sobota, 29 marca 2014

Najmroczniejsze zakamarki ludzkiego umysłu...

Piekło.
Kojarzy się z bólem, ogniem i cierpieniem. 
A one z kolei ze śmiercią... Czy jednak słusznie? W mojej ulubionej książce powiedziano "[piekło] istnieje, ale znajduje się tutaj, na ziemi. (...) Po śmierci nie ma już nic. Piekło swoje przeżywamy teraz".
Zaczynam się z tym zgadzać. To nie piekła powinniśmy się obawiać.
Tylko ludzi.

Ameryka, lata pięćdziesiąte. Miłe i na pozór spokojne przedmieścia zamieszkane przez rodziny, które znają się na wylot, a przynajmniej tak sądzą. Nikt nie podejrzewa, że piwnica jednego z domów skrywa mroczny, krwawy sekret - uwięzioną czternastoletnią Meg, która doznaje spotyka się z najgorszym rodzajem bólu i upokorzenia, jakiego może doświadczyć człowiek. Oprawcami jej są oszalała ciotka i młodsi wiekiem od ofiary jej synowie. Wszystkiemu przygląda się ich przyjaciel - Dave. Po czyjej stronie stanie?

Nie czytajcie tej książki.
Będziecie żałować. Ja już żałuję. Nigdy nie powinnam była jej zaczynać.
Jest chora. Nienormalna.
Wstrząsa, obrzydza, wywołuje łzy i odruchy wymiotne. Sprawia, że masz ochotę odrzucić ją od siebie jak najdalej, a najlepiej spalić. Zmienia na zawsze. I nie pozwala o sobie zapomnieć.

Problem polega na tym, że Dziewczyna z sąsiedztwa w niebezpieczny sposób hipnotyzuje czytelnika na początku i przez to nie jest on w stanie porzucić jej, nawet jeśli zechce - a zechce na pewno. Jest bowiem tak cholernie prawdopodobna, możliwa, że aż kręci mi się w głowie. Rekomendacja na okładce nie kłamała - owszem, to jest jeden z najstraszniejszych horrorów na kuli ziemskiej. I nie wywołuje lęku przed zgaszeniem światła, tylko spojrzeniem w lustro.
W każdym człowieku mijanym na ulicy widzę teraz mordercę. Bestię.

Już po wstępie napisanym przez Stephena Kinga wiedziałam, że będę miała do czynienia z czymś wielkim. Jeśli człowiek który jedną książką sprawił, że nie mogłam spać tygodniami, twierdził, iż autor jest z pewnością najstraszniejszym człowiekiem w Ameryce... coś musiało być na rzeczy. Nie spodziewałam się jednak, że podobnie jak narrator (który także wyłącznie obserwuje) odnajdę w sobie potwora.

Najgorsze w niej jest jednak to, że Meg była dokładnie w moim wieku. To równie dobrze mogłabym być ja; to ja mogłabym być gwałcona, podpalana i parzona. 
I z drugiej strony, to ja mogłabym zadawać te rany i cieszyć się z nich. 

Tak, ta książka jest genialna. Prawdopodobnie jedna z lepszych, jakie czytałam. Nigdy jednak nie nazwę jej ulubioną - nie sposób jest to zrobić. Mało tego, pozbędę się jej, gdy tylko będę miała okazję. Czuję na sobie pokaźny jej ciężar  i nie jestem pewna, czy zelżeje on.
Dla mnie już jest za późno, Wy jeszcze macie szansę.
Nie czytajcie Dziewczyny z sąsiedztwa. 
Będziecie żałować. 

czwartek, 20 marca 2014

Dopóki śpiewa słowik

Literatura młodzieżowa kojarzyła mi się do tej pory w większości z tanimi, pustymi romansidłami; ze sztuczną i obrzydłą mi już domieszką pseudofantastyki. Z paroma wyjątkami oczywiście. Z kolei las zawsze wiązałam w myślach ze zbieraniem grzybów, nigdy z nienaturalnym mrokiem, tajemnicą czy magią. Wszystko to się do pewnego stopnia zmieniło wraz z lekturą Dopóki śpiewa słowik. Zaczęłam odzyskiwać wiarę w młodzieżówki. A jeśli już jesteśmy przy skojarzeniach, to nazwisko Michaelis będzie mi z pewnością przywodziło od teraz na myśl nieprzeciętnie dobrą książkę i kilka godzin niezwykłej przygody.

