"Miasto kości" jako książka nie przypadła mi do gustu. Oczekiwałam czegoś więcej po pozycji, która podbiła serca tak wielu czytelników. Pełna nadziei udałam się na film (zresztą, kogo ja oszukuję - poszłam na niego tylko aby spotkać się z przyjaciółką, której nie widziałam od kwietnia). Cóż. Na pewno uważam iż jest on lepszy od oryginału, ale powtórzę tytuł tej notki - nigdy więcej żadnych miast kości.
Czy jest sens opisywać fabułę? Czy czasem nie znają jej wszyscy? Na wszelki wypadek powiem w dwóch słowach: nastolatka imieniem Clary pewnego dnia spotyka grupkę Nocnych Łowców tropiących demony, okazuje się że ma z nimi coś wspólnego; jej życie wywraca się do góry nogami. Wiem, że brzmi to sucho. Ale o tej serii nie potrafię inaczej.
Początek był faktycznie niezły. Zaczęłam nawet myśleć, że może wreszcie się przekonam do Darów Anioła. Aktorzy dobrani dobrze, ich gra aktorka nie pozostawiała nic do życzenia. Efekty specjalne rewelacyjne. Muzyka... no, mogła być lepsza, ale zła też nie była. Co więc powoduje to "nigdy więcej"? Po raz kolejny - kochany przez miliony Jace (Jamie Campbell Bower) Co Wy w nim widzicie? To nadęty, narcystyczny piękniś, myślący wciąż o sobie i to tylko pozytywnie. A na dodatek sądzący że jest zabawny. Kiedy wkroczył na scenę z miejsca się zdenerwowałam, choć oczywiście było to do przewidzenia, haha. Każda scena, w której brał udział, była jak dla mnie już z góry stracona. Mówię poważnie, od tego człowieka dosłownie krew mnie zalewa... Ale gdy go nie było, miejscami-miejscami robiło się nawet ciekawie. Nawet. Bo i tak najczęściej myślałam o jedzeniu, które właśnie jem (opłaciło się zabranie dwóch batonów, sporego popcornu, całej paczki gum i napoju). No, ewentualnie kiedy nie jadłam zastanawiałam się, ile przytyje od tego, co właśnie zjadłam. Nad filmem nie myślałam dużo. Nudził mnie. Wciąż ziewałam i wzdychałam. Bo że zastanawiałam się, kiedy to się skończy chyba nie trzeba mówić... Muszę jednak pochwalić reżysera pod tym względem - film nie był jakiś okropnie długi, w przeciwieństwie do książki. Bo o ile to 500-stronicowe tomiszcze miałam wciąż ochotę wywalić przez okno, a jeszcze częściej walić głową w ścianę, to przy filmie jedynie łagodnie marzyłam o jego zakończeniu, bez takich agresywnych myśli jak zniszczenie komputera, czy czego tam, skąd puszczają filmy.
Wątek miłosny Jace'a i Clary (Lily Collins) wciąż był przesłodzony. To po prostu było żenujące, kiedy na początku ich znajomości wciąż się dotykali, niby przypadkiem, patrzyli na siebie maślanym wzrokiem, albo ta przepiękna scena pocałunku... Poważnie, cieszyłam się, że popcorn już zjadłam - miałam gdzie rzygać tęczą.
Nie jestem w stanie powiedzieć, czy ekranizacja jest dokładna, bo z książki niestety już prawie nic nie pamiętam poza ogólnym zarysem. I tak musiałam wciąż dopytywać wspomnianej przyjaciółki, kto jest kto. Tak naprawdę odróżniałam tylko Clary, Jace'a, Jocelyn (Lena Headey), Isabelle (Jemima West) i Simona (Robert Sheehan). Że reszty nie rozróżniałam to jeszcze nic, ale Valentine/Luke/Alec zlewali mi się dosłownie w jedną całość.
Nie powiem, że jestem usatysfakcjonowana tym seansem, ale cieszę się, bo przynajmniej mam swoje zdanie. I mogłam się spotkać z Paulą, co nie jest bez znaczenia, bo dzięki temu wieczór zapamiętam jako, summa summarum, naprawdę udany.
Pozwolicie, że "Miasto kości" pozostawię bez oceny. Tej roli niech się trzymają fani. Ja od Darów Anioła trzymam się już z dala.