wtorek, 26 listopada 2013

Współprace moimi oczami.

Współprace recenzenckie są jednym z najbardziej emocjonujących tematów wśród książkowych blogerów. Opierają się na prostym schemacie: książka za recenzję. Sama współpracuję z dwoma wydawnictwami oraz dwoma portalami i przy każdej pozytywnej odpowiedzi na mojego maila cieszyłam się jak szalona. Jestem pewna, że nie tylko moja reakcja wygląda w ten sposób. W końcu to nie byle wyróżnienie: przecież większość z nas jest amatorami i recenzji uczyło się pisać samodzielnie. A jednak kilka dni temu natknęłam się na post pewnego blogera, który mówił w nim, iż współprace to - cytuję - "wyzyskiwanie blogerów przez wydawnictwa"; "przedsięwzięcie kompletnie nieopłacalne". Natomiast ja... no cóż, eufemizmem będzie stwierdzenie, że się z nim nie zgadzam.

Przede wszystkim uderzyło mnie tu słowo "wyzyskiwanie". Ludzie, jakie wyzyskiwanie? To chyba wydawnictwo robi nam łaskę, a nie na odwrót. Jeśli mają pieniądze na podejmowanie współprac z dziesiątkami blogerów, to na pewno znalazłyby się też pieniądze na wielkie "normalne" reklamy - a reklamy w gazetach czy na billboardach są raczej bardziej dostępne dla przypadkowych odbiorców niż posty na blogach. 
Oczywiście nie można dać sobą pomiatać i potocznie mówiąc "dać się zjeść", bo jesteśmy z wydawnictwem sobie równi. To taka symbioza - oni nam, my im. Nie można zgadzać się na wszystko (podobno niektóre wydawnictwa mają czasem bardzo dziwne wymagania - chociaż sama się z tym nie spotkałam); jeśli ma się jakąś propozycję, na pewno należy to bez obaw głośno powiedzieć. Pamiętajmy jednak, ze pracownicy wydawnictw też są ludźmi, na dodatek bardzo często niezwykle miłymi, i raczej nie będą od nas oczekiwać zrecenzowania książki w ciągu kilku dni. Naprawdę - zawsze można się dogadać, wystarczy tylko chcieć.

Poza tym czytanie to nasze hobby i przyjemność. Książki nie rosną na drzewach, więc aby czytać je bez możliwości darmowego otrzymywania do recenzji, trzeba by je było kupować (no, ewentualnie wypożyczać, ale biblioteki w małych miasteczkach, jak u mnie, są baaardzo ubogie). Moim zdaniem więc takie darmowe otrzymywanie ich, to jak wygranie życia. A że czasem trafi się jakaś słabsza... no cóż, ryzyk fizyk. Co do wypożyczonej z biblioteki też nie mamy pewności. A taką swoją zawsze można wymienić. 

Podsumowując: współprace to według mnie wyróżnienie i zaszczyt dla blogerów; w pełnej mierze godna zapłata i nagroda w jednym dla blogerów. A jeśli wciąż masz zamiar narzekać, to proste - nie chcesz, nie współpracuj... 


poniedziałek, 25 listopada 2013

W pierścieniu ognia (2013)

Pamiętam moment, w którym po zakończeniu "Igrzysk śmierci" na ekranie kinowym pojawiły się napisy. Czułam satysfakcję z obejrzenia filmu, na który poszłam z ciekawości (przed przeczytaniem książki - tak, wiem że zbrodnia), ale nie powiem, żebym odczuwała chęć zapoznania się z kontynuacją. Z kina wychodziłam raczej z myślą "dobre, ale nie aż tak żeby być ciekawym drugiej części". Ale potem przeczytałam całą trylogię, obejrzałam po raz kolejny "Igrzyska"... i nie mogłam uwierzyć, że premiera "W pierścieniu ognia" jest wyznaczona na listopad 2013. Rok czekania wydawał mi się jakimś kiepskim żartem, naprawdę. Ale ta 'cała wieczność' minęła o wiele szybciej, niż można by się było spodziewać! Teraz jestem dzień po seansie - ochłonęłam i trzeźwo myślę. Nie zmienia to jednak faktu, że mój wybredny gust właśnie poczuł się zraniony - identycznie jak pozostali, nie mogę przestać myśleć o premierze "Kosogłosa".

