piątek, 28 listopada 2014

Zmuszona do podjęcia decyzji (Bezmyślna - S.C. Stephens)

Czy obyczajówki mieszczą się w kanonie książek, które zwykłam czytać? Jak najbardziej! Uwielbiam poznawać opowieści, które mają prawo zdarzyć się w rzeczywistości: według mnie to dodaje im większej magii, niż jak gdyby opowiadały o czymś zupełnie niestworzonym. Nie mogę pominąć jednak tego, że fabuła dzieł owego gatunku może być mimo wszystko obmyślona w sposób bardziej lub mniej interesujący i prawdopodobny. Bezmyślna właściwie należy do tej drugiej kategorii. Od początku mocno kojarzyła mi się z Ostatnią spowiedzią, za którą notabene nie przepadam. Kto by pomyślał, że tak wciągnę się w tę historię?


Kiera Allen jest młoda, piękna, inteligentna i bardzo nieśmiała. Przeraża ją zamieszkanie w odległym od rodzinnego domu o tysiące kilometrów Seattle. Jednak myśl o wspólnym życiu ze swoim chłopakiem Denny'm i otrzymaniu stypendium trochę pomaga jej w tym. Poza tym na miejscu okazuje się, że jej współlokatorem jest lokalna gwiazda rocka, najprawdopodobniej najprzystojniejszy mężczyzna na świecie i... przyjaciel Denny'ego. Natomiast on sam wyjeżdża na dwa miesiące w sprawach służbowych... 

Początek rzeczywiście nie był najbardziej zachęcający na świecie. Zacznę od tego, że "bezmyślna" to świetne określenie Kiery. Już dawno nie spotkałam się z postacią fikcyjną, która irytowała mnie tak mocno, jak ta dziewczyna! Uważająca siebie za zupełnie nieatrakcyjną, podczas kiedy wszyscy wiedzą, że jest inaczej; wiecznie karcąca siebie i powtarzająca "co się ze mną dzieje, dlaczego to powiedziałam?!"; ze względu na swoją szczególną pruderyjność (co było skądinąd dziwne, biorąc pod uwagę tematykę książki) rumieniąca się po kilka razy na stronę... a przy tym wiecznie niezdecydowana! Przysięgam, że czułam do niej autentyczną nienawiść. Po zastanowieniu przyznam jednak, że nawet tak destrukcyjne myśli, jak te, które mnie nawiedzały, są o wiele lepsze niż zimna obojętność. 

Jednak dzięki wyjątkowo dużej liczbie stron książki, zdołałam się w końcu do Kiery przyzwyczaić, a nawet w pewien sposób przywiązać. Ba, nawet przełknąć obecność trójkąta miłosnego, w którym kobieta uczestniczyła! Pomyślałam wtedy, że pozycja ta byłaby naprawdę dobra, gdyby tylko zmienić w niej narratora. Zobaczyłam też, że historia jest warta uwagi o wiele bardziej, niż myślałam. Na pewno nie nadzwyczaj oryginalna ani tym bardziej ambitna, ale niezwykle wciągająca. Nie spodziewałam się tego, ale Bezmyślna na kilka cudownych chwil sprawiła, że zapomniałam o bożym świecie. W pewnym momencie złapałam się nawet na tym, że napinam mięśnie ze strachu przed tym, co będzie dalej. Dziwiąc się sama sobie, stwierdziłam, że po prostu nie potrafię przejść obojętnie wokół takiej mieszaniny skrajnych emocji...

Jak wspomniałam, Bezmyślna nie należy do grupy książek "wyrafinowanych". Raczej do tych przyjemnych i lekkich, które kończą się, zanim się obejrzysz. Jeśli jednak wciąż nie jesteś przekonany, zamknij oczy i spróbuj wyobrazić sobie wypowiadane czułe słowa miłości, przyspieszone oddechy i pobrzmiewające w tle ciche dźwięki rockowych ballad. Nie widzisz jednakże twarzy roznamiętnionej pary, a musisz - musisz! - je poznać. Odpowiedz sobie na pytanie, co możesz w tej sytuacji zrobić. A biegnąc do księgarni, nie zapomnij wziąć portfela!



Za Bezmyślną bardzo dziękuję Wydawnictwu Akurat!

sobota, 22 listopada 2014

"Jeśli spłoniemy, ty spłoniesz razem z nami" (Kosogłos, 2014)

Wczoraj, w dniu premiery, miałam okazję obejrzeć Kosogłosa. A wiecie, ja nie lubię science fiction. Nawet bardzo nie lubię. No dobra, według mnie to właściwie najgorszy gatunek filmowy, jaki tylko istnieje. A jednak... jak na razie lubię wszystkie trzy adaptacje książek z serii Igrzyska Śmierci. Zapraszam na recenzję najnowszej z nich! Jak się okazuje, to, co reżyser (Francis Lawrence) wyprawia na ekranie, nie może nie poruszyć nawet mnie.