Jari ma osiemnaście lat i postanawia zostawić za sobą swój uporządkowany świat pełen warsztatów stolarskich i koronkowych chusteczek swojej matki. Niedługo po tym całkowitym zbiegiem okoliczności spotyka w pewnej wsi nienaturalnie brzydką, kaleką dziewczynę o imieniu Jascha. Zaprowadza go ona do lasu, który okazuje się być jej domem i odsłania przed nim wiele sekretów, równie dużo pozostawiając nieodkrytymi. Szybko staje się jasne, że las skrywa więcej zagadek niż powinien, i że nie wszystko jest w nim takie, jakie powinno być...

Musicie wiedzieć, że lektura bynajmniej nie sprawiała mi przyjemności od początku. Sytuacja, w której Jascha zaprasza Jariego do siebie, wydała mi się strasznie nienaturalna i wymuszona - dziewczyna znała go wszakże od jakichś piętnastu minut. Szybko okazało się jednak, że był to jedynie feralny początek wielkiej, złożonej, magicznej historii. Oraz że im dalej w - dosłownie - las, tym więcej drzew. A w drzewach kryły się smutne pieśni śpiewane melodyjnym głosem Jaschy, niezrozumiałe i jakby baśniowe opowiadania przez nią snute oraz słowiki, których dziewczyna - nie wiedzieć czemu - zdawała się panicznie bać. A pod pniami - liczne groby i ziemia nasiąknięta krwią. Tak, puszcza ta była jedną wielką tajemnicą, połączoną nierozerwalną liną - lub jak wolicie, pnączem - z przeszłością.Włączając w to setki lustr, mroczne pokoje pozamykane na klucz, codziennie przychodzące zgubne mgły i samą dziwną naturę Jaschy, można by z powieści Michaelis zrobić naprawdę dobry horror. 

Fabuła jest tak nieprawdopodobnie wielowątkowa, niezwykła i cholernie zaskakująca, a przy tam tak przemyślana, że aż trudno mi to opisać. Zwłaszcza, że jest ona diametralnie różna od fabuł książek, które zwykle czytam i chyba wszystkich książek ogółem. Jest niemalże idealna: niesie ze sobą ogromny niepokój i takież emocje, wzruszenia; nutę czegoś magicznego, czego jednak nie można na szczęście nazwać fantastyką oraz genialne przesłania dotyczące cierpienia, piękna, śmierci, miłości oraz przeszłości ciążącej nad teraźniejszością.

Kreacja bohaterów także nie pozostawia nic do życzenia. Wszystkie postacie mogą poszczycić się nietuzinkowością i wybitnym zróżnicowaniem między sobą. Na przykład Jari - czuł się trochę zagubiony i wiecznie zdezorientowany, ale las zmienił go w odważnego i pewnego siebie Łowcę. W przeszłości zawsze krył się bowiem w cieniu swojego przyjaciela, Mattiego. Ten z kolei tęsknił do miłości, ale nie potrafił zrozumieć, czym ona tak właściwie jest. Natomiast Jascha cechowała się (pozorną?) miękkością i delikatnością, ale w razie potrzeby potrafiła być niezwykle zdeterminowana. Dodatkowo wiąż wisiało nad nią widmo ponurej przeszłości.
Każdy z bohaterów wzbudził we mnie w mniejszym lub większym stopniu sympatię i myślę, że każdego na jakiś czas zapamiętam.

Jeśli chodzi o samo zakończenie, to przede wszystkim muszę powiedzieć, że spodziewałam się całkowicie innego. Chyba bardziej poruszającego. Zastałam natomiast równie przewidywalne (bo w pewnym momencie przyszło mi rzeczywiście na myśl), co - paradoksalnie - zaskakujące i wciskające w fotel. I pod niektórymi względami taka jest cała ta książka. 