Po wygraniu 74 Głodowych Igrzysk, Katniss i Peeta ruszają w Tournee Zwycięzców, polegające na odwiedzaniu każdego dystryktu, składaniu kondolencji rodzinom poległych. W niektórych dystryktach wybuchają zamieszki. Prezydent Snow uważa, iż jest to wina Katniss - i aby ją wyeliminować, organizuje Ćwierćwiecze Poskromienia - Głodowe Igrzyska z udziałem samych zwycięzców.


Pewnie zabrzmi to trochę dziwnie, ale pierwszą rzeczą która mnie zachwyciła jest... grafika. Oczywiście wiem, do jakich technologii mają dostęp dzisiejsi reżyserzy i całe ich ekipy, ale uwierzcie - kogoś, kto chodzi do kina raz na kilka/naście miesięcy, taki obraz po prostu zwala z nóg. W ogóle jestem pod ogromnym wrażeniem całej strony technicznej "W pierścieniu ognia". Stroje i kostiumy - genialne (zwłaszcza suknia ślubna, ojeej!), efekty specjalne niesamowite, a szczególnie jedna z ostatnich scen na arenie (nie chcę spoilerować, ale i tak pewnie wiecie o którą chodzi) - dosłownie oszałamiająca. Ścieżka dźwiękowa - a zwłaszcza hymn Panem - przyprawiająca o dreszcze. Reżyser (Francis Lawrence) przeszedł sam siebie - także pod względem, hm, uczuciowym. "W pierścieniu ognia" ukazuje nam, do jak wielkiej gamy emocji jesteśmy zdolni... i to w ciągu ułamku sekundy, a jakże. Film wzrusza, smuci, bawi - i przede wszystkim zaskakuje. Obfituje w momenty, kiedy cała sala się śmieje... lub jeszcze częściej - wstrzymuje oddech; ma łzy w oczach. Wśród tych ostatnich najbardziej zapadła mi w pamięć scena odejścia Mags (Lynn Cohen), eeh.


Dobór aktorów również okazał się nader trafny. Gra aktorska Katniss (Jennifer Lawrence)  utrzymała swój poziom, a może nawet okazała się jeszcze lepsza niż w pierwszej części. Dziewczyna spisała się na medal - doskonale oddawała wszystkie emocje, jakie z pewnością odczuwała jej bohaterka; idealnie utożsamiła się ze swoją postacią. Mam wrażenie, że w sposób nawet większy, niż była potrzeba. Świadczy to o niczym innym jak jej niesamowitym talencie. 
Ponadto obdarzyłam sympatią prowadzącego Igrzyska (Stanley Tucci), Haymitcha (Woody Harrelson) oraz świeżo poznaną Johannę (Jena Malone). Była to postać wyrachowana i pewna siebie, kreowana na zimną sukę. Moim zdaniem kryje się jednak w niej coś więcej ("moim zdaniem" - bo z książek prawdę mówiąc za wiele nie pamiętam, czytałam je dawno) - bo jak można nikogo nie kochać?
Natomiast jeśli chodzi o Peetę... jak wiecie, nie polubiłam go zarówno w książce, jak i filmie. Na dodatek uważam, że jego wygląd jest, hm - jak to powiedzieć dyplomatycznie? - poniżej poziomu krytyki. Po obejrzeniu "W pierścieniu ognia" nie lubię go wciąż... ale jakby trochę mniej. No i trzeba mu przyznać - chłopak wyładniał.

Nie spodziewałam się tego, że tak mi się "W pierścieniu ognia" spodoba. Byłam raczej krytycznie nastawiona. Jednakże ekranizacja drugiej części "Igrzysk śmierci"przeszła moje najśmielsze oczekiwania: po wyjściu z kina przez 20 minut nie mogłam mówić na inny temat, niż właśnie obejrzany film; jestem gotowa zachwalać go każdej napotkanej osobie. Gorąco polecam wszystkim fanom serii pani Collins. 

