wtorek, 30 grudnia 2014

Best of 2014 (#2 - muzyka)

Dzień dobry, cześć i czołem!

Dzisiaj przyszła pora na pierwszy mój (!) post muzyczny, w którym pokażę Wam, w czym mianowicie zasłuchiwałam się w roku 2014. Kolejność, tak samo zresztą jak w poprzedniej części cyklu, bez znaczenia.

Początek roku, o ile dobrze pamiętam, powitałam z Laną Del Rey, której niestety przestałam już słuchać, bo klimat nowej płyty zupełnie mi nie odpowiada, a tej starej - znudził mi się. W styczniu i lutym muzykę Lany uważałam jednak za coś cudownego.



Nie przestałam też słuchać mojej ukochanej od dawna P!nk. Może nie na samym jej szczycie, ale wokalistka wciąż pozostaje na liście mojej ulubionej playlisty.



Cały rok zdominowała natomiast Florence Welch z zespołu Florence and The Machine. Flo zaczęłam słuchać w wakacje 2013, ale tak o wiele intensywniej - minionej zimy, kiedy dowiedziałam się, że w czerwcu będzie ona koncertować w Warszawie. Na który to koncert zresztą poszłam, razem ze Zrecenzowaną. A Florence jest obecnie moją najukochańszą wokalistką, i najpiękniejszych i najwrażliwszych piosenkach.




Teraz pora na jedynego piosenkarza w dzisiejszym poście - Piotra Roguckiego, a ściślej mówiąc - cały zespół Coma. Jakkolwiek za polską muzyką nie przepadam, to jednak Coma ma w sobie to coś! Dobra pod względem technicznym muzyka, przejmujący głos wokalisty, niebanalne teksty piosenek. Czego chcieć więcej?






Listopad minął mi pod znakiem Avril Lavigne. Nie pytajcie. Coś jednak musiałam wychwycić w jej muzyce, skoro nie potrafiłam jej wyłączyć!



Polubiłam także The Cranberries. Dolores ma chyba najciekawszy głos na świecie. Aż ciarki przechodzą!



A poza tym, skoro to muzyczny post utworzony przeze mnie... nie może zabraknąć folku! Oprócz prawdziwej ludowej muzyki, takiej wykonywanej przez zespół Mazowsze (ale zakładam, że mało kto zidentyfikowałby się z moim gustem i chciał słuchać Dwa serduszka czy Cyt cyt), na mojej playliście "przyśpiewki" królują zespoły Siklawa oraz Brathanki.  



I ostatnia piosenka, zespołu na którego koncercie miałam - zresztą przypadkową - przyjemność być: Hurts. Sporą ilość tego przedświątecznego czasu pochłania mi replayowanie jej.


Mam nadzieję, że miło się słuchało:) 
Szczęśliwego Nowego Roku!

niedziela, 28 grudnia 2014

Najnudniejszy szaleniec ever (Lolita - Vladimir Nabokov)

Od razu zaznaczam, że zdołałam przeczytać zaledwie pół tej książki.
Właściwie to wiem, że nie powinnam wypowiadać na temat czegoś, czego nie poznałam w całości - ale cóż zrobię, było to silniejsze ode mnie. Nie chcę, żeby dwa dni mojej męki poszły na marne. 
A chyba nie nakrzyczycie na mnie, jeśli przestrzegę was przed nieciekawą pozycją, prawda?


Humbert, czterdziestoletni mężczyzna, zakochał się niegdyś w swojej rówieśniczce, dwunastoletniej może Annabel, koleżance z obozu. Przeżył z nią swoją pierwszą erotyczną przygodę, a od tamtej pory, mimo upływu czasu, wciąż patrzył tylko na dziewczynki zbliżone jej wiekiem - nigdy starsze niż czternaście lat - które nazywał "nimfetkami". Pewnego dnia spotyka Lolitę, a jego życie wywraca się do góry nogami. Pomijając nawet to, że wygląda zupełnie jak Annabel, jest dla Humberta idealna. Dziewczynka i chęć posiadania jej staje się życiem mężczyzny. 