Nie spodziewałam się tego po Dopóki śpiewa słowik. Oczekiwałam powieści przyjemnej acz przeciętnej - a otrzymałam historię wielką, magiczną, mroczną i wzruszającą. Może nie zostanie w mojej pamięci na szczególnie długi czas, ale jedno jest pewne - to nie koniec mojej przygody z Michaelis. Gorąco polecam. 

Moja ocena: 9/10

Za możliwość przeżycia wielkiej przygody w Lesie Mgieł
serdecznie dziękuję Wydawnictwu Dreams!

środa, 12 marca 2014

Dziedzictwo

W mroźne kwietniowe dni zeszłego roku miałam okazję sięgnąć po Wybranych Była to w tamtym czasie jedna z najbardziej rozgłaszanych książek w całej blogosferze i w ogóle Internecie, więc naturalnym ciągiem zdarzeń wzbudziła moją ciekawość. Pamiętam emocje, które we mnie wzbudziła i wszystkie superlatywy, jakie wyszły wtedy z moich ust pod jej adresem. Jednak w ciągu roku zupełnie zmieniły mi się gusta literackie - i do drugiego tomu mimo wszystko mnie nie ciągnęło. Patrzył na mnie błagalnie od listopada, leżał smutny i zapomniany, aż w końcu stał się niczym innym, jak moją udręką... Co nie spodobało mi się w książce, którą wszyscy pokochali?

Allie wraca do Cimmerii. Bardzo szybko dowiaduje się, że została przyjęta do Nocnej Szkoły; że w Cimmerii jest szpieg; o tożsamości swojej babci oraz innych brudnych sprawach. Jednocześnie musi stawić czoła wielu niewypowiedzianym pod koniec zeszłego semestru słowom i przekonać się, który z dwóch otaczających ją przystojnych chłopaków jest tak naprawdę wart jej uczuć. Oraz oczywiście odróżniać prawdę od kłamstwa.


Bez żadnych wstępów: moim zdaniem Dziedzictwo ma w sobie tylko dwie zalety. Pierwsza to przypomnienie z grubsza tego, co działo się w pierwszym tomie. Jestem wdzięczna, bo przez te 11 miesięcy niemal wszystko wyleciało mi z głowy. Natomiast druga -  książkę czyta się szybko i dość sprawnie. I to chyba... tyle. Przejdźmy zatem do przyjemniejszej dla mnie części.
Na pierwszy ogień niech pójdą dialogi. Puste, żenujące, przeładowane kolokwializmami typu "a odwal się" czy "chyba robisz sobie jaja". No naprawdę, tak się już nawet nie mówi! Nikt mi nie wmówi, że ułatwiają szybkie czytanie, bo dialogi czyta się szybko w dosłownie każdej sytuacji. Jedyną ich cechą jest tylko to, że niemożliwie irytują. Monologi nie reprezentują zresztą wcale wyższego poziomu. "Biegnę, nie wiem gdzie ani po co, ale wiem, że nie mogę przestać" - ojej, życie Allie takie trudne. Powiedzcie mi tylko, gdzie tu jest sens.
O ile rozmowy są zdecydowanie niedopracowane, to opisy otoczenia są pod pewnym względem aż przepracowane. Czytelnik ma wątpliwą przyjemność zapoznawania się ze szczegółami typu, jak kto jest ubrany podczas śniadania, a jak podczas obiadu, i oczywiście co je wtedy i wtedy. Osobiście proponuję większe skupienie się na właściwej akcji, bo ta chyba też zgrzyta, skoro zupełnie nie zdołała mnie zainteresować. Jak wspomniałam, Dziedzictwo przeczytałam szybciutko - ale z dokładnym brakiem zainteresowania, co się stanie dalej, czy szkoła zostanie zaatakowana czy nie, z kim w końcu Allie łaskawie zadeklaruje się być. Poważnie, jakbym była odgrodzona od bohaterów grubym murem. Obojętności.

