Gorąco polecam.

Moja ocena: 9,5/10

Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 4,1 cm -> 150,9 cm

wtorek, 17 września 2013

Książę mgły

Nazwisko Zafon kojarzy mi się przede wszystkim z tytułem "Marina" (no dobra, do tej pory tylko z tym, ale podkreślam: do tej pory!) . Jest to jedna z lepszych książek, jakie czytałam. Dynamiczna, wzbudzająca wielkie emocje, z nietuzinkowym przesłaniem i pozostawiająca po sobie ogromnego kaca książkowego. Od dawna wyczekiwałam na kolejne spotkanie z tym autorem. A kiedy wreszcie do niego doszło... mam ochotę na więcej i więcej!

Z powodu wojny rodzina Carverów przeprowadza się do małego, cichego miasteczka na wybrzeżu Atlantyku. Już od pierwszych dni w nowym miejscu zaczynają dziać się dziwne rzeczy - zegary chodzące wspak, tajemnicze głosy, pojawiający się wszędzie symbol...  A to dopiero początek - trójka dzieci (Max, Alicja oraz Irina) jeszcze nie wie o Księciu mgły...

Na starcie czekała mnie mała konsternacja. Pióro autora było owszem - lekkie i proste, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, iż jest wręcz dziecinne (a mam 14 lat, no naprawdę). Dialogi wydawały mi się miejscami nienaturalne (bo kto używa sformułowania "po południu pokażę ci, gdzie raki zimują"?), a kłótnie między rodzeństwem nieco wymuszone... Na szczęście im dalej w las, tym było lepiej. A może to ja przestałam zauważać te niedociągnięcia? Nie wiem - wiem tylko, że czytałam z zaciekawieniem, a strony same uciekały, nie wiadomo kiedy. Zafon może pochwalić się niebywałą wyobraźnią i talentem. A przy tym wszystkim w swoich książkach ma zawsze ukryte przesłanie (w tym wypadku dotyczące naszych wyborów i ich skutków), co nigdy nie jest bez znaczenia - a dla mnie jest to wręcz decydujący o ocenie aspekt. 
"Złych wspomnień nie musisz brać ze sobą. I bez tego będą cię prześladować."
Portrety psychologiczne postaci być może i były dość nieskomplikowane, ale nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie zawarte w nich sprzeczności. Weźmy głównego bohatera, Maksa - nikt nie wmówi mi, że jest on tylko rok młodszy ode mnie. Zachowywał się wyjątkowo infantylnie. Podobnie zresztą Alicja (skądinąd moja ulubiona postać w tej powieści) - bujająca w obłokach, wiecznie nieobecna, ale koniec końców wciąż zachowująca się jak dwunastolatka. 
(WIELKI SPOILER KOŃCÓWKI) Nie rozumiem też jednego - czy możliwe jest oddanie za kogoś życia po dwóch tygodniach znajomości? (KONIEC)
Dalej: akcja teoretycznie dzieje się w roku 1943. Czemu więc wciąż miałam wrażenie, że czytam o teraźniejszości (plus występujące co jakiś czas wzmianki o wojnie)? Nie było to najlepsze posunięcie, ale rozumiem, że motywowane było stereotypową niechęcią młodzieży do historii. 

Narzekam i narzekam, ale koniec końców "Książę mgły" i tak zrobił na mnie spore wrażenie. Należy pamiętać, że jest to debiut Zafona, więc wiele trzeba autorowi wybaczyć - a ile niedebiutanckich książek jest kilka razy gorszych od "Księcia mgły", a przy tym o wiele, wiele mniej przyjemnych niż ona?
Mam teraz przeogromną ochotę na chyba najsłynniejszą książkę Zafona - "Cień wiatru". Na całe szczęście, czeka ona na mojej półce - i nie omieszkam sięgnąć po nią już jutro!

Moja ocena: 7/10

Przeczytam tyle ile mam wzrostu: 1,4 cm -> 146,8 cm

niedziela, 15 września 2013

Ruth

Literatura wiktoriańska kojarzy się bezwiednie ze schludnymi, kulturalnymi, cichymi i nieśmiałymi dziewczętami, pokornie wyczekującymi odpowiednich kandydatów na mężów. Gdyby ktoś powiedział mi wcześniej o utworze z tamtej epoki opowiadającym o kobiecie upadłej, pewnie bym nie uwierzyła. A kiedy książka taka stanęła na mojej drodze, nie mogłam się oprzeć i pełna zapału natychmiast po nią sięgnęłam. Wrażenia? Przede wszystkim ogromne zaskoczenie!


