poniedziałek, 27 czerwca 2016

O miłości innej niż zwykle (Miłość i kłamstwa)

Czy macie swoich ulubionych pisarzy? Autorów, którzy tworzą powieści tak wspaniałe, że moglibyście przeczytać wszystko, co kiedykolwiek wyszło spod ich ręki? Jeśli nie, życzę Wam z całego serca jak najszybszego ich odkrycia - to wspaniałe uczucie móc sięgnąć po książkę bez uprzedniego zagłębienia się w opis jej fabuły; myśl: "obojętne, o czym będzie opowiadać, skoro będzie rewelacyjna". A jeszcze lepsza okazuje się satysfakcja, kiedy dany utwór rzeczywiście jest tak dobry, jak sądziliśmy. Fani autorki "Love, Rosie" z pewnością wiedzą o czym mówię. Każda powieść Cecelii Ahern reprezentuje jednakowo wysoki poziom, a najnowsza jej książka - "Miłość i kłamstwa" nie jest pod tym względem gorsza. Jak zwykle dostarczyła mi nieskończonej gamy różnorakich emocji i nieopisanej przyjemności płynącej z czytania doskonałej literatury. 


"Miłość i kłamstwa" opowiada historię Sabriny Boggs, która walcząc o swoje małżeństwo, jednocześnie próbuje zrobić wszystko, aby jej zmagający się ze skutkami wylewu ojciec wrócił do zdrowia. Przypadkowo natyka się na ogromną kolekcję kulek, które należały do jej taty. Zauważa jednak, że w zbiorze brakuje najcenniejszych egzemplarzy. Nie mogąc uzyskać odpowiedzi od ojca, zaczyna prowadzić własne śledztwo. Równocześnie odkrywa zaskakującą przeszłość Fergusa.

Ahern jak zwykle realia swojej powieści umieszcza w rzeczywistym świecie. Opisywane zdarzenia nie tylko są bardzo prawdopodobne - na pewien sposób mogą zdarzać się na co dzień. Wynika to z tego, że pisarka kreuje niesamowicie ludzkich bohaterów, zmagających się z własnymi demonami i słabościami, ulegających pokusom, dążących do własnego szczęścia. 
Odbiorca z jednej strony gorąco kibicuje prowadzącej poszukiwania Sabrinie, a z drugiej przeżywa wątpliwości co do moralności jej ojca, dowiadując się stopniowo coraz więcej na temat jego przeszłości. Jednocześnie czuje też ogromne pokłady współczucia ze względu na jego bądź co bądź niełatwe życie. Co jakiś czas wybucha też śmiechem. I nie może nadziwić się, w jaki sposób autorka wpadła na tak nietuzinkowy, a prosty pomysł, jak wprowadzenie wątku marmurków! Jest on o tyle ciekawy, że uzupełnia powieść o zaskakującą miłość do martwych przedmiotów, które stały się całym światem jednego człowieka, wpływając na jego osobowość, życiowe decyzje. Jak już wspomniałam, książka wywołuje w czytelniku różne skrajne uczucia i z całą pewnością nie pozostaje mu obojętna. Takie same odczucia budzą w nim główni bohaterowie, czyli Sabrina oraz Fergus, którzy ostatecznie, mimo swoich wad, wzbudzają sympatię w każdym odbiorcy. 
Nic nie można zarzucić także dynamice akcji. "Miłość i kłamstwa" wartko mknie do przodu, ani na chwilę nie pozostawiając czytelnika znudzonego. Jak się okazuje, nie trzeba pisać o krwawych morderstwach i intrygach, aby zainteresować odbiorcę. Życie podobne do naszego może być równie ciekawe! Zwłaszcza - opisywane w tak przystępny i przyjemny sposób, w jaki robi to Cecelia Ahern. Oczy czytelnika same mkną po kartce, delektując się każdym słowem i będąc głodne następnych. 