Dalej - od Dziedzictwa wieje schematycznością i banalnością. Szkoła z internatem, potyczki polityczne, intrygi, śmierć... nie brzmi znajomo? To już występowało w literaturze milion razy. A dodatkowo, zupełnie nie wiem czemu, dzieło pani Daugherty pod wieloma względami przypomina mi Harry'ego Pottera, z tym że magiczny wątek został tu zamieniony na bycie obrzydliwie bogatym. Przykładów mam naprawdę wiele, ale taki pierwszy z brzegu - tylko Allie widziała stale Gabe'a i nikt nie chciał jej w to wierzyć. No i powiedzcie, czy to nie przypomina sytuacji z Komnaty tajemnic

"No cóż, kiedy twoje życie rozpada się na kawałki, czasem rozpadasz się razem z nim."

No i największy minus Dziedzictwa - trójkąt miłosny Carter-Allie-Sylvain. Zacznijmy od tego, że dwójka chłopaków praktycznie niczym się od siebie nie różni: przystojni, wysportowani, niemalże idealni. Ewentualną przewagą Sylvaina może być to, że jest cudzoziemcem. I to chyba tyle. Mają prawie identyczne charaktery, albo ich brak. Postacie z charakterami zazwyczaj zaskarbiają sobie moją sympatię bądź nienawiść. A bardziej ożywioną minę niż podczas czytania o ich miłosnych intrygach mam chyba w szkole na biologii...
Allie ma inną wadę, zupełnie przeciwną. Nikt jej nie zarzuci braku charakteru, bo przez nią wiele razy mało nie wyrzuciłam książki przez okno. Gdzie się podziała zbuntowana dziewczyna, która jeszcze rok wcześniej wciąż uciekała przed policją? Jedyne, co Allie teraz potrafiła, to użalanie się nad sobą, płakanie i powtarzanie "co mam zrobić?". A roztkliwianie się nad sobą to najgorsza i najbardziej denerwująca według mnie rzecz, jaką może robić człowiek - nieważne już czy żywy, czy fikcyjny. 

Dziedzictwo strasznie mnie rozczarowało. Po tylu pozytywnych notach liczyłam na naprawdę dobrą książkę, ale po raz kolejny zapomniałam, że niestety dość rzadko zgadzam się z opinią ogółu. Kontynuacji Wybranych z pewnością nie będę mile wspominać i cieszę się tylko, że nie zmarnowałam na nią więcej niż tych 5 dni. Mimo to powstrzymam się z odradzaniem Wam książki - jeśli nie przeszkadzają Wam wymienione przeze mnie wady, a macie ochotę na coś lekkiego i niezobowiązującego, powinniście znaleźć  tu coś dla siebie.

Moja ocena: 4/10

piątek, 7 marca 2014

Szare śniegi Syberii

Wojna, niebezpieczeństwo, zimno i głód. Nie brzmi ciekawie, prawda? A jednak na świecie wciąż żyją tysiące osób, które pamiętają okrucieństwa II wojny światowej. Dla mojego pokolenia wojna jest czymś odległym i nierealnym, czymś przekraczającym granice wszelkiej wyobraźni - bo jak coś takiego mogło się zdarzyć w tym samym świecie, który widzimy obecnie za oknem? Czasem jednakże warto spróbować zagłębić się w przeszłość, odnaleźć osoby które pamiętają, gonić za historiami przemijającymi bez głośnego echa. Bo czy mogły się one wydarzyć jedynie po to, aby przeminąć?... Nie pozwólmy im na to!

Lina ma piętnaście lat. Ma ogromny talent plastyczny i marzy o rozwijaniu go. Jednak pewien człowiek, którym do tej pory niezbyt się interesowała, udaremnia jej plany. Nazywa się on Józef Stalin. Za jego rozkazami enkawudziści wywlekają Linę, jej rodzinę i tysiące innych osób, aby wsadzić ich w brudne, ciasne pociągi i wywieść w nieznane. Od tej pory dziewczyna żyje z daleka od Ojczyzny, w głodzie, brudzie, nędzy i strachu. Stara się dokumentować swoje przeżycia rysunkami. I przede wszystkim - nie traci nadziei. Czy sama nadzieja jednak może ocalić życie?