Ruth Hilton została sierotą w bardzo młodym wieku. Zmuszona jest pracować jako szwaczka. Pewnego dnia na jej horyzoncie pojawia się tajemniczy pan Bellingham. Choć dziewczyna nie do końca rozumie swoje uczucia, zgadza się przyjąć jego ofertę wzięcia jej na utrzymanie...

Autorka zaczęła "Ruth" opisując miejsce akcji, co odbieram zdecydowanie na jej korzyść. Dzięki temu lepiej mogłam wyobrazić sobie realia powieści (które zostały skądinąd przedstawione bardzo dobrze) - a czasem przez pierwsze kilkanaście stron mam przed oczami postacie bez twarzy, stąpające po szarym tle. Opisy, tak charakterystyczne dla gatunku, trzymały poziom przez całą długość historii. Co ważne - nie powiem, aby nudziły (no, może tylko przy okazji wyborów i związanych z nimi intryg). Styl Elizabeth Gaskell jest dokładnie taki, jak kocham - klimatyczny, gawędziarski, epokowy, ale zrozumiały. Nie przeszkadzający w zachłannym czytaniu. Zaciekawił mnie również pomysł na narrację tej historii - narrator ewidentnie jest świadkiem wydarzeń, bo co raz wtrąca jakieś adekwatne do sytuacji uwagi - ale nie jest też ich uczestnikiem.

Najbardziej znaczącym powodem mojego wspomnianego zdumienia, jest osoba głównej bohaterki. Prawdę mówiąc spodziewałam się wulgarnej i impulsywnej dziewczyny. Zastałam natomiast osobę cichą, wrażliwą, pokorną i bujającą w obłokach. Kształtowanie jej charakteru przedstawione zostało idealnie - Ruth stopniowo staje się coraz bardziej stanowcza, odważna, pełna determinacji. Nie mogę jednakże powiedzieć, aby przypadła mi ona do gustu. Była taką cichą bohaterką - zniesie wiele, ale zaraz potem się rozpłacze. O wiele większą sympatią obdarzyłam starą służącą - Sally. Nie mówiła, hm, wyszukanym językiem; ubóstwiała wszelkie tradycje i konwenanse, cechowała się specyficznym poczuciem humoru. Tylko czekałam na sceny z jej udziałem!

Tematyka dotycząca kobiet upadłych oddana została bardzo dobrze - wraz z ówczesnymi przekonaniami dotyczących takich kobiet i ich dzieci - jednak nie spodziewałam się, iż obraz ten będzie przepełniony współczuciem. Prawdę mówiąc, liczyłam na większą brutalność. 

A teraz wyjaśnię, dlaczego ocena będzie, jaka będzie. Powodem jest przede wszystkim długość tej historii - aż 530 stron. Nie łączy się to dobrze z nader powolną akcją - bo po prostu nie daje motywacji do czytania. Jak mówiłam, kocham pióra wszelkich wiktoriańskich autorek, ale bardzo często nie pozwalają one na czytanie w przerwie między innymi zajęciami. Tak było w przypadku "Ruth" - potrzebowała ona skupienia się, a to z kolei - czasu. A z czasem ostatnio jest u mnie krucho.

Mimo to, nie jestem niezadowolona z lektury "Ruth". Prawdą jest, iż dłużyła mi się okropnie, ale w końcu była to prawdopodobnie jedyna szansa, aby poznać historię o tej tematyce. Myślę, że polecić ją mogę fanom gatunku - ich na pewno nie zrazi powolna akcja.

Moja ocena: 6,5/10

Przeczytam tyle ile mam wzrostu: 4,2 cm (w sumie 145,4 cm)


Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu MG

poniedziałek, 9 września 2013

Spotkanie z panią Małgorzatą Gutowską-Adamczyk :)

Autor książki zazwyczaj kojarzy nam się z wytłuszczonym imieniem i nazwiskiem na okładce. Nie myślimy o nich jak o żywych osobach, które chcą nam coś przekazać, które męczyły się miesiącami, jeśli nie latami aby stworzyć swoje dzieło... a szkoda. Okazuje się, że takie spotkanie może być genialnym doświadczeniem!

Małgorzata Gutowska-Adamczyk jest pisarką, scenarzystką filmową, dziennikarką; ukończyła historię teatru, choć nigdy nie pracowała w zawodzie. Przez pewien czas była nauczycielką polskiego. W latach '90 reżyserowała program telewizyjny "Tata, a Marcin powiedział"; wydała sporo książek dla młodzieży ("13 poprzeczna", "Wystarczy, że jesteś", "Niebieskie nitki") i tyleż dla dorosłych (saga "Cukiernia pod Amorem", "Podróż do miasta świateł"). 

Spotkanie zaczęło się od nieukrywanego zdumienia pani Małgosi z obecności mężczyzn na sali. Zaraz po tym okazało się, że chłopaki to uczniowie technikum, a przyszli razem z nauczycielką. Korzystając ze sposobności, pani Gutowska-Adamczyk zaczęła opowiadać o mężczyznach - o tym, że nie czytają, o wymaganiach kobiet wobec nich, o miłości, o życiu, o samej sobie i o pisaniu książek. Tak właściwie to o wszystkim. Autorka "Cukierni pod Amorem" okazała się być osobą kochającą obszerne dygresje - raz zapomniała, na jakie pytanie odpowiada :P 

Ponadto pani Małgorzata wciąż okazywała swoje poczucie humoru. Wszyscy zebrani wciąż wybuchali śmiechem, ona sama zresztą też - na przykład kiedy jakiś chłopak wszedł do biblioteki i przestraszył się niespodziewanym widokiem natychmiast wyszedł. Autorka wyznała, że nie lubi pisać (to pamiętam wyjątkowo dokładnie, jak powiedziała do pewnej dziewczyny - "tak, możesz to sobie zapisać - Nie.Lubi.Pisać.", za to lubi mieć napisane - podobnie, jak mamy nienawidzą gotować, ale ugotowane mieć lubią. O swoich dziełach mówi skromnie i nie ukrywa, jak męczyła się pisząc je, jak wiele razy miała ochotę rzucić wszystko w diabły. Uważa, że nie ma autora, który pisząc miałby motywacje inną niż kasa i sława ("może oprócz Kafki, wariat"). Osobiście ma marzenie, aby w każdym mieście stał jej pomnik, ale wie też że takim pomnikiem są jej książki. Na pytanie, kim chciała bym w dzieciństwie bynajmniej nie odpowiedziała pisarką, ale... woźnicą. ("kiedy słyszałam jak tak ładnie przeklinają - tu pani Małgosia podała bardzo oryginalny przykład takiego przekleństwa - to jak mi się to miało nie podobać?")

Zadałam też pytanie, na którego odpowiedź liczyłam od bardzo, bardzo dawna - a mianowicie, dlaczego "Cukiernia pod Amorem" kończy się pozostawiając tyle wątków niezamkniętych? Autorka odrzekła, iż wierzy, że otwarte zakończenie pozostawia po sobie emocje i nakazuje na rozmyślanie o książce jeszcze przez jakiś czas; iż wierzy, że zakończenie takie jest lepsze dla jej fanów. Pozwala mieć nadzieje. 

Jedna starsza pani natomiast zadała także bardzo trafne pytanie - czy umieszczenie akcji w Gutowie jest aluzją do nazwiska 
autorki? Okazuje się, że nie, że to tylko taki żart :)

Na tym zdjęciu mam minę jaką mam, ale zdjęcie robione na szybko, bo za pierwszym razem nie chciało się zrobić, a nie chciałam blokować kolejki. 
Na samym początku pani Małgorzata zapytała mnie, jak mam na imię, ponieważ zauważyła, że byłam tam najmłodsza. Nawet pochwaliła moje włosy, huehue. I chyba trochę się zdziwiła, że czternastolatka czytała "Cukiernię..." ;)

 Jestem baaaaaaaardzo zadowolona z tego spotkania. Pierwszy raz miałam okazję poznać autorkę powieści, które uwielbiam - a na dodatek autorka ta okazała się osobą nader sympatyczną. Mi pozostaje oczekiwać drugiego tomu "Podróży do miasta świateł" oraz kolejnej serii, którą zapowiedziała dziś pani Małgosia... a Wam zabranie się za "Cukiernię pod Amorem", jeśli wciąż jest ona przed wami :)

Wszyscy uczestnicy spotkania dostali w prezencie takie zakładki :)

poniedziałek, 2 września 2013

Przez burze ognia

Był czas, kiedy 3/4 publikowanych w blogosferze recenzji dotyczyło debiutanckiej powieści Veroniki Rossi. Mimo, że wyglądała ona na kolejną, podobną do innych antyutopię, większość blogerów twierdziła, iż książka jest niezwykła; różni się od innych. Jeśli chodzi o moje gusta literackie, to czasem pokrywają się z upodobaniami ogółu, czasem wręcz przeciwnie. A tym razem? Zobaczcie sami. 