Najnowsza powieść Ahern jest wszystkim, czego osobiście oczekuję od dobrej książki: jest oryginalna, intrygująca, pełna humoru i nieprzewidywalna. Co najważniejsze, pozostawia po sobie ogromny niedosyt. Na szczęście wciąż pozostało mi kilka powieści autorki do przeczytania. Jestem całkowicie przekonana, że będą równie dobra, jak "Miłość i kłamstwa" oraz wszystkie inne przeczytane już przeze mnie pozycje Ahern. Jeśli wciąż jesteście nieprzekonani, zastanówcie się, czy graliście kiedyś w kulki. A może chcieliście zagrać? Wtedy śmiało możecie sięgać po historię Sabriny oraz jej ojca - drugiej tak dobrej powieści opowiadającej o magii marmurków z pewnością nie znajdziecie! 

czwartek, 26 maja 2016

Zimno niczyje (Zimowe panny)

Do literatury hiszpańskiej mam sentyment, odkąd sięgnęłam po pierwszą książkę Carlosa Ruiza Zafona (jednego z moich ulubionych autorów). Wyrobiłam sobie wtedy zdanie, którego nie zmieniłam do dzisiaj - Hiszpanie mają w sobie to coś, co pozwala im pisać dobre książki. Wyjątków jak na razie nie spotkałam. Dzisiaj skupimy się na Cristinie Sanchez-Andrade i jej Zimowych pannach - wspaniałej powieści, która, gwarantuję!, nie pozostanie Wam obojętna.

Akcja powieści dzieje się w małej galisyjskiej wiosce. Po latach zjawiają się w niej dwie siostry: Dolores oraz Saladina. Od razu wzbudzają nieufność sąsiadów, którzy pamiętają o tajemniczych umowach spisanych z nimi przez ich dziadka. Opłacał on prawo do badań naukowych nad mózgami mieszkańców wioski po ich śmierci. Z chwilą powrotu Zimowych Panien, wszyscy chcą odzyskać stare dokumenty.


Zimowe panny mają w sobie wszystkie elementy niezbędne dla porządnej literatury: dużo ciekawych, niejednorodnych postaci, oryginalny pomysł, a także miłość i erotyzm w połączeniu z mrocznymi tajemnicami sprzed lat. Od zwykłych powieści odróżnia się jednak odrobiną dreszczyku w tle; powoli zagęszczającą się atmosferą pełną niekontrolowanego lęku. Wzbudza go o dziwo nie owa Tajemnica z czasów II wojny światowej, a osobliwi sąsiedzi Zimowych Panien. Technik dentystyczny posługujący się zębami wyrwanymi nieboszczykom; staruszka, która codziennie oznajmia, że właśnie umiera... to tylko niektóre z postaci powieści Sanchez-Andrade. Sama fabuła opierająca się na pragnieniu odzyskania umowy sprzedaży własnego mózgu też robi wrażenie, musicie przyznać! Jednak te wszystkie wątki, które z powodzeniem można by wykorzystać w niejednym horrorze, autorka zamienia na elementy baśni - bo to właśnie baśnią są tak naprawdę Zimowe panny. Baśnią dla dorosłych. Rozgrywające się wydarzenia są oderwane od rzeczywistości, przypominają zawieszenie między jawą a snem. Akcja dzieje się niespiesznie, a narrator opowiada historię w krótkich, prostych zdaniach. W zakończeniu znajduje się także coś na kształt morału. Mimo to, wcale nie jest łatwo zrozumieć przesłanie powieści. Autorka w oczywisty sposób wyśmiewa niektóre ludzkie zachowania i wady - to jest oczywiste. Ale zakończenie? Wcale nie odpowiada na wszystkie pytania, nawet jeśli bynajmniej nie było nadzwyczajnie zaskakujące. Ostatecznie, w niektórych powieściach nawet wskazane jest, aby czytelnik był o krok do przodu przed narratorem. Szkoda jednak, że nie pomogło to w rozwikłaniu niektórych tajemnic... Widocznie jednak niektóre pytania muszą pozostać bez odpowiedzi.