W Szarych śniegach Syberii wstrząsa już pierwsze zdanie - "Zabrali mnie w koszuli nocnej". 
Jest to jednakże zaledwie mikroskopijna zapowiedź dawki emocji, która czeka czytelnika na późniejszych kartkach. Ciężko mi powiedzieć o Szarych śniegach... cokolwiek innego niż to, że wstrząsa. 
Książka jest bowiem prawdziwa, szorstka, pełna brutalnych opisów i ostrych dialogów. Wywołuje smutek, gęsią skórkę i burczenie w brzuchu na samą myśl o tak okropnym głodzie. Świadomość okrutnego realizmu tej historii nie daje spokoju od pierwszej strony, aż do ostatniej. 
Walcząc z łzami w oczach, zmagałam się także we wzbierającym we mnie obrzydzeniem, odrazą i gniewem do sprawców tak olbrzymiego cierpienia, z którego obecnie pozostał już tylko cień. W obawie o to, co może stać się dalej, miałam ochotę zasłaniać sobie oczy. I nieustannie szeptałam "na jakim ja właściwie świecie żyję?". 

"Czy zastanawialiście się kiedyś, ile jest warte ludzkie życie? Tego ranka życie mojego brata było warte tyle co kieszonkowy zegarek."

Postacie nie są w tej książce ważne - bądź co bądź nie istnieją. Natomiast miliony ludzi, których zabił Stalin już nie istnieje... Jednakże warto przybliżyć Wam kilka postaci. Andrius - chłopak, którego Lina poznaje w pociągu. Niesamowicie odważny i trochę ironiczny. Chociaż przez znaczną część książki nie obdarzałam go sympatią, na końcu zmieniłam zdanie - musicie się sami przekonać, dlaczego. Dalej: Krecki. Enkawudzista, o którym nie mogę powiedzieć nic, aby nie zdradzić Wam treści Szarych śniegów Syberii. Wiedzcie jednak, że bardzo go polubiłam. Elena - matka Liny. Silna, cicha bohaterka, która kocha swoich bliskich nad życie i jest gotowa oddać je za nich. No i oczywiście Lina. Kontrast pomiędzy jej obecną sytuacją, a obrazami przeszłości które wspomina, jest uderzający; staje się kolejną przyczyną urywanego oddechu. Dziewczyna idealnie uosabia nadzieję, siłę oraz odwagę. Wciąż rysuje. I nie poddaje się. 
To tylko nieznaczna część wszystkich postaci, które przewinęły się przez książkę. Każda miała swoją historię, swoje odczucia, swój dom pozostawiony w Litwie za sobą. Pani Sepetys idealnie oddaje zachowania ludzi w ich sytuacji. Bo może rzeczywiście nigdy nie było żadnej Liny Vilkas. Ale ile podobnych do niej piętnastolatek znalazło się między szarymi śniegami Syberii?

Jedyną wadą, której się dopatrzyłam, jest dość współczesny język występujący w książce. Oczywiście nie ma mowy o żadnym slangu, ale jednak... nie spełnił on moich oczekiwań. Liczyłam na coś bardziej klimatycznego - w końcu te 70 lat temu mówiło się chyba w sposób trochę różniący się od obecnego. Jednakże nie gra to wielkiej roli i zdecydowanie nie zmienia moich uczuć do książki. Nawet jeśli nie było naturalnie, to przynajmniej umożliwiało to jeszcze szybsze czytanie. A strony uciekały!

Nie spodziewałam się tego po Szarych śniegach Syberii. Byłam gotowa na coś bardzo dobrego, ale nie zwalającego z nóg! Ta historia będzie jeszcze długo żyć we mnie. Gorąco ją polecam wszystkim, bez względu na ulubiony gatunek. Znajdą tu coś dla siebie fani romansu, powieści historycznej, a nawet grozy - bo po Szarych śniegach... można mieć gorsze koszmary niż po najstraszniejszym horrorze. 
Nie pożałujecie.