Moja ocena: 9/10

środa, 20 listopada 2013

Zamieć śnieżna i woń migdałów

Boże Narodzenie to święto radosne. Kojarzy nam się z prezentami, śniegiem, choinką i kolędami. Z drugiej strony zawsze towarzyszy mu jakaś nuta smutku, przynajmniej u mnie. Najpiękniejszy wobec tego jest okres przedświąteczny - zakupy, pieczenie pierniczków... Nijak ma się do tego zabójstwo, prawda? Czy może nie?


Policjant Martin Mohlin udaje się na wyspę Valon, aby spędzić Święta ze swoją narzeczoną i jej rodziną. Sytuacja staje się dramatem, kiedy senior rodu - Ruben Liljecronas - osuwa się na ziemię martwy. Warto wspomnieć, że był posiadaczem miliardów. Niebawem okazuje się, że z powodu okropnej zamieci śnieżnej nie można dostać się na stały ląd. Członkowie rodziny, w tym morderca, zostają uwięzieni...

O Camilli Lackberg słyszałam już dawno. Wszystkie recenzje zapewniały o jej talencie, a czasem nawet sugerowały, iż jest ona najzdolniejszą autorką książek z Czarnej Serii. Nie muszę chyba mówić, że zapoznanie się z którymś z jej dzieł stało się dla mnie priorytetem. Czy Lackberg stanęła na wysokości zadania?

Sceneria morderstwa nie okazała się być wielce oryginalna - wszyscy podejrzani zamknięci w jednym budynku, odcięci od świata (tylko ja mam wrażenie, że gdzieś to już widziałam?). Natomiast ciekawym zabiegiem okazało się być zamordowanie seniora rodu, który przecież nie mógł mieć żadnych kochanek z pretensjami, czy zazdrosnej żony - w grę wchodził więc tylko jeden motyw: pieniądze. Synowie, synowe i wnuki Rubena przedkładały sprawy spadkowe nad miłość do ojca, dziadka. Znalazłam nawet chwilę na refleksję, jak można być tak nieczułym. Chwyt ten wykluczał zastanawianie się nad motywem, ale niewątpliwie dodawał lekturze pewnego smaczku.

Jeśli można powiedzieć coś o piórze autorki, to na pewno to, iż pisze ona z wyobraźnią. Doskonale wprowadza czytelnika w świat tej niecodziennej rodzinki; po kolei rzuca cień podejrzenia na każdego z domowników. Stworzenie odpowiedniego klimatu i wprowadzenie wątku bożonarodzeniowego (wszystko rzecz jasna w sposób plastyczny i przemyślany) dodatkowo podwyższa tempo czytania. "Zamieć śnieżną i woń migdałów" pochłania się w godzinkę, dwie - choć fakt faktem jest to bardzo cienka książeczka. Jednak czy nie lepsze to od opasłych, rozwleczonych tomiszczy?

Także i kreacji bohaterów nie można nic zarzucić. Podejrzanych jest co prawda sporo, ale już po kilkunastu stronach nie mamy problemu z rozpoznawaniem ich. Postaciom daleko jest do papierowości, więc w naturalny sposób szybko zaczynamy jednych lubić bardziej, drugich mniej. Ponadto każdy ma własny odrębny charakter, własną przeszłość i tajemnice, własne myśli. A motyw, jak już wspomniałam, jeden.

Rozczarowało mnie jednak zakończenie. Pod pewnym względem było i być może niebanalne, ale... nie do nie rozszyfrowania. W jakiejś części brałam je pod uwagę. A niestety, spodziewałam się większego 'bum'.

Lektura "Zamieci śnieżnej i woni migdałów" zadowoliła mnie, choć nie oszołomiła. Uważam, że spełni oczekiwania fanów kryminałów i autorki (pamiętajcie jednak, że mówi to osoba zielona jeśli chodzi o ten gatunek); jest idealna na ostatnie listopadowe dni i coraz bardziej zbliżające się do nas Święta. Polecam.