Drobne niedoskonałości nie psują świetnego wydźwięku Zimowych panien, które zachwycają słodko-gorzkim klimatem, nietuzinkowością; zmierzeniem się z tematami, którym boimy się stawić czoła na co dzień. Chociaż opowiadają o wielu dramatycznych wydarzeniach, najważniejszy aspekt powieści pozostaje niepodważalny: nie powinniśmy bać się spełniać marzeń. A największym wrogiem ich realizowania może być nic innego, jak przeszłość. F. Scott Fitzgerald powiedział w Wielkim Gatsby'm: Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość. Zimowe panny podejmują ten temat na nowo: w sposób świeży, a równie ciekawy.  I jest to najważniejszy powód, dla którego powinniście sięgnąć po dzieło Sanchez-Andrade! Nawet jeśli nie lubicie mrocznych tajemnic, z pewnością kochacie spełniać marzenia. A to w stu procentach jest gwarancją na to, że pokochacie Zimowe panny. Polecam!

piątek, 4 marca 2016

Wilkołaki w Szczecinie? (Sedinum. Wiadomość z podziemia)

Dla fanów mocnych, trzymających w napięciu thrillerów nie obce jest Dan Brown. Włoski pisarz uchodzi za jednego z najlepszych autorów książkowych dreszczowców. Dobra literatura zawsze nią pozostaje, ale czy nie przyjemniej jest sięgnąć po równie dobrą, a stworzoną przez rękę rodaka? Okazuje się bowiem, że nasz kraj może się pochwalić niezwykle utalentowanym pisarzem, którego powieść zachwyciłaby niejednego zagranicznego krytyka. Zapraszam na recenzję "Sedinum" Leszka Hermana!

Zapadnięcie się parkingu w Szczecinie jest wprowadzeniem w ruch koła zamachowego, jakim staje się żądza bogactwa, a także samej wiedzy.. W podziemiach zostaje odnaleziony wrak starej niemieckiej wojskowej ciężarówki, a w niej - trup kierowcy wraz ze skrzynią o tajemniczej zawartości. Próby odkrycia tożsamości nieboszczyka oraz pochodzenia skrzyni zamieniają się w desperacki wyścig z czasem i konkurentami. 

Przebieg owego wyścigu jest najmocniejszą stroną "Sedinum". Kiedy zagadki mnożą się, a bohaterowie poruszają się po zawiłej sieci wskazówek pozostawionych przed dawną lożę masońską,
czytelnik niemal może usłyszeć tykanie zegara w tle. Czas pędzi, ale nie bardziej niż upływające strony powieści - trudno nie wciągnąć się w tak dopracowaną historię. "Sedinum" obfituje w dużą liczbę przemyślanych, ciekawych wątków, które kunsztownie się ze sobą łączą, w efekcie obdarowując czytelnika wspaniałą, mistrzowską wręcz fabułą. 
Herman nie dba jednak wyłącznie o dynamikę i napięcie: potrafi również opisać Szczecin tak barwnie, że aż chce się tam natychmiast pojechać, a także zaciekawić II wojną światową nawet największych przeciwników nauk historycznych. Zwolennicy baśni także znajdą tu coś dla siebie. Autor perfekcyjnie przeplata wątki historyczne ze starymi opowieściami germańskimi. 
Nie można zapomnieć też o świetnych portretach psychologicznych bohaterów, na których czele stoją architekt Igor oraz dziennikarka Paulina. Odzwierciedlają oni prawdziwych ludzi, ich charaktery, zachowania oraz motory działań, mając przy tym także wspaniałe poczucie humoru, które doskonale rozluźnia napiętą atmosferę. Pojawiający się wątek romantyczny natomiast idealnie dopełnia całości. 