Tematyka Lolity jest... specyficzna. Nie mnie jej oceniać. Podjęłam się przełknięcia różnych degustujących momentów, zaczynając lekturę. Jednak moja chęć sprawdzenia psychologicznej części tej książki była od zniesmaczenia silniejsza. Uwielbiam czytać o wszelkich szaleńcach, analizować ich zachowania, wiecie, trochę bawić się w psychiatrę. I ten aspekt Lolity jest naprawdę mocny. Humbert... potrafi przekonać czytelnika, że wcale nie jest taki zły - że naprawdę zależy mu, żeby Lola nie cierpiała, żeby było jej jak najlepiej, i że właściwie to ją kocha. Kto wie, czy na pewien pokręcony sposób tak nie było, nie wolno jednak zapominać, że według uniwersalnego kręgosłupa moralnego, takie zboczenia są złem i tyle. Ale nie o tym. Równie dziwną postacią jest sama Dolly. Z jednej strony jest to mała i niewinna dziewczynka, która wcale nie ma ochoty na kontakt z Humbertem, a z drugiej - twierdzi, że go kocha i pozwala mu (ba, nawet zachęca go!) doń. 
Podobnie jak strona psychologiczna, pióro Nabokova stoi na naprawdę wysokim poziomie. Mamy do czynienia z wieloma zawiłymi ambitnymi metaforami, wzniosłymi określeniami, oficjalnym stylem wypowiedzi. Oceniając Lolitę pod względem literackim, jest ona naprawdę dobra. Jasne też jest, że zupełnie inaczej będzie, jeśli chodzi o, no cóż, człowieczeństwo - ale wszyscy wiedzą, że o to autorowi chodziło, książka miała być kontrowersyjna i jest, nie ma tematu.
Coś, co najbardziej przeszkadzało mi w tej połowie Lolity jest jej monotematyczność. Przez znaczną jej część Humbert gada w kółko o tym, jak pragnie dziewczynki, po czym właściwie nie robi nic w tym kierunku, nagle zaczyna coś jednak robić, wycofuje się i tak w kółko. Zwariować można. Nic się w Lolicie nie dzieje! Nic! Kiedy główny bohater nie rozmyśla nad tym, jakby tu znaleźć się z nią sam na sam, bredzi wyłącznie o jej pięknie et cetera i nie daje czytelnikowi jakiegokolwiek urozmaicenia; motywacji, aby nie zasnąć, doprawdy. Poza tym wspomniałam już, że intrygują mnie postaci szaleńców. A Humbert, niestety, był wyjątkowo nudny i mdły. 

Podsumowanie książki, której nawet nie dokończyłam, jest raczej - przyznacie mi rację - niemożliwe. Powiem tyle, że lektura Lolity - choć zapowiadająca się interesująco i ambitnie - jest, przynajmniej według mnie, niewykonalna. 
Może kiedyś spróbuję ją dokończyć, trudno stwierdzić. 
Ale dużo wody jeszcze w Wiśle upłynie, to jest pewne. 
Moja rada dla was? Darować sobie Lolitę - za dużo jest dobrych książek na świecie, żeby się z nią męczyć!

sobota, 27 grudnia 2014

Best of 2014 (#1 - książki)

Hej hej!



Dzisiaj przybywam do was z pierwszą częścią szybkiego cyklu postów, które postanowiłam opublikować. Będą one dotyczyły moich osobistych hitów roku 2014 - kolejno: książek, muzyki i godnych uwagi wydarzeń z życia pozablogowego. Filmy pomijam, bo obejrzałam ich tyle, że spokojnie mogłabym policzyć to na palcach, przy czym żaden poza Zostań, jeśli kochasz i obejrzanym wczoraj Życie za życie (mam nadzieję napisać dziś recenzję) nie zwróciły mojej uwagi.

A więc tak - "nominowanych" było wiele książek. Zapoznałam się z całą masą świetnych pozycji w tym roku! Zastanawiałam się nad około 20 tytułami, ale doszłam do wniosku, że wystarczy wymienić te, nad którymi nie mam żadnych wątpliwości. Tylko one zasługują na miano tych rzeczywiście najlepszych. Zatem z przeczytanych, jak na razie (kilka pewnie jeszcze dojdzie do Nowego Roku), 64 książek wybrałam 8 najlepszych. Kolejność bez znaczenia. 

