Do Warszawy przyjechałam mając dwa cele: a) kupić nowe skrzypce b) pójść do kina ze Zrecenzowaną. Pierwszego punktu nie zrealizowałam, bo tak się złożyło, że w sklepie ze skrzypcami nie było skrzypiec, nie pytajcie. Planowałam ten wyjazd od kilku tygodni, więc przez kilka godzin poprzedzających spotkanie z Karoliną chodziłam naprawdę przygnębiona. Ale potem było już jak zwykle - śmiech, kreatywny prezent urodzinowy, więcej śmiechu, i kupienie biletów na Zostań, jeśli kochasz! Jak nam się spodobał?
Fabuła jest prosta: Mia wiedzie zwykłe życie. Ma kochającą, szaloną rodzinkę, kochającego chłopaka, oddaną przyjaciółkę. Popołudnia spędza grając na wiolonczeli i oczekując list przyjętych do Julliardu. Aż pewnego dnia, niczym nieróżniącym się od setek poprzednich, dziewczyna traci w wypadku rodziców, a sama trafia na OIOM. Musi podjąć trudną decyzję: zostać i nauczyć się żyć w świecie bez nich, czy zamknąć oczy i odejść?
Muszę przyznać, że miałam dość duże oczekiwania wobec filmu. Chciałam się śmiać, płakać i przeżyć to wszystko, co czułam w trakcie lektury. A to wcale nie jest takie łatwe zadanie dla filmu - wzruszyć mnie. A początek raczej nie zapowiadał nic takiego. Na początku tylko szturchałyśmy się i mówiłyśmy "ej, to było w trailerze"! Miałyśmy naprawdę trudne zadanie - nie dopuścić, aby reszta publiczności wyrzuciła nas z sali. Cały czas coś komentowałyśmy i śmiałyśmy się, że 99% aktorów grających w filmie nosi koszule w kratkę (żeby było zabawniej, ja też miałam taką tego dnia). Nie oceniajcie nas jednak zbyt surowo - widziałyśmy się ze sobą zaledwie trzeci raz w życiu. Na szczęście film był wyjątkowo zabawny, więc często śmiała się cała sala, a nie tylko my dwie. Ponadto aktorka grająca Mię naprawdę spisała się na medal, choć nie mogę tego powiedzieć o filmowym Adamie. Nie przekonał mnie. Ale tak było też w książce, więc nie zdziwiło mnie to specjalnie. Co tu jeszcze... muzyka. Przepiękna i perfekcyjnie wpasowująca się w nastrój filmu. Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na to, że ani razu nie leciało moje ukochane Say something. W ogóle było w tym filmie strasznie dużo muzyki - zarówno klasycznej, jak i rockowej. W tym aspekcie film góruje nad oryginałem, bo jednak fajniej jest muzykę słyszeć, niż o niej czytać. Nieważne, że wiolonczela stale przypominała mi o moim braku skrzypiec. Zapominałam o tym, gdy śmiałam się z Karoli, która wciąż i wciąż mówiła mi nad uchem, że ma odruch klaskania, kiedy oni kończą grać/śpiewać. Ale przyszedł w końcu i czas na pamiętną scenę z dziadkiem. W książce scena ta wzruszyła mnie strasznie mocno - a tu nie było inaczej. Śmiech ucichł. Zostało tylko "ej, hahah, on ma koszulę jak ja" przez łzy... Pierwszy raz w życiu popłakałam się w kinie. I to tak na całego, cała się rozmazując. W którymś momencie myślałam, że uduszę się od wstrzymywanego szlochu. Film, na którym Emcia wzruszyła się do łez na przemian ze śmianiem się z tym samym skutkiem? Na Oscary z nim.
Zostań, jeśli kochasz może nie zmieni Waszego życia, ale na pewno zmieni chociaż jedną krótką chwilę. Sprawi, że będziecie się śmiać, może nawet ocierać łzy i choć przez kilka minut docenicie to, co macie. Zastanowicie się, czy zostalibyście. To naprawdę bardzo dobry film. Tak dobry, że gdy pojawiły się napisy końcowe, to z kolei ja miałam odruch klaskania.