Jedyną wadą powieści Leszka Hermana jest jej długość - 800 stron może przerazić niejednego czytelnika. Nie macie się jednak czego bać, od książki nie sposób się oderwać! Osobiście z chęcią przeczytam inne utwory autora, jeśli takowe się ukażą. Jestem pewna, że identycznie jak "Sedinum" zaspokoją wymagania wszystkich, nawet najbardziej wymagających, czytelników!

sobota, 31 października 2015

Czy warto czekać na miłość? (Długi wrześniowy weekend, 2013)

Właśnie skończyłam jednak oglądać film - przysięgam, pierwszy od chyba pół roku, jeśli nie dłużej- który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Wylądowałam więc tu, gdzie zwykle. Zapraszam na parę (ale dosłownie parę, bo niestety wyszłam już z wprawy) słów o "Długim wrześniowym weekendzie"!

Największe wrażenie zrobiła na mnie fabuła. Uciekinier z więzienia zmusza kobietę (w którą wciela się moja ukochana aktorka Kate Winslet), aby zaprowadziła go do domu. Mężczyz
na kuleje i chce przeczekać u niej poszukiwania policji. Rzeczywiście, w telewizji podają, że szukany jest skazany na 18 lat morderca. Frank twierdzi jednak, że jego intencje są dobre i nie chce narażać Adele... w tym celu przywiązuje ją do krzesła. Jednocześnie jednak wykonuje różne prace domowe, zajmuje się jej synem. A jeden dzień przeciąga się w kilka. Kilka dni, w ciągu których kobieta i jej syn Henry zaczynają zbliżać się do przestępcy.

Musicie przyznać, robi wrażenie! Jest rewelacyjna. Dopracowana, po prostu arcydzieło. Włączając film miałam nadzieję na ostry thriller, ale fakt, iż nie zastałam go, zupełnie mnie nie rozczarował. Produkcja Jasona Reitmana jest zupełnie inna niż się spodziewałam, ale wciąż bardzo dobra. Gra aktorska jest wyjątkowo dobra. Kate Winslet jak zwykle zachwyca, a Josh Brolin grający Franka potrafi nieźle przerazić. Thrillerem ciężko "Długi wrześniowy weekend" nazwać, ale napięcie nie opuszczało mnie przez całe dwie godziny. Film, poza świetną fabułą, jest też bardzo złożony. Poza rozwojem znajomości Adele i Franka możemy też obserwować jego przeszłość, za którą został skazany na prawie 20 lat, która z czasem ukazywana jest w coraz większym stopniu, aby w końcu przedstawić pełen obraz. Poza tym zabiegiem spodobał mi się także fakt, iż nie jest ona jednoznaczna i zmusza do refleksji. Podobnie zresztą jak cały film. W końcu nic nie jest czarno-białe.

Samo zakończenie nie usatysfakcjonowało mnie w stu procentach, ale z całego seansu jestem niezwykle zadowolona. Jeśli szukacie nieprzeciętnej produkcji, która wciągnie was bez reszty swoim nietuzinkowym wątkiem romantycznym i napięciem, które uniemożliwia swobodne odetchnięcie przez dwie godziny - to właśnie film dla was. A jeśli po prostu tak jak ja uwielbiacie Kate Winslet i macie ochotę na kolejną świetną produkcję z jej udziałem, też nie będziecie zawiedzeni. Gorąco polecam! 
Chyba nawet przeczytam książkę, na podstawie której powstał film. Pierwszy raz w tej kolejności.