Moja ocena: 7/10

wtorek, 19 listopada 2013

Mówię z pamięci

Reakcje na dźwięk nazwiska polskiego autora bywają różne. Zwłaszcza u Polaków. Bywają oczywiście wyjątki, ale paradoksalnie najbardziej odwracamy się od tych, których najbardziej pragniemy chwalić. Sama zazwyczaj po dzieła rodaków nie sięgam - ot tak, z zasady. Mimo to kiedy pojawiła się okazja, pomyślałam "dam książce szansę". Czy Pytliński ją wykorzystał?

Był na górze i żył w swoim pałacu.na skale. Do czasu. Nagle zaczął spadać i spadał bardzo długo, aż upadł i znalazł się... w dzikim lesie. Początkowo nie mógł się podnieść, ale potem spotkał Wilka, a jeszcze później Kadichira - a wraz z nimi misję, na końcu której miał poznać sens swojego życia...

"Mówię z pamięci" zaczęłam czytać nocą. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, ponieważ kiedy lepiej niż nocą, kiedy wszystko nabiera podwójnego znaczenia, czyta się książkę o już i tak wielu obliczach?

Pytliński stał się synonimem trafnych, głębokich myśli, wyrażonych w sposób tak prosty, że aż banalny - wszystkie skrupulatnie przedstawione w nieszablonowej skądinąd Księdze Życia tworzonej przez głównego bohatera. 
Alternatywna rzeczywistość w której ten ostatni się znalazł, zmusza do czytania między wierszami - a co za tym idzie, do refleksji. Tak, poniekąd jedną wielką refleksją możemy nazwać całą tę książkę. 
Wartka akcja nie wykluczająca nuty melancholii, liczne metafory, trochę czarnego humoru. Smutek, miłość, tęsknota, samotność. To wszystko przypomina mi w pewien sposób jedną z moich ulubionych książek - "Małego księcia". Obie pozycje różni jednak styl. Ten Pytlińskiego jest dość specyficzny, a na dodatek zupełnie dla mnie obcy, bo męski - czyli w widoczny sposób, hm, szorstki; obfitujący w wulgaryzmy.
"Nie wierz w czas, który jest nad tobą, nie ufaj słońcu, które samo rodzi się i umiera w ciągu dwudziestu czterech godzin. (...) Nie stój w miejscu, kiedy zgubisz kierunek. Stojąc, cofasz się nieubłaganie, a to tylko dlatego, że cała reszta pędzi do przodu."
Autor jednakże nie spisał się pod względem kreacji bohaterów. Głowna postać być może i była nakreślona dość ciekawie i może nawet niebanalnie - ale czy nie miło byłoby dowiedzieć się jak ma na imię?
Także i w postaci Kapłana, z pozoru postaci oryginalnej, dopatrzyłam się kopii. Bo czy  pierwszym bohaterem (pomińmy to, iż filmowym), który mówił "od tyłu" nie był Yoda?

A tak poza tym, żałuję jeszcze jednego - braku chęci czytania dalej. "Mówię z pamięci" czyta się szybko, ale zdecydowanie bez zapominania o świecie. 
No i nie do końca zgadzam się z przesłaniem książki, ale to już chyba zupełnie co innego.

Nie żałuję lektury "Mówię z pamięci". Jest to pozycja dobra, tym bardziej jak na debiut. Myślę, iż jest warta zapoznania się z nią - aczkolwiek nie zachęcam do tego z większym entuzjazmem. 

Moja ocena: 6/10

Za "Mówię z pamięci" serdecznie dziękuję portalowi Sztukater.pl!

czwartek, 14 listopada 2013

Charlotte Brontë i jej siostry śpiące

Charlotte Brontë zna każdy. 
Nie, stop. To Jane Eyre czy Catherine Earnshaw znają wszyscy. Charlotte Brontë nie zna tak naprawdę nikt - i nawet kiedy po lekturze jej biografii przestała być dla mnie wyłącznie imieniem i nazwiskiem, a stała się prawie znajomą osobą, są to tylko pozory. A pozory były chyba jednym z ulubionych słów najstarszej panny Brontë. Prawdą jest, iż światu postanowiła odkryć zaledwie rąbek swojej tajemnicy. I pewne jest, że nikt nie dowie się więcej, niż autorka "Jane Eyre" chciała ujawnić. Charlotte była bowiem bardzo, bardzo uparta - i przez to na zawsze zostanie zawoalowana tajemnicą. Czyż nie jest to jednak cena nieśmiertelności?