Katniss Everdeen trafia do Dystryktu 13, który funkcjonuje i ma się dobrze. Dziewczyna niechętnie zgadza się zostać Kosogłosem i kręcić tzw. propagity, w których namawiać będzie ludność z pozostałych dystryktów do buntu. Jednocześnie nie przestaje myśleć i Peetcie, który pozostał na arenie i prawdopodobnie nie żyje.


Nie myślcie, że zakochałam się w tym filmie bez pamięci, że stał się moim ulubionym, i że mam po nim kaca niepozwalającego mi sięgnąć po żadną książkę czy film przez miesiąc. Nie. Mówię otwarcie, że były długie momenty, kiedy nic się nie działo i zwyczajnie się nudziłam, marzyłam o zakończeniu. Chociaż "nic się nie działo" to chyba złe określenie. Może i działo się, ale raczej nic wartego uwagi. Nie wiem też, czy tylko ja i Karola jesteśmy tak nieogarnięte, ale miejscami naprawdę trudno było się połapać, co się właściwie dzieje oraz kto jest kim. Poza tym, choć poniekąd jest to całkowicie niezależne od jakości filmu, te wszystkie nowoczesne technologie w Panem wydawały mi się kompletnie absurdalne po po pierwsze ze względu na panującą wokół biedę, no i swoją drogą przez ich zupełnie nieprawdopodobieństwo. 

Nie mogę nie przyznać jednak, że chwilami zapominałam o bożym świecie i gapiłam się w ekran jak sroka w gnat. Udało mi się tak wciągnąć, że w pewnym momencie pod koniec Kosogłosa aż podskoczyłam! No i straaasznie poruszały mnie momenty takie jak te, kiedy Katniss oglądała zgliszcza Dystryktu 12, czy gdy budziła się z krzykiem z koszmarów dotyczących areny. Wtedy przypominałam sobie, że fantastyka fantastyką, ale prawdziwe wojny wywołują w ludziach podobne uczucia. Okropność. A poza tym, wreszcie polubiłam parę Finnick i Annie. Pewna scena pod koniec - nie spoileruję - była przecudowna i stała się moją ulubioną. 

Nie zachęcam tak, jak robią to inni, ale miejcie też na uwadze moje zwykłe gusta filmowe. Jeśli macie podobne do moich, śmiało możecie obejrzeć Kosogłosa (a jeśli nie macie, tym bardziej powinniście to zrobić). Jest to dobry film, mimo wszystko naprawdę warty obejrzenia, nawet tylko dla kilku momentów. I uwierzcie, nie wypowiadałabym tych słów, gdyby był to jakikolwiek inny film science-fiction. 

wtorek, 18 listopada 2014

Przymusowa podróż na Wyspę Skarbów

Nigdy więcej lektur.
(Lektur, które wydają mi się beznadziejne już na pierwszej stronie - reszta, czemu nie?)
Zmęczyło mnie już pierwsze zdanie, ale zacisnęłam zęby. Stwierdziłam, że jakoś przeczytam, że powinnam, że to w zasadzie dobry pretekst, żeby nie uczyć się matmy. Ale nie jestem pewna, czy już nie wolałabym się uczyć o bryłach obrotowych. Na dodatek źle poszedł mi test, bo byłam tak zaabsorbowana tym, żeby zrozumieć słowa, które czytam i mniej więcej zapamiętać chronologię zdarzeń, że na szczegóły nie zwracałam uwagi. Chociaż na takie, jak na przykład imię papugi, która pojawiła się jakieś całe dwa razy, i tak bym pewnie nie zwróciła, ale to inna sprawa - czego się spodziewać po sprawdzianach z lektur w szkole? 
O czym mowa? O Wyspie Skarbów Roberta Stevensona. 
Choć może nie jestem właściwą osobą, żeby krytykować książkę, którą w końcu ktoś musiał wybrać na szkolną lekturę - zapraszam na wielkiego, wielkiego hejta. 

Zacznijmy od fabuły opierającej się na postaciach piratów i poszukiwaniu wyspy skarbów. W mojej ocenie było to coś zupełnie z kosmosu - równie dobrze mogłabym czytać o ziejących ogniem smokach. Ale pomijając jej absurdalność, przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia, wydawać by się przecież mogło, że będzie to emocjonująca, przygodowa powieść! Przygodowa poniekąd niewątpliwie - ale podkreślić trzeba, że przygody poszukiwaczy skarbów wloką się jak wyjątkowo powolny żółw. Uwierzcie, w Wyspie Skarbów nic się nie dzieje. Nic. Nie odczuwałam jakiejkolwiek motywacji do dalszego czytania. Przy każdym przekręceniu kartki liczyłam w myślach, ile zostało mi jeszcze do końca. Okropność! Poza tym całość składa się właściwie z trzech motywów: picia rumu, godnej pożałowania, ale przecież typowo ludzkiej żądzy bycia bogatym i wreszcie morderstw. Były one tak częste, że w końcu straciły jakikolwiek wydźwięk. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do trupów na niemal każdej stronie. A szkoda, bo przecież korsarska krew mogłaby ożywić jakoś tę niespieszną akcję. 

Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć. Nie planowałam tego tekstu. Po prostu: nie polecam. Chyba że wyjątkowo mocno kochacie tematykę piratów, bądź jesteście literackimi masochistami. 

czwartek, 13 listopada 2014

Tracąc zdolność do szczęścia (Wybacz mi, Leonardzie - Matthew Quick)

Czy dopada Cię depresja z powodu listopadowej pogody? Czujesz się samotny? Chociaż raz w życiu zadałeś sobie pytanie "po co to wszystko"? Jesteś nastolatkiem? Okej, w takim razie wcale nie musisz mieć skłonności samobójczych. Wybacz mi, Leonardzie jest w sam raz dla Ciebie!


Leonard Peacock kończy 18 lat. Goli głowę na łyso i przygotowuje cztery prezenty, które musi dostarczyć przyjaciołom przed końcem dnia. Kiedy to zrobi, zabije odziedziczonym po dziadku Waltherem P38 Ashera Beala. A potem, aby dokończyć uroczyste obchodzenie urodzin, popełni samobójstwo. 

Czytałam już dwie powieści Quicka (Poradnik pozytywnego myślenia i Niezbędnik obserwatorów gwiazd) - obie podobały mi się, ale nie wyróżniały się z gromady innych książek, które przeczytałam w minione wakacje. Żadna też nie była tak dziwna, jak Wybacz mi, Leonardzie. Tak dziwna - ani tak dobra. Najnowsza książka Quicka (wydana w Polsce) to prawdziwy majstersztyk! Zapraszam na recenzję - mam tyle do powiedzenia! 

Nie od początku byłam do tej książki przekonana. Albo raczej - do jej głównego bohatera. Fabuła zapowiadała się obiecująco, natomiast Leonard... Leonard irytował. W głównej mierze swoją tendencją do analizowania wszystkiego (kto zadaje milion pytań na minutę? jak ktoś taki w ogóle zasypia?), choć znalazłoby się też kilka innych jego wad. Ale z czasem chłopak stał mi się naprawdę bliski, wystarczyło po prostu przyzwyczaić się do niego. Pod odrobinę denerwującą maską krył się pogrążony w depresji, zdesperowany samotnik - będący niemalże sam na świecie (bo czy liczy się matka, którą własny syn zapisuje w telefonie jako "projektantka mody Linda"?), wyalienowany ze środowiska znajomych, gotowy posunąć się do ostateczności. Trochę podobny do Holdena Caulfielda z Buszującego w zbożu, a trochę do Małego Księcia (pod względem braku zdolności do zrozumienia dziwactw dorosłych). Podczas kilku godzin lektury stał się moim najbliższym przyjacielem. I, zupełnie o tym nie wiedząc, bardzo mi pomógł. Musicie wiedzieć, że podeszłam nader emocjonalnie do Wybacz mi, Leonardzie. I choć żal było mi opuszczać quickowską Filadelfię, to końcówka powieści - dokładniej jej ostatnie zdania - zdecydowanie podniosła mnie na duchu. 

Nie mogę nie wspomnieć też o kunszcie autora, który poprawia się z każdą kolejną jego książką. Wybacz mi, Leonardzie to mimo wszystko nie tylko krzyk Leo o pomoc. To także wiele trafnych życiowych spostrzeżeń, czasem zabawnych, a czasem zmuszających do refleksji... Listy z przyszłości i wspomnienia bohatera nakładające się na siebie... Przemyślna, szczegółowa konstrukcja z wieloma wątkami zazębiającymi się ze sobą... A poza tym - uwaga, uwaga! - przypisy Leonarda. Pierwszy raz w życiu spotkałam się z takim zabiegiem i muszę przyznać, iż był niesamowicie oryginalny i ciekawy!