Abstrahując od tej krótkiej recenzji (ale musicie obejrzeć ten film, naprawdę!), muszę przeprosić za to, że będzie to prawdopodobnie ostatni post na następnych kilka miesięcy. Nie mówię, że na zawsze, bo pewnie kiedyś znowu trafię na coś robiącego takie wrażenie, ale pomijając to, blog jest w pewnym sensie zawieszony. Ja jednak wciąż żyję i nie przestaję czytać świetnych książek. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy natknęłam się na niejedną, która zaparła mi dech w piersiach, przestałam odczuwać chęć dzielenia się tym. Nie żałuję. Blog nigdy nie miał być dla mnie obowiązkiem, zwłaszcza, że całą sobą realizuję się w swojej drugiej pasji, śpiewaniu, tańczeniu, graniu. Poznałam także przecudownych ludzi w mojej nowej klasie. Jest dobrze, a ja jestem szczęśliwa. I wolna - a nie czułam się tak, kiedy wiedziałam, że po przeczytaniu każdej książki muszę o niej pisać. Sprawia mi to o wiele większą przyjemność, kiedy czytam dla siebie. Zdaję sobie sprawę, i wy pewnie też, że pisanie podobnych do siebie recenzji nie mogło trwać w nieskończoność. Dobrze jednak, że jest z tym jak z domem - zawsze mogę wrócić. 
I czasem wciąż o was myślę, bo jednak blog w jakiś sposób ukształtował mnie taką, jaką teraz jestem. 
Trzymajcie się tak, jak ja robię to teraz. Nie wiem, czy od początku istnienia tego bloga byłam tak szczęśliwa, jak jestem w ostatnich miesiącach.
Całuję!
Emila

sobota, 8 sierpnia 2015

Złodziejka książek może się schować (To, co zostało - rozmyślania)

Ostatnia recenzja, którą pisałam z przyjemnością, powstała pod koniec kwietnia. Już dawno mogliście zauważyć, że pisanie wychodzi mi już bokiem; że blog należy już właściwie do przeszłości. Nie zmieniło tego nawet czytane przeze mnie ostatnio Co, jeśli. Książkę określiłam w myślach jako fenomenalną, ale nie pchnęła mnie do przeproszenia się z blogiem.
Cóż poradzić jednak, że pierwsza przeczytana przeze mnie książka Jodi Picoult - To, co zostało, zbiła mnie z nóg. 
Właśnie dlatego dzisiaj, choć nadal nie zamierzam pisać regularnej recenzji, wracam z podkulonym ogonem. 
Zapraszam do zapoznania się z moimi pełnymi spojlerów przemyśleniami na temat historii byłej więźniarki Auschwitz-Birkenau i jej oprawcy... toczącej się 70 lat po wojnie. 


Zacznę od tego, że książkę wzięłam z półki bibliotecznej właściwie w ciemno. Nie przeczytałam jej opisu. Przysięgam, myślałam że to będzie jakiś romans - w końcu na okładce widniało nazwisko Picoult, do której często porównywana jest Chamberlain. 

Tymczasem okazało się, że będą to skomplikowane losy Sage - żyjącej w nocy, z dala od pełnych wyrzutów i krytyki spojrzeń ludzkich pani piekarz, żyjącej z ogromnym poczuciem winy. Jej babci, która choć przeżyła największe piekło w historii ludzkości, nie chce mówić o nim ani słowa. I w końcu żyjącego nieopodal byłego nazisty, oprawcy więźniów Auschwitz, który, jak twierdzi, ma dosyć borykania się z wyrzutami sumienia i prosi Sage - wszakże Żydówkę - aby pomogła mu umrzeć. Mówi, że życie po tym, co zrobił, jest jego karą. Śmierć się go nie ima. A śmierć z rąk Żydówki - choćby niezbyt religijnej - będzie rodzajem odkupienia. 