Moja ocena: 9/10

wtorek, 4 marca 2014

Dama Kameliowa

Czy kojarzy Wam się z czymś nazwisko Aleksander Dumas? Lub tytuł - Dama Kameliowa? Nie uwierzę, że nie. Przecież byle utwór nie przechodzi do klasyki. Czym jest więc Dama Kameliowa? W wielkim skrócie jest to XIX-wieczna Francja, tajemniczy wolumin, bogata przepiękna i pogardzana przez wszystkich kurtyzana oraz wzruszająca historia miłosna, której nie sposób się oprzeć i która podbija
serca coraz to nowych pokoleń. Czy podbiła i moje?

Pewien człowiek na licytacji przedmiotów należących do pewnej zmarłej kurtyzany nazwiskiem Małgorzata Gautier, kupuje książkę Manon Lescaut. Niedługo potem w jego progach zjawia się niejaki Armand Duval, który pragnie owo dzieło odkupić, gdyż - jak twierdzi - to on sprezentował ją nieboszczce. Mężczyzna przypadkowo natrafia na świadectwo wielkiego i poruszającego uczucia, które postanawia spisać. 

Dobry romans składa się zawsze z wielu czynników. I rzeczywiście, Dama Kameliowa mimo małej objętości, jest historią niezwykle złożoną. Składa się na nią niepowtarzalna, idealnie oddana atmosfera XIX-wiecznej Francji (gdzie bycie czyimś kochankiem nie było niczym zdrożnym, za to bycie kochanką...); doskonałe zmierzenie się z problemem kurtyzan w ówczesnym społeczeństwie oraz idące za tym złamanie stereotypów. I oczywiście odpowiednie nakreślenie emocji bohaterów - od nienawiści przez szaleństwo po samą miłość. Czy też... w odwrotnej kolejności. Wzbudza to w czytelniku uczucia nie mniejsze od tych przeżywanych przez Armanda i Małgorzatę i nie pozwala oderwać się od lektury choćby na chwilę. 

Kolejnym plusem będzie perfekcyjna kreacja wszystkich postaci, oczywiście z naciskiem na Damę i Armanda. Ich odczucia były nader realistyczne i żywe, postępowanie zrozumiałe (choć nie zawsze logiczne), a dialogi naturalne - przepełnione zarówno ostrymi słowami, jak i czułymi wyznaniami miłości.

"Jakże wspaniałą dziecinadą jest miłość!"

Dama Kameliowa zaskakuje też bogactwem szczegółów (na przykład, że Małgorzata zawsze zabierała do teatru bukiet białych kamelii, oprócz kilku dni w miesiącu, gdy kwiatu były czerwone - przyczyna wciąż jest dla mnie zagadką), nagłą zmianą narracji (świetny zabieg!) oraz wielkim przesłaniem. Nie chcę niczego zdradzać, jednak powiem, i pewnych rzeczy chyba po prostu nie da się przeskoczyć... A nadmierne zastanawianie się może przynieść więcej szkody niż pożytku. 
Zakończenie natomiast, ze względu na to, że poniekąd znamy je od początku, nie może być zaskakujące. Ale to właśnie dzięki tej jego znajomości całość jest tak smutna, rozdzierająca i przepełniona tragizmem.

Dama Kameliowa spełniła wszystkie moje oczekiwania - co więcej, pozytywnie mnie zaskoczyła (nie miałam raczej przyjemności czytanie wielu jej pochlebnych opinii, a nawet wręcz przeciwnie...)! Uważam, że jest to niezwykła, poruszająca, wielka książka, która zapewni wszystkim doskonale spędzony czas. A może nawet łzy?
Gorąco polecam.