Wybacz mi, Leonardzie to książka, której się nie czyta: ją się połyka
Książka, która w pewien osobliwy sposób pokazuje, że tylko wariaci są coś warci. I równie pokrętnie przywraca wiarę w świat, jeśli na moment zwątpiłeś. Ukazuje że nie jesteś sam, mimo wszystko.
Książka, którą pokochasz całym sercem. Musisz się tylko pospieszyć! Jeśli sięgniesz po nią jako dorosły, może być już za późno!


Chciałbym wierzyć, że ludzie melancholijni mają przynajmniej szansę na szczęście w dorosłym życiu.
ja też, Leo. 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Jak brzmią spadające gwiazdy? (Freak City - Kathrin Schrocke)

Świat dwudziestego pierwszego wieku pogrążony jest w hałasie. Odznacza się on najwyraźniej dla osób, które - jak ja - od czasu do czasu składają wizytę wielkiemu miastu, nie żyjąc w nim na co dzień. Czy żyjąc w tak oszałamiającym huku, nie mogąc zatrzymać się na moment, aby posłuchać własnych myśli, nie tęsknicie czasem za ciszą? Pomyślcie, że dla niektórych jest ona czymś zupełnie normalnym. A ceną, którą za nią płacą, jest to, że nigdy nie usłyszą nie tylko hałasu, ale i rozdzierającej serce muzyki, śpiewu świerszczy w letni wieczór oraz słów "kocham cię".


 Mika ma piętnaście lat i właśnie rozstał się z Sandrą, miłością swojego życia. Chłopak nie może pozbierać się po zerwaniu; żyje wyłącznie myślą o powrocie dziewczyny. Pewnego dnia, snując się ze znajomymi po mieście, spotyka dziewczynę, Leę. Jest bardzo ładna i jako pierwsza osoba sprawia, że choć na chwilę odrywa się od tematu zerwania. Okazuje się jednak, że Lea jest głucha. Czy znajomość z nią ma szansę na przyszłość?

Staram się zebrać myśli i odpowiedzieć przed sobą na pytanie, dlaczego Freak City tak bardzo mi się podobało. Na pewno doskonale przedstawia ono współczesny świat - w tym oczywiście problem niepełnosprawności w społeczeństwie. Nie byłoby prawdą, gdybym napisała, że inni autorzy boją się tego tematu, jednak nikt nie podejmuje go w tak ludzki sposób. Freak City pozbawione jest zbędnej litości dla osób głuchych, obfituje za to w potężną dawkę emocji. Uczucia grają tu ważną rolę. Uczucia, i miłość. Poza tym w której innej książce czytelnik może się dowiedzieć, jak głucha młodzież spędza swój wolny czas? 
Apropos młodzieży, bardzo zdziwiła mnie rzetelność kreacji Miki! Może nie dostrzec tego ktoś, kto (jak ja i główny bohater) nie ma piętnastu lat, ale postać chłopaka została idealnie przedstawiona. Czasem bawi i wywołuje szczery śmiech, a czasem irytuje - jednak w ciągu lektury wyraźnie dojrzewa i trudno go nie polubić. Tak samo rzecz ma się z Leą. Wyjątkiem jest jedynie Sandra, która pomimo nieprzyjemnego charakteru zapunktowała u mnie słabością do mojej ulubionej wokalistki Pink.

Klucz nie tkwi jednak w szczegółach technicznych, ani nawet w przywiązaniu do bohaterów. Freak City czyta się tak przyjemnie i lekko ze względu na tajemniczą hipnotyzującą siłę emanującą z samego serca Ciemnej Kawiarni. Uwierzcie mi, od tej książki nie można się oderwać. Autorzy lektur szkolnych mogliby brać przykład z Kathrin Schrocke!

Freak City nie jest literaturą wysokich lotów i zapewne nie spodoba się komuś, kto nie jest w wieku zbliżonym do bohaterów powieści, jednak mnie oczarowało. Zupełnie się tego nie spodziewałam, ale koniec witałam z autentycznym żalem! Przeczytajcie Freak City, nawet jeśli jesteście pełni wątpliwości. Jestem pewna, że wam się spodoba. A jeśli nie - przynajmniej dowiecie się, jaki odgłos wydają spadające gwiazdy. 