Zacznę od Marii Antoniny Juliet Grey. Całej serii, bo chociaż ostatni tom wciąż jest przede mną, to nie wątpię, iż będzie równie dobry, jak poprzednie, a może nawet lepszy? Cóż, nie mogę powiedzieć, jak wiele innych osób, że dzięki trylogii pokochałam historię, ponieważ kochałam ją już wcześniej. Ale nieszczęśliwym trafem złożyło się tak, że kiedy w szkole przerabialiśmy rewolucję francuską, to mój ukochany nauczyciel, który wzbudził we mnie miłość do przedmiotu, zachorował - a od nauczycielki na zastępstwie koniec końców wiele się nie dowiedziałam. Natomiast książki pani Grey, nie dość, że wzbogaciły mnie o wiedzę historyczną, to także o tę, że się tak wyrażę, od kuchni. Nie ma wiele książek, które wciągnęłyby mnie tak, jak te o Antoninie. Zapominanie o bożym świecie, chodzenie jak w amoku... tak, dzieła pani Grey gwarantują to wszystko.

Dalej, Millenium. Cóż to była za książka! Także i tym razem mówię o wszystkich trzech częściach, ale naciskam jednak na tę pierwszą, która bezapelacyjnie zajęła pierwsze miejsce. Jeśli powiedziałam, że przy Marii zapominałam o całym świecie, to przy książce Larssona to samo określenie zyskało tyleż większe znaczenie, co "nawałnica" przy "wietrzyku". Millenium jest po prostu genialne! Mistrzowsko skonstruowane, obfitujące w perfekcyjnie wykreowane postacie, nie pozwalające czytelnikowi normalnie funkcjonować! Jeśli chociaż w miarę regularnie odwiedzacie mojego bloga, to z pewnością wiecie, jak bardzo kocham zespół ludowy, do którego uczęszczam. A więc, Millenium wciągnęło mnie tak, że niemalże nie poszłam na ważną próbę, a było to w czasie szczytu mojej fascynacji folkiem!

Mistrz i Małgorzata. Nadal szybciej bije mi serce na dźwięk tego tytułu. Kolejna fenomenalna pozycja. Przezabawna w ten najbardziej ironiczny sposób, dziwna we wszystkie możliwe, trochę romantyczna, odrobinę przerażająca... i bardzo, bardzo diaboliczna. Rozumiecie, o co chodzi. Z przyjemnością przeczytałabym ją ponownie. Bułkahow uplasował się na samej górze listy najlepszych autorów tego roku.

Nie mogę nie wspomnieć o Annie Kareninie. To klasyczny przykład idealnego romansu. Główna bohaterka nie zawsze postępowała dobrze, i zdecydowanie nie zawsze tak się zachowywała... a jednak jej historia poruszyła mnie tak, jak mało która inna. Nie ma potrzeby mówić nic więcej. 

Rose de Vallenord. Czy muszę wymieniać, co mianowicie pokochałam w kolejnej przeczytanej przeze mnie książce jednej z moich ulubionych autorek? Niesamowite portrety postaci kobiecych, namiętne romanse... to przecież już standard u Gutowskiej-Adamczyk. Teraz czekać tylko na Fortunę i namiętność!

Największym zaskoczeniem tego roku były natomiast Echa pamięci, pożyczone od nauczycielki z mojej szkoły. Cechują się wszystkim, co kocham w książkach - świetną historią miłosną, nostalgią tryskającą z każdej strony i piórem autorki niepozwalającym czytelnikowi choć na chwilę oderwać się od historii bohaterów. Jedyne, co mogło w tamtym czasie konkurować z dziełem Webb, to koncert Florence and The Machine!

Gra Anioła, Więzień nieba, Książę Parnasu. Cudownie jest mi wspominać te następczynie mojego ukochanego Cienia wiatru. Jedna jest lepsza od drugiej, w końcu to Zafon. Mój mistrz nad mistrzami, jeśli chodzi o napisanie perfekcyjnej pozycji gwarantującej największego możliwego kaca książkowego. Tak długotrwałym, że kiedy ze znajomymi zwiedzałam Barcelonę, myślałam o tym, że gdzieś pod naszymi stopami może kryć się Cmentarz Zapomnianych Książek. Nawet nie wiecie, jak marzę o kolejnym dziele autora.

I ostatnia już, ukończona kilka dni temu: Wnuczka do orzechów. Nie ma wielu słów do opisania jej równie trafnych jak: kochana. Po prostu. Nie znam lepszych i nie chcę udawać, że jest inaczej. Już starczy, że napisałam strasznie długą recenzję, która i tak nie oddaje moich uczuć... Jeżycjada zrobiła mi życie i kropka.