Po raz pierwszy w ciągu swojej czytelniczej "kariery" miałam styczność z biografią. Przedtem omijałam gatunek ten szerokim łukiem, gdyż nieodmiennie kojarzył mi się z czymś nudnym, może nawet pod pewnym względem sztywnym. Nic bardziej mylnego! 

Eryk Ostrowski pisze bardzo ciekawie, nie można się nudzić czytając "Charlotte Brontë i jej siostry śpiące". Życie autorki "Villette" przedstawia w sposób naturalny, a przy tym poruszający. Doskonale wprowadza nas w pełen konwenansów i obłudy świat najstarszej siostry Brontë. Doceniam też fakt, iż musiał się naprawdę nad swoim dziełem napracować - w książce co kilka stron możemy znaleźć jakiś obraz, zdjęcie lub rękopis spod ręki Charlotte; niemal na każdej stronie widnieje - czasem nawet przetłumaczony przez Ostrowskiego - list tejże autorki. W którymś momencie zaciera się ta szczególna granica i aż dziwne się wydaje, że Brontë nie żyje od 160 lat. Tak naturalna staje się jej obecność w świecie, w naszym życiu. 

Ten akapit pewnie ucieszy wielu z Was. Chodzi mi o to, że - tak, w małym stopniu, ale wszystkiego mieć nie można - maska tajemniczości wreszcie opadła. Charlotte zamieniła się w żywą postać - co więcej, bardzo złożoną, skomplikowaną i w pewnej mierze wywołującą współczucie postać. Jednak pod innymi względami wzbudzającą też podziw, szacunek, i całą paletę innych emocji. 
Autor nakreśla nam całą historię Brontë - szczegóły dotyczące jej uczuć, cech, miłostek i prawdziwych miłości, a także więzów z siostrami. Ten ostatni temat wydał mi się szczególnie interesujący. Nie chcę niczego zdradzać, ale książka zagłębia się w kwestię, czy to aby na pewno Emily oraz Anne napisały "Wichrowe wzgórza" czy "Agnes Grey". 
Choć biografia zdecydowanie skupia się na najstarszej siostrze, to i te wspomniane przed chwilą młodsze, nie zostają pominięte. Żałuję, że niemalże nic nie wiadomo na temat Emily Brontë, bo również i ona wydaje mi się naprawdę godną przybliżenia personą (ktoś się dziwi? W końcu to moja imienniczka!). 

Lektura przewiduje też czas na refleksje. Straszne dzieciństwo autorki "Jane Eyre", kształtowanie się jej charakteru, myśli "co ja bym wtedy zrobiła"... no i najważniejsze - co musiało się dziać w jej głowie, że powstały w niej takie historie? 

"Charlotte Brontë i jej siostry śpiące" to książka doskonała. Wciągnęła mnie bardziej niż niejeden thriller, a wzruszyła mocniej niż wiele romansów. Muszę, po prostu muszę przeczytać te kilka dzieł pióra sióstr, które są wciąż przede mną - zdaje sobie jednak sprawę, że nie będę umiała patrzeć na nie inaczej niż przez pryzmat tej biografii. Polecam, gorąco polecam.

Moja ocena: 10/10

Za możliwość poznania losów sióstr Bronte serdecznie dziękuję wydawnictwu MG!

poniedziałek, 11 listopada 2013

Frankenstein (1931)

Wciąż nie mogę wyjść ze zdziwienia, jak Hollywood zmienia treści adaptowanych przezeń książek. Nie zawsze oczywiście, ale jeśli już - to w całości. Kiedyś obiło mi się o uszy, iż kultowy już "Frankenstein" różni się od swojego oryginału - a mimo to i tak byłam zdumiona; wciąż jestem zdumiona. Żeby nie było: to jest naprawdę bardzo, bardzo dobry film. A jednak wciąż ciśnie mi się na usta pytanie: "dlaczego?"...