Za możliwość poznania odpowiedzi na to pytanie
serdecznie dziękuję Wydawnictwu Dreams!

sobota, 8 listopada 2014

O demonach pewnej modelki (Wołanie kukułki - Robert Galbraith)

Jak wiecie, w telewizji od kilku lat leci program Top Model. Wszyscy moi znajomi z namiętnością go oglądają, aby następnie rozprawiać o wszystkich dziewczynach razem i każdej z osobna. Męska część patrzy na modelki z przyjemnością (z wiadomych względów), żeńska - z zazdrością urody i sławy. Jeśli chodzi o mnie, to dawno temu obejrzałam jeden odcinek, po czym po połowie go wyłączyłam. Nie mogłam patrzeć na tych kilkanaście półnagich dziewczyn, rozwodzących się w kółko nad tym, jak to źle czują się w swoim ciele, podczas kiedy wiele kobiet oddałoby wszystko za ich figury. Nie bierzcie tego do siebie, jeśli lubicie oglądać Dżoanę - nie mam nic do tego, po prostu tego nie rozumiem. W życiu nie chciałabym zostać modelką. Tym bardziej, że - jak się okazuje - może się znaleźć niejeden motyw, aby modelkę zabić...

Cormoran Strike jest detektywem trwale okaleczonym podczas wojskowej służby, który właśnie rozstał się z kobietą swojego życia. Dostaje zlecenie przyjrzenia się samobójstwu znanej modelki Luli Landry. Bratu dziewczyny wydaje się, że mogło być to morderstwo. Jednak kto poza jej chłopakiem, z którym przedtem się pokłóciła i który ma żelazne alibi, mógłby chcieć ją zabić?

Robert Galbraith to, jak wiadomo, pseudonim J.K. Rowling. Tej Rowling od serii o Harrym Potterze, o której będą zapewne mówić jeszcze kilka pokoleń po nas i którą przeczytałam jakieś 10 razy już w podstawówce, i tej od Trafnego wyboru, który z kolei po prostu znienawidziłam. Jak wypada natomiast najnowsza książka autorki? Odpowiem: przeciętnie. Czyli w zasadzie dokładnie tak, jak się spodziewałam, mając na uwadze wiele przeczytanych negatywnych recenzji i niesamowicie entuzjastyczną opinię mojej mamy w drugim narożniku. 

Przede wszystkim mamy do czynienia z tak przeciętnymi postaciami, jak to tylko możliwe. O zwykłych charakterach i zwykłych kłopotach. Problemy sercowe i zdrowotne Strike'a, problemy tożsamościowe Luli, zazdrość narzeczonego Robin (asystentki mężczyzny) i inne tego typu. Nic nadzwyczajnego, w moim odczuciu normalne zmartwienia normalnych ludzi. Postacie są więc czytelnikowi zupełnie obojętne, w najmniejszym stopniu może stosunkowo barwna postać Robin. Prawie równie barwna jak jej włosy! Dopatrzyłam się mianowicie nieścisłości - autorka kilka razy podała różny kolor włosów kobiety, a ani razu nie wspomniała o jej przefarbowaniu się. Ale nawet pomijając tę drobną pomyłkę, znajdzie się też kilka większych. Na przykład strasznie charakterystyczny styl Rowling, pewne specyficzne dla niej zwroty, powtarzające się we wszystkich jej książkach. Pomyślcie, jak głęboko musi być to zakorzenione, skoro rozpoznawalne jest nawet przy różnych tłumaczeniach! Nie mogę też zapomnieć o strasznie powolnej akcji. Prawdę mówiąc niemalże nic się w Wołaniu kukułki nie dzieje. Przez jakąś połowę książki czytamy więcej o prywatnym życiu detektywa i jej asystentki niż o Luli. Trochę to zniechęca, ale trzeba też przyznać, że fabuła została na początku zarysowana na tyle interesująco, że lektury nie sposób przerwać, dopóki nie pozna się rozwikłania zagadki śmierci modelki. A jest na co czekać! Rozwiązanie jest niesamowicie zaskakujące, przemyślane i oryginalne. Warte również przebrnięcia dlań tych 450 stron, które urozmaicało poniekąd też dobre poczucie humoru Galbraitha i nawet naprawiało wyrządzone przez nadmierną (mocno nadmierną!) liczbę wulgaryzmów szkody w postaci skrzywień czytelnika. 

Wołanie kukułki ani mnie ziębi, ani grzeje. Nie jest wybitnie złą książką, ale nie jest też wybitnie dobrą. Nie jestem jeszcze pewna, czy będę chciała przeczytać drugi tom - Jedwabnika - ale nie wykluczam tej możliwości. Chyba sami powinniście zdecydować, czy chcecie przeczytać pierwszą pozycję spod nazwiska Galbraith. Jeśli jednak się zdecydujecie, nie oczekujcie od niej zbyt wiele!