Tyle!
Zapraszam na kolejną część, która ukaże się na dniach!

czwartek, 25 grudnia 2014

Ukryj się, a przekopie górę... (Wnuczka do orzechów - Małgorzata Musierowicz)

Czy chociaż raz w życiu pragnęliście jakiejś książki tak mocno, że upływ kolejnych dni stawał się właściwie jednym wielkim odliczaniem? I niezależnie od wszystkich - szczęśliwych lub nie, zwykłych czy niezwykłych - momentów, marzenie o niej siedziało wam gdzieś z tyłu głowy? Ja doświadczyłam tego raz. Trwał on dwa długie lata. Zgadnijcie, co mam na myśli. 
Oj, niełatwo jest kochać Jeżycjadę. Przecież ona działa jak narkotyk! Za to... taki kochany narkotyk. Nawet nie wiecie, ile ona dla mnie znaczy. Co ze mną robi i jak bardzo mi pomaga. I nie wyobrażacie sobie mojego szczęścia, gdy wreszcie wzięłam Wnuczkę do orzechów w dłonie! 
Po przekręceniu ostatniej strony... nie, nie mogę powiedzieć, aby wszystko wyparowało. Cały komplet pozytywnych emocji płynących z książki osiadł mi na sercu i podobnie jak te będące pamiątkami po dziewiętnastu poprzednich tomach, zostanie tam na zawsze. Mokre ze wzruszenia oczy i stłumiony okrzyk "też chcę takiej miłości!", nie wiadomo kiedy zamieniły się w smutek. 
Że co? Kolejne dwa lata?

Zastrzegam: to nie jest książka, jak inne - i takaż nie będzie też recenzja. 

Słyszałam z wielu ust, że Wnuczka do orzechów to już nie to samo. Nie te same Jeżyce, nie ta sama Musierowicz. Muszę niechętnie przyznać, że trochę mnie to martwiło, ale na szczęście szybko o tym zapomniałam. Początek, choć stosunkowo niezrozumiały, okazał się być plastrem na ranę mojego wygłodniałego Borejków serca. Każde słowo, oczywiście, było kolejnym kęsem dopiero zaczynającej się literackiej uczty. Ich niewielką liczbę wynagradzała, jak zwykle, obfita treść. "Mamy dużo czasu" - zdawały się mówić. "Usiądź, delektuj się i chłoń nas!". 
Czego, jak możecie się domyślić, nie omieszkałam zrobić. 
Nie minęło dwadzieścia stron, kiedy już ryczałam ze śmiechu, a nie minęło dwadzieścia pięć, gdy dosłownie spadłam na podłogę trzymając się za brzuch. Nikt nie rozbawia mnie tak, jak Musierowicz! Jak ja w ogóle mogłam choć przez chwilę wierzyć, że jej pomysły rzeczywiście - jak twierdzi wielu - się wypaliły? Nic bardziej mylnego. Wprowadzenie narracji z perspektywy kogoś zupełnie nieborejkowego, choć ryzykowne, okazało się być potrzebnym powiewem świeżości. Tym razem okolice Poznania oglądamy oczami Doroty - wychowywanej przez dwie babcie nastolatki, która ma na głowie całe gospodarstwo, a wracając pewnego dnia do domu... znajduje nieprzytomną Idę! Tu już zupełnie się uspokoiłam. Przecież wejście na scenę mojej ulubionej rudej Borejkówny, nie mogło wróżyć niczego złego. Przeciwnie - dzięki temu Wnuczkę do orzechów odebrałam jako najlepszą część od czasów Kalamburki. A kiedy z żalem opuszczałam odpoczywającą od męża i syna Idę, trafiałam na wieś do Pulpecji, gdzie znalazła się - z powodu upału w mieście - cała reszta rodziny. I czułam się, jakbym wróciła do dawno nieodwiedzanego domu. 

