Na nową płytę Florence and The Machine czekałam, odkąd poznałam ich twórczość, czyli dwa lata temu. Nowy krążek miał być pierwszym od czterech lat; miał wnieść coś zupełnie nowego do ich twórczości. Tak niewątpliwie się też stało. Dla mnie jednak pojawił się problem: przestałam czekać na tę płytę. Nie kupiłam jej w dniu premiery, a kiedy wreszcie znalazła się w mojej ręce, nie odtworzyłam jej od razu. Zrobiłam to dopiero dwa dni temu. Wrażenia?
Skomplikowane. Z jednej strony mamy jak najbardziej floręsowe teksty - opowiadające dużo o świecie i jego cudzie; dużo o naturze i wnętrzu człowieka. Jest w nich dużo poezji, dużo trafnych wyrażeń. Są przepiękne, jak zwykle. Można je czytać choćby jako wiersze, co też zresztą robię. Teksty są najmocniejszą stroną How big, how blue, how beautiful.
Największej zmianie podlega sama muzyka. Nie słychać tu już harfy, pojawia się za to gitara elektryczna i orkiestra. Nie jestem w stanie odpowiedzieć, dlaczego to do mnie nie trafia, przecież album Symfonicznie Comy jest jednym z moich ulubionych krążków. Poza tym to na pewno duży krok do przodu dla samorozwoju Florence. Stanie w miejscu jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.
Dochodzę jednak do wniosku, że gdyby How big... przypominało klimaty Lungs, w której kiedyś byłam tak bardzo zakochana, tym bardziej nie podbiłaby mojego serca. Piosenki Florence i tak stały się bardziej dynamiczne niż kiedyś. A mi przestał odpowiadać smutek i enigmatyczność utworów w rodzaju Breaking down. Tajemniczość i magiczna aura Welch są dla niej nieodłączne. Ja natomiast od dłuższego czasu cenię sobie bardziej wesołe i rytmiczne, a trafne w przesłaniu piosenki (skrzywienie zawodowe po kapeli ludowej?). To chyba ten moment, w którym droga twórczości Maszyny i moja się rozchodzą... Co nie znaczy, że żaden utwór nie zaskarbił sobie mojej sympatii.
Bardzo cenię sobie Queen of peace, Ship to wreck i przede wszystkim Third eye. Ta ostatnia piosenka była tym, czego szukałam w tej płycie: radosną odskocznią od swojej smętnej sąsiadki St Jude, odskocznią opowiadającą o braku strachu przed życiem i korzystaniem z niego. Dokładnie to, co teraz lubię. A przy tym - mistrzostwo muzyczne i wokalne. Czego chcieć więcej?
Żałuję, że nie mogę powiedzieć, że to najlepszy album, jaki słuchałam w życiu. Cóż jednak zrobić, kiedy sama, podobnie jak Florence, idę ciągle do przodu. Chociaż na szesnaście piosenek spodobały mi się zaledwie trzy, może cztery, a tylko od jednej naprawdę się uzależniłam - szanuję Florence za to, że wie, co dla niej ważne. Cieszę się, że pokonała demony swojego ostatniego związku, w ten sposób publicznie opowiadając o nim. Zawsze będzie mi bliska. Sama mówię - trudno. Przynajmniej, obok śpiewania przyśpiewek pokroju Świeci miesiąc, zanucę też od czasu do czasu Cause there's a hole where your heart lies.
Jestem tej płyty bardzo ciekawa, tym bardziej, że Lungs i Ceremonials bardzo mi się podobały i wielbię głos tej wykonawczyni. Ale nie wiem, czy wszystkie utwory mi przypadną do gustu z nowej płyty - jak na razie jedynym utworem któy mi się spodobał było What kind of man.
OdpowiedzUsuńTo zdecydowanie powiew świeżości w twórczości Florence, którą aktywnie śledzę od pierwszego albumu, jednak muszę przyznać, że ten krążek nie porwał mnie tak, jak poprzednie. Niewątpliwie stanowi kawał naprawdę dobrej muzyki, ale nie zachwyciłam się momentalnie, wraz z pierwszą nutą. Może po jeszcze kilku odsłuchaniach bardziej przekonam się do "How big (...)".
OdpowiedzUsuńUwielbiam Florence. Każdy jej utwór jest dla mnie wyjątkowy. :)
OdpowiedzUsuń