Fabułę już sobie przypomnieliście. A teraz pomyślcie, co najbardziej Was w tej książce zastanowiło?
Mnie chyba wcale nie to, czy człowiek rzeczywiście jest zdolny do skruchy. Nie uważam, aby ludzie się nie zmieniali. To znaczy jasne, niektórzy nie zmienią się nigdy, ale masa ludzi potrafi dostrzec swoje błędy. W końcu popełniamy je wszyscy. Jesteśmy tylko ludźmi, choćby i najbardziej pogubionymi. Moim zdaniem na przebaczenie zasługuje każdy, kto rzeczywiście czuje skruchę. Nie oznacza to, że nie zrobił nic złego, ale pozwala żyć dalej zarówno jemu, jak i ofierze. A każdy na to zasługuje, czyż nie?
Nie, najbardziej zastanowiło mnie to, co zrobiłabym na miejscu Hartmanna. Wcale nie Minki! Hartmanna. Zarówno jednego, jak i drugiego. Obaj nienawidzili zabijać. Jeden dostrzegł w tym jednak swoją szansę i stopniowo zaczął gubić cechy ludzkie (a przecież na początku był całkiem niewinny!). Drugi starał się, nawet w popełnianym przezeń źle, czynić drobne dobre uczynki. W końcu żył też z autentycznymi wyrzutami sumienia - zarówno co do popełnionych zbrodni, jak i śmierci brata. 
Moje zdanie jest takie, że nigdy - przenigdy! - nie wiemy, co byśmy zrobili, będąc zmuszonymi do zbrodni. Niemcy chcieli żyć tak samo jak Żydzi. Jednak oni, w przeciwieństwie do Żydów, mieli wybór między życiem a śmiercią. Z tego miejsca, w chłodnym domu podczas 40-stopniowego upału, z lodówką pełną jedzenia i szafą pełną ubrań, łatwo jest mi powiedzieć, że wolałabym śmierć, aby jej nie zadawać. Ale czy byłoby to takie proste? Większość ludzi wolała żyć. Nie wiedzieli, co będą musieli robić. Potem maszyna napędzała się sama. 
Trzeba pamiętać, że nic nie jest czarno-białe. Żydzi znaleźli się po prostu po złej stronie tej przegranej z góry wojny. A gdyby, przypadkiem, w alternatywnej rzeczywistości, Hitler byłby Żydem nienawidzącym Niemców (ha, ciekawe czy właśnie przewraca się w grobie!)? Myślicie, że oni nie zabijaliby tak samo, zmuszeni do okoliczności? Ja nie jestem pewna. 
Chcę powiedzieć, że nie wolno zakładać, że ktoś jest z natury zły, bo to też czyni nas złymi. Może naczytałam się za dużo Musierowicz, ale uważam, że w każdym kryje się pierwiastek dobra.
Staram się przypominać sobie, że w całym Holocauście prawdziwie złych osób była zaledwie garstka. Niesamowite jest, ile zależy od siły przypadku, okoliczności, siły perswazji. Z drugiej strony - nadziei, siły przetrwania, woli życia. Jedno na drugie nakłada się, zwłaszcza, gdy katalizatorem jest nienawiść. 

W To, co zostało przedstawiana była także pewna baśń. Skłaniała do pytań, czy to wina potwora, że jest potworem? I czy mniej zła od niego jest ofiara, która chce unicestwić potwora? 
Potworem może być Niemiec, beznamiętnie mordujący człowieka. Ale też Żyd (ofc w oczach Niemca), który nie zawinił, że urodził się w rodzinie wyznającej judaizm. 
A Wy, jak myślicie? Potwór zostanie potworem na zawsze? Czy potrafi się zmienić? Jeśli tak, czy zasługuje na wybaczenie?
Napisałam niesamowicie długi tekst o wszystkim i niczym, i nadal tego nie wiem. Czy Picoult zrobiła taki sam bałagan w Waszych głowach? 
Wiem, że chcę wierzyć w skruchę i zmianę, przynajmniej niektórych. 
A jeśli chodzi o wybaczenie... nie wiem, czy umiałabym. Chciałabym umieć. Ale wierzę też, że ktoś na tyle silny, aby przeżyć Auschwitz, jest też w stanie wybaczyć drugiemu człowiekowi, aby stanąć na równi z nim. I przypomnieć mu o tym, o czym on sam zapomniał wcześniej. 
Bo co jeśli ludzie nauczyliby się przyznawać do swoich win i jednocześnie wybaczać tym, którzy się doń przyznają? 
Może historia nie zatoczyłaby znowu koła?