Jeśli wspomniałam, że początek książki był plastrem, to całość zamieniła się w porządną apteczkę z lekarstwami na wszystkie dolegliwości duszy. Oprócz tego, że Wnuczka jest przezabawna, to emanuje też zwykłą serii czułością, wszechobecną miłością, ciepłem rodziny. To takie potrzebne! Jeżycjada jest ostatnim cyklem, o którym można by powiedzieć, że koloryzuje rzeczywistość. Ciemne strony świata oczywiście istnieją, ale chowają się gdzieś na uboczu. Po co się nimi zajmować, skoro wśród nas jest tyle miłości i dobra? Książki Musierowicz uczą, jak się na nich skupiać. A jednocześnie opowiadają o samym życiu, niczym innym. Podnoszą na duchu bardziej, niż najbardziej mdła i słodka fantazja. Bo jak to się dzieje, że ile razy pojawiają się postacie Mili i Ignacego, moje oczy zamieniają się w fontanny? Przecież ich miłość nie jest ani najromantyczniejsza na świecie, ani najbardziej namiętna. A jednak to się rozumie samo przez się, że... jest. Obecna, szczera i wieczna. I o takiej właśnie marzę. Ale poza Milą i Ignacym moje wzruszenie wywołali - ponownie - Ida oraz Marek, a także Dorota i... no właśnie, kto? Kim jest tajemniczy osobnik w białej czapce?

Mogłabym mówić, jak bardzo kocham tę serię, tę rodzinę, tę autorkę i wreszcie - tę książkę, do rana. Nie rozumiem, jak można mówić, że nowe tomy "to już nie to samo". Jasne, wszystko się pozmieniało. Właściwie mnie też bardziej odpowiadały te początkowe części. Ale jak można nie widzieć tego, że to wciąż jest ta sama przezabawna, a jednocześnie wprowadzająca chwile powagi i wzruszenia Musierowicz; ci sami Borejkowie? Ktoś, komu nie podoba się "nowa Musierowicz" ma chyba mały problem z faktem upływu czasu - a to znaczy, że tym bardziej powinien sięgnąć po Wnuczkę. Tak samo ktoś, kto w ogóle Jeżycjady nie ceni, ma według mnie kłopot z brakiem ciepła ogniska domowego, które jest demonstrowane z takim entuzjazmem w tej serii; a to także oznacza, że powinien czym prędzej zabrać się za książki o Borejkach. Mają one tylko jedną, jedyną wadę: są za krótkie. Ale przecież od dawna mówi się, że od stołu należy wstawać z lekkim niedosytem...

Pewnie, że nie trzeba ślepo ufać każdemu. Ale żyć całkiem bez zaufania do ludzi jest chyba trudno i źle. I nudno!!!


Pani Małgosiu, dziękuję!

piątek, 19 grudnia 2014

Nierówne starcie czytelnika z autorem (Morderstwo w Orient Expressie - Agatha Christie)

Przedstawiam Wam panią Agatę Christie!
Nie musicie się denerwować. Jedyne, co należy uczynić przed oficjalnym zapoznaniem się, to przygotować się ewentualnie na to, że można się przy pani Agacie łatwo poczuć się wykiwanym i przechytrzonym niczym małe, nieinteligentne dziecko. Nie zawsze jest łatwa w obejściu, ale jednak z pewnością - jedyna w swoim rodzaju. Chociaż to moje dopiero trzecie z nią spotkanie, to mogę z przekonaniem powiedzieć, że nie ostatnie. Dzięki jej bogatemu dorobkowi literackiemu czeka mnie jeszcze nawet do 60! kolejnych.
Już ją znacie? Nie? Naprawdę, najwyższa pora to zmienić. Zapraszam na recenzję małego, ale za to bardzo obfitego w doznania, mojego własnego, nie pierwszego już, zapoznania.

Herkules Poirot wyrusza w drogę powrotną z Azji do Europy. Orient Express, którym podróżuje, jest wyjątkowo zatłoczony. Wydawałoby się więc, że miejsce nie sprzyja popełnianiu morderstw. Nic bardziej mylnego... A równocześnie z zakłuciem jednego z pasażerów, pociąg utyka w śnieżnych zaspach. Nie mogąc liczyć na wsparcie policji, Poirot musi rozwiązać zagadkę sam.