Fabuła chyba nie wymaga dogłębnej, hm, analizy. Bo czy znajdzie się ktoś, kto nie zna potwora stworzonego z kradzionych ciał i szczątków? Właśnie, istnieje on nawet w świadomości małych dzieci.
Adaptacja (żeby nie powiedzieć 'ekranizacja' - nie znających różnicy między nimi odsyłam do Wujka Google) jest bogatsza o "podarowanie" monstrum mózgu zwyrodniałego mordercy. A reszty, cóż, można się już samemu domyślić. 

Zachwycił mnie już nader pomysłowy wstęp - mężczyzna stojący na scenie, zapowiadający "film, który może widzami wstrząsnąć, a nawet ich przerazić". Następnie na ekranie (tym w filmie, nie monitorze komputera) wyświetliła się lista aktorów - pomijając potwora, tam pozostał znak zapytania. Bardzo pomysłowe i oddziałujące na wyobraźnię. 
Gra aktorska nie pozostawia nic do życzenia. Mimo to skłamałabym mówiąc, iż nie była ona pod pewnym względem zabawna, choć nie sądzę, aby było to zamierzone. Po prostu zdecydowanie różni się ona od współczesnych metod. Przykład? Znajomi Frankensteina zaniepokojeni jego nieustannymi pobytami w swoim laboratorium, próbują dobić się do drzwi argumentując to rozszalałą burzą (no i faktycznie, deszcz mógł konkurować z polskim listopadem, choć niekoniecznie tegorocznym). Natomiast gdy mężczyzna wpuszcza ich do środka - wszyscy są zupełnie susi. Jest to jednak tylko jeden z wielu aspektów, które kocham w przedwojennym kinie. Podobnie rzecz ma się z efektami specjalnymi. Biorąc pod uwagę rok produkcji (1931) można powiedzieć tylko, niczym internetowy pieseł - wow! A przy tym mają one w sobie o wiele więcej dobrego smaku aniżeli te współczesne, przesadzone.


Poza niezamierzonymi, a wywołującymi uśmiech walorami starego kina, we "Frankensteinie" występuje także zaplanowana groteska. To chyba jedyne, poza potworem oczywiście, podobieństwo do papierowej wersji historii, również nie pozbawionej czarnego humoru. Dodatkowo wartka akcja (bardziej dynamiczna niż w książce; tam była wręcz powolna, ale też nie odbierałam tego jako wady, biorąc pod uwagę charakter powieści, zupełnie inny niż jej adaptacji) nie pozwala nudzić się podczas seansu. Podobnie jak krótki czas jego trwania - zaledwie godzinę. Osobiście mam problemy z usiedzeniem bez ruchu przed dwie godziny, wiec jest to dla mnie idealna długość!

Teraz przejdę do wyjaśnienia, co mnie tak we "Frankensteinie" zdziwiło. Mianowicie jest to rozmiar zmian.
Zmienione zostało niemalże wszystko - imiona, wątki, miejsca akcji; zostały dodane nowe postacie i motywy - na przykład wspomnianego już mózgu przestępcy. A także, co mnie najbardziej zmartwiło, została pominięta psychologiczna strona powieści. Oryginał nie ma w sobie nic z horroru i według mnie to jest największą jego zaletą - to przesłanie pytające, kto jest prawdziwym potworem. Film nie pozostawił z tego nawet suchej nitki, a samo monstrum to jedynie bezmyślne stworzenie myślące o krwi. 

Obejrzenie "Frankensteina" sprawiło mi niewypowiedzianą przyjemność, jednak wciąż czuje nutkę rozczarowania spowodowaną tym pominięciem najlepszej strony zamysłu autorki książki. Mimo to, i tak uważam "Frankensteina" za film idealny na długie listopadowe wieczory. Cieplutko polecam. 

Moja ocena: 8/10

wtorek, 5 listopada 2013

(...) jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!

Lektura szkolna kojarzy się z czymś bardzo nieprzyjemnym - nawet nam, książkoholikom. Czytanie czegoś pod przymusem nigdy nie jest za fajne, zwłaszcza że zazwyczaj książki te są nudne i sztywne. Bardzo się więc zaskoczyłam tym, że moja pierwsza lektura w tym roku okazała się być nawet nie znośną, a całkiem przyjemną! - tym bardziej, iż początkowo wydawała mi się naprawdę nieciekawa. Ale zacznijmy od początku.

Jest II wojna światowa. Wszędzie słychać strzały i huki, widać dym. Wśród niego - kłębiące się postacie, chyba coś krzyczące. Jeśli podejdziesz trochę bliżej, zobaczysz że to kilku młodych chłopaków z bronią w ręku. A jeśli zbliżysz się jeszcze bardziej, prawdopodobnie stracisz przytomność - i nie ujrzysz już uśmiechu pewnego siebie Alka, skupienia Rudego, zmarszczonego czoła Zośki...

Pierwsze kilkadziesiąt stron nie było dla mnie łatwych. Czekał tam mnie długi na 40 stron, niezrozumiały wstęp. Moim zdaniem lepiej sprawdziłby się on jako swojego rodzaju epilog, ponieważ informacje o bohaterach, których nie zdążyło się jeszcze "poznać", w żaden sposób nie mogą niestety ciekawić. Przez ten feralny wstęp zdążyłam "Kamienie na szaniec" spisać na straty - co, jak się wkrótce okazało, było sporym błędem.

Pióru Kamińskiego nie można nic zarzucić - cechuje się prostotą nie pozbawioną dobrego smaku i płynnością ułatwiającą lekturę. Za trochę zbyteczne uważam pisanie np. "Alek powiedział, że..." (zamiast wstawienia zwykłego dialogu), ale w żaden sposób nie utrudniało to dalszego poznawania historii młodych bohaterów.
"Duże niebezpieczeństwo tkwi w intensywności przeżyć dziś przez nas doznawanych. Dzień dzisiejszy tak targa duszą, że gdy się wreszcie skończy, gotowa nadejść fatalna reakcja." 
Wielkim atutem autora jest jego umiejętność realistycznego oddawania tych jakże smutnych zdarzeń. Lata '40 stają się dla odbiorcy tak żywe, że uszy wręcz słyszą dźwięk wystrzałów, a nos czuje swąd dymu. Postacie zdecydowanie nie są papierowe, a dodatkowo charaktery ich są godne naśladowania w każdym calu. Choć prawdą jest też, że Kamiński miał "gotowy wzór" do nakreślenia postaci chłopców. Ponadto wiele autentycznych zdjęć umieszczonych w nowszych wydaniach "Kamieni..." pozwala jeszcze lepiej ich sobie wyobrazić. 
Moim ulubionym bohaterem został Aleksy Dawidowski - Alek. Zawsze uśmiechnięty i pewny siebie, aż do samego końca. Odważny, pamiętający w swoim życiu o Bogu, troskliwy dla swojej narzeczonej Basi. To zdanie zabrzmi jak żywcem wyjęte ze szkolnego zeszytu (a takie prace czekają mnie stety, niestety w przyszłym tygodniu), ale naprawdę chciałabym poznać Alka.

"Kamienie na szaniec" zmuszają też do refleksji nad odwagą, przyjaźnią, wojną. Lektura może nie wciąga od początku, ale kiedy akcja (btw, nader dynamiczna) się rozkręci, nie można się już od książki oderwać. A łzy nie raz cisną się do oczu...

Moim zdaniem "Kamienie na szaniec" to bardzo dobra książka, obowiązkowa lektura dla każdego Polaka. Opowiada o historii naszego kraju (którą każdy powinien przecież znać) w sposób ciekawy, choć  też niezwykle poruszający. Jestem niezmiernie zadowolona, że się z nią zapoznałam. Cieplutko polecam. 

Moja ocena: 8/10