Moja ocena: 8/10 

sobota, 1 marca 2014

Bezpieczna przystań

W wakacje miałam przyjemność przeczytania słynnego sparksowego "Pamiętnika". Jak wiecie, po lekturze byłam oczarowana, zapłakana, wzruszona i wstrząśnięta. Oczywiście pozytywnie. Następnie kilka miesięcy później obejrzałam jego ekranizację, a historia spod ręki pana Nicholasa wróciła do mnie z całą mocą. Niedawno, gdy z grupą znajomych i nieznajomych jechałam autobusem na narty, nowo poznana dziewczyna z którą wdałam się w rozmowę o książkach, gorąco zachęcała mnie do zapoznania się z dalszą twórczością Sparksa, ponieważ ona miała za sobą już większość jego dorobku. I w międzyczasie przeczytałam dziesiątki pozytywnych recenzji dzieł amerykańskiego autora. Zatem kiedy trafiła się okazja, jak mogłam nie sięgnąć po "Bezpieczną przystań"?

Katie Feldman sprowadza się do niewielkiego miasteczka na Południu Ameryki, aby uciec od demonów ponurej przeszłości. Jest wrażliwa i wylękniona, w widoczny sposób stroni od ludzi. I dzięki temu zwraca uwagę Alexa - wdowca; właściciela małego sklepu. Kobieta zauważa, że mężczyzna ją ciekawi. Nie mija dużo czasu, jak może zapewniać już o miłości - z wzajemnością! - do niego. Jednak wspomniana przeszłość nie daje o sobie zapomnieć...

Fakt, iż to Nicholas Sparks jest autorem "Bezpiecznej przystani" pod pewnymi względami pozbawia mnie konieczności bliższego zapoznawania Was z tą książką. I rzeczywiście, nazwisko to już samo przez się jest gwarancją przyjemnej, odprężającej, romansowej lektury. Nie zawiodłam się. Znowu znalazłam się w małym miasteczku na Południu, gdzie rozgrywa się historia miłosna. Tym razem jednak nie wielka i poniekąd spektakularna, a mała i zwyczajna - ale równie mocna. Sparks wszystko barwnie opisuje i zapoznaje nas ze wszystkimi szczegółami. Uważam, że przynajmniej połowa z nich jest niepotrzebna (np. opisy co stało na półkach w sklepie Alexa), ale muszę przyznać, że pomaga to w lepszym wyobrażeniu sobie całości. Dalej: wszystkie dialogi przyswaja się z łatwością, więc nawet jeśli miejscami są one odrobinkę sztuczne, to będzie to punktowało przy czytaniu w tramwaju lub metrze. Czy na sali gimnastycznej w dobrej kryjówce, jak ja. Poruszane są też najróżniejsze tematy - śmierć, wpływ przeszłości na postępowanie człowieka, gorące uczucie i moja ulubiona cienka granica między miłością a nienawiścią. Czego chcieć więcej?

Sparks doskonale nakreślił wszystkie postacie, choć w widoczny sposób skupił się na głównej trójce (Katie, Alex i Kevinie - kim jest, nie zdradzę). Każde z nich ma swój indywidualny charakter, swoją przeszłość, swoje motywy działań. Katie i Alex wzbudzą sympatię chyba w każdym czytelniku, natomiast Kevin... nie mogłam go polubić, ale narracja z jego perspektywy budziła niepokój i pewien dreszcz - a tego się w książce pana Nicholasa nie spodziewałam. I chociaż może nie jest to typ książki, w której oczekuje się takiego "mrocznego" wątku, to pozytywnie zaskoczyłam się, że autor potrafi świetnie pisać także o czymś innym niż miłość.

Jak można się było spodziewać, zakończenie było dość banalne - jak w ogóle cała "Bezpieczna przystań", ale nie mam jej tego za złe, bo taka miała być z założenia. Nie mniej jednak pewien drobiazg w samej końcówce był zupełnie nieoczekiwany i jeszcze bardziej ocieplił moje uczucia do książki. 

"Bezpieczna przystań" nie była ani lepsza ani gorsza, niżbym mogła przypuszczać. Była dokładnie taka, jak oczekiwałam - przyjemna, lekka, idealna na deszczowy wieczór. Jeśli macie ochotę na ambitną lekturę, nie sięgajcie po nią, za to zabierzcie ją latem na plażę. Ze swojej strony - polecam. 

Moja ocena: 7/10