Morderstwo w Orient Expressie to, jak wspomniałam, książka Agaty Christie - a na dodatek jedna z najbardziej znanych jej książek. Wątpię więc, aby była istniała potrzeba wymieniania jej zalet technicznych - wspomnę może tylko, że jest napisana w taki sposób, że właściwie nie czyta się jej, a połyka w całości.
W dzisiejszym tekście pragnę skupić się raczej na "ludzkiej" części Morderstwa. Szeroka gama charakterów postaci oczywiście nie jest niespodzianką, ale jednak w pewien sposób odbiega od sylwetek bohaterów z czytanych przeze mnie już I nie było już nikogo oraz A.B.C. W tamtych pozycjach wszystkie postacie pochodziły z jednego środowiska i były w jakiś sposób ze sobą związane. Jeśli nie cechami charakteru, to przeszłością, albo przynajmniej wspólnym miejscem zamieszkania. Natomiast sami wiecie, jak dziwną zbieraniną ludzi są pasażerowie jednego wagonu pociągowego. Mamy do czynienia z bogatą księżną i ubogą pokojówką, powściągliwym Anglikiem i gadatliwym Włochem, cichą skromną Szwedką i uwielbiającą plotki panią Hubbard (która notabene niejednokrotnie wywoływała mój szczery uśmiech). Jest zatem interesująco. Na szczęście detektyw Poirot nie ma, jak zwykle, najmniejszego problemu z dokonaniem chłodnej analityki ludzkich zachowań i bezbłędnie rozwiązuje łamigłówkę. To druga i ostatnia poniekąd kwestia, którą chcę dziś omówić. Jasne, że spodziewałam się, iż zakończenie będzie nieprzewidywalne, ale jako że ostatnią powieść Christie czytałam w lutym, zdążyłam już zapomnieć, na co autorkę stać. A stać na naprawdę, naprawdę wiele. Nauczona doświadczeniem dwóch wspomnianych książek (których końcówki także zwalały z nóg), próbowałam wytypować najmniej prawdopodobną osobę, z myślą, że znając panią Agatę, to z pewnością będzie ona. Ale niestety nie ma tu mowy prawidłowym o wytypowaniu kogokolwiek. Zakończenie Morderstwa w Orient Expressie przerasta wszystko, co mogłabym sobie wyobrazić. Christie raz za razem znajduje sposób, aby zagrać swojemu czytelnikowi na nosie. To wydaje mi się aż... niemożliwe. Jak można wymyślić chociaż jedną taką historię? A co dopiero kilkadziesiąt podobnych? To naprawdę nie fair. Czytelnik przegrywa na starcie z autorką tylko dlatego, że ma ona na nazwisko Christie. 

Nie mam już nic więcej do powiedzenia. Wiecie już wszystko, co powinniście wiedzieć: że Morderstwo w Orient Expressie jest genialne, i że musicie sięgnąć po nie najszybciej, jak możecie. Książka może nie spodobać się co najwyżej komuś, kto zwyczajnie nie potrafi przegrywać z kretesem.

niedziela, 14 grudnia 2014

Tournée źródłem nieporozumień (Swobodna - S.C Stephens)

Kiedy mówi się o wielkich gwiazdach wyruszających na podboje innych państw, zawsze myśli się o ich sukcesie, przygodach i marzeniach czekających na spełnienie. Ciasny autokar przemierzający kraj, pisanie w nim nowych piosenek, ekscytujące koncerty przed wielotysięczną publicznością - właśnie tak kojarzy mi się słowo tournee. Tęsknota za miejscami zostawianymi za sobą czy ukochanymi osobami - a już zwłaszcza vice versa! - jest już mniej oczywista. Jednakże, jak się okazuje, emocje jej towarzyszące mogą być wystarczająco silne i złożone, aby napisać o nich 600-stronicową książkę!

Kierze wydaje się, że widmo trójkąta miłosnego komplikującego jej życie jeszcze kilka miesięcy wcześniej wreszcie znikło. Do czasu, kiedy Kellan oznajmia jej, że on i jego zespół wyruszają w półroczną trasę koncertową dającą im niepowtarzalną szansę. Dziewczyna, nie chcąc powtórzyć swoich poprzednich błędów, niechętnie przystaje na to. Tymczasem niedługo potem w mieście pojawia się jej były chłopak, Denny...

Muszę przyznać, że moje wymagania wobec Swobodnej były dość sprecyzowane. Bezmyślna podobała mi się, ale nie jest chyba tajemnicą, że mimo to nie była niczym szczególnym. O drugiej części słyszałam natomiast coś innego: miała być wyraźnie lepsza od poprzedniczki. Zatem nie mogłam nie myśleć o tym, biorąc się do czytania. Na szczęście - rzeczywiście była taka! 
Nie potrafię określić, czym jest to spowodowane. Zanikiem znienawidzonego przeze mnie motywu trójkąta miłosnego? A może odrobinę mniejszą nieśmiałością Kiery - a więc troszeczkę rzadszym rumieniem się i irytowaniem czytelnika nieustannym powtarzaniem "po co to powiedziałam?"? Do tego ostatniego przyczynia się z kolei stosