Niejednokrotnie spotkałam się ze stwierdzeniem, że bardzo trudno jest wybrać swoją ulubioną książkę. Jednak zdecydowanie się z tym nie zgadzam, nie rozumiem tego, i dlatego skieruję się teraz do osób, które niestety nie mają swoich ulubionych dzieł - już Wam tłumaczę, jakie to jest uczucie. Posiadanie ulubionej książki to obietnica śmiechu, łez i wzruszenia niezależnie od sytuacji, w której Ją czytasz. I oczywiście pocieszenia w chwilach smutku. To niezliczone wracanie do niej lub do jej fragmentów. Jest to też duma, kiedy natkniesz się na Ten tytuł w jakiejś gazecie czy telewizji. A także niepisana umowa między tobą a książką, że nigdy jej nie porzucisz i zawsze będziesz ją kochać. Jeśli brzmi to dla Was dziwnie, to musicie wiedzieć, że ulubionej książki kategorycznie nie traktuje się jak zwykłego stosu kartek, tylko jak przyjaciela od serca. Jest to zaledwie mikroskopijna część moich uczuć do "Przeminęło z wiatrem", tych prawdziwych i tak nie da się ubrać w słowa. Jeśli jednak choć w jakimś stopniu rozumiecie, jak mocno kocham tę pozycję, to możemy przejść do recenzji jej biografii wydanej na 75-lecie rocznicy premiery.
"Od bestselleru..." być może nie jest najbardziej porywającym dziełem świata. Może i faktycznie styl autorów nie należy do najciekawszych, a sama książka składa się w większej mierze z liczb (wydania, nakłady, lata, tantiemy etc). Jednakże jak dla mnie wszystko co tylko dotyczy "Przeminęło z wiatrem" jest już genialne i warte największych pochlebstw. No i rzeczywiście, ten dość rozwlekły (chyba tak go mogę nazwać?) styl doskonale wynagradzały mi różne anegdotki - na przykład, że Hattie McDaniel (filmowa Mammy) ze względu na swój kolor skóry nie mogła usiąść na widowni podczas premiery "Przeminęło...".
Wiele razy zastanawiałam się, jaką osobą musiała być Margaret Mitchell - czy podobną do Scarlett? "Od bestselleru..." bardzo przybliżyło mi jej postać. Zupełnie się ode mnie różniła - w charakterze i w poglądach o dalszych losach Scarlett i Rhetta. Zobaczyłam jednak, ile pracy musiała włożyć w swoje 1000-stronicowe dzieło. Chyba mogę zdradzić, że bardzo wątpiła w powodzenie swojego przedsięwzięcia, zastanawiała się nad "rzuceniem go w diabły"... Za to, że tego nie zrobiła, jestem jej najbardziej wdzięczną osobą na świecie.
Książka wzbogacona jest także fotografiami - co prawda niezbyt licznymi, ale nader ciekawymi. Wiele zagranicznych okładek książki, plakatów filmowych i teatralnych, a dodatkowo sporo zdjęć autorki, jej rodziny i przyjaciół, a także samego Clarka i Vivien z dnia premiery naprawdę cieszyło moje oczy.
Jak wspomniałam, może to i nie jest najbardziej wciągająca książka na świecie, ale ma jeden niezaprzeczalny, ogromny plus. Mianowicie jeszcze bardziej przypomniała mi o tym, jak mocno kocham "Przeminęło z wiatrem". I korzystając z tego, natychmiast zasiadłam do ponownej lektury. Jestem już w jednej trzeciej, i wiecie co? Ja znowu pieję z zachwytu nad urodą Rhetta, śmieję się z jego docinków pod adresem Scarlett i płaczę ze złości nad ślepotą tej ostatniej. Przeżywam wszystko po raz kolejny, już sama nie wiem który dokładnie. Dzieło Mitchell mnie ozdrawia, odnawia, odżywia i w ogóle wszystko co najlepsze. Z każdym na nowo przeczytanym fragmentem ponownie staję się nową osobą. I wciąż wynoszę coś świeżego z lektury. Nie pozostaje mi chyba nic innego, jak gorąco polecić "Przeminęło z wiatrem" wszystkim, którzy jeszcze książki Margaret nie czytali, a "Od bestselleru" każdemu fanowi książki. To wszystko jest tak piękne, magiczne, że nie sposób tego ująć w słowa. Niech więc najlepszą rekomendacją będzie moje szczere wyznanie, że kocham "Przeminęło..." całym, całym sercem.
Moja ocena: 8/10