Aria żyje w Reverie - sztucznym, lecz bezpiecznym, rozwiniętym technologicznie świecie, umieszczonym pod Kopułą. Pewnego dnia dochodzi do wypadku, a dziewczyna zostaje wygnana za przestępstwo, którego nie popełniła. Czeka na śmierć.
W tym czasie Peregrine, mieszkaniec Umieralni, robi wszystko by ocalić zagubionego bratanka. Ucieka z terytorium swojego plemienia, gdyż uznany zostaje za winnego porwania. Drogi nastolatków krzyżują się...

Przyznam, że na początku baaaardzo ciężko było mi ogarnąć, o czym tak właściwie opowiada ta historia. To nie było zbyt zachęcające, kiedy przez pierwsze, powiedzmy, 60 stron nie wiedziałam o czym czytam. Wtedy siłą rzeczy zaczęłam w myślach przekreślać tę historię. Po części również dlatego, że wydawała mi się schematyczna. Ona mieszka w tym złym świecie, on w tym dobrym, ona nagle trafia do dobrego, zakochuje się i w świecie i w chłopaku. Było, chociażby w "Delirium". Na szczęście im dalej w las, tym "Przez burze ognia" wydawała mi się lepsza. Burze eterowe, dominujące zmysły Dzikusów, zmiany ciała i umysłu Arii przystosowujące ją do nowej rzeczywistości. Z tym jeszcze się nie spotkałam - ale dlaczego musiałam czekać tak długo? W pewnym momencie naprawdę wciągnęłam się w tę historię. Niestety to wciąż nie było to, czego oczekiwałam po tych wszystkich pełnych samych superlatyw not.
"Jak można tak po prostu zranić kogoś, kogo się kocha? - Dla tych, których kochamy, potrafimy być najokrutniejsi."
Styl autorki być może i jest nienaganny, ale nadal mi czegoś brakowało. Wszystko niby było bardzo dokładnie opisane i nie było żadnego problemu z wyobrażeniem sobie każdej sceny, miejsca czy postaci. Styl cechował się, owszem, lekkością i z pewnością idealnie wpasowuje się w gusta młodzieży. Czyta się dość płynnie, ale bez większego entuzjazmu. Zazwyczaj po rozdziale, bo ten kolejny wcale nie jest taki kuszący. Jak mówiłam - bez zarzutu, ale również bez tego czegoś. 
Dość dobrym posunięciem było stworzenie dwóch narracji - z perspektywy Arii i Perry'ego, obie trzecioosobowe... to ostatnie nie wydawało mi się do końca na miejscu w książce tego typu, ale w sumie też mi nie przeszkadzało.
Arię odbierałam jako dziewczynę bez wyrazu, charakteru... Często mnie irytowała swoimi humorkami. W ogóle ciężko było ją przeniknąć. Co innego Perry - odważny, trochę impulsywny ale w ważnych momentach opanowany, emanujący siłą i pewnością siebie młody mężczyzna, czasem odznaczający się próżnością. Nie obdarzyłam go jakąś szczególną sympatią, ale tak, polubiłam go. Wreszcie męski główny bohater nie był ironiczny, a zwyczajnie szczery. Jednak paradoksalnie ciekawsze wydawały mi się rozdziały dotyczące Arii. 
Poboczne postacie także nie zostały pominięte czy zapomniane. Roar, Cinder - to były bardzo dobrze nakreślone persony. Trochę tajemnicze, ale skrywające swoje prawdziwe ja pod maskami humoru/ironii. 

Wątek miłosny (a w każdym razie relacja Peregrine i Arii) trochę przysłaniał inne wydarzenia, i tego nie odbieram na plus. Przy tym wydaje m się nie do końca naturalny, może nawet sztuczny? - a na dodatek banalny i przewidywalny. Podobnie jak przebieg akcji. Bo choć jest całkiem dynamiczna, to jednak dość nieskomplikowana. 

"Przez burze ognia" pod pewnym względem mnie rozczarowało. Książkę, fakt faktem, czytało się dość przyjemnie... ale bez rewelacji. Mimo to, jestem pewna, że historię pokochają wszyscy zagorzali fani gatunku.

Moja ocena:  6/10

Wyzwania: Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 2,5 cm (w sumie 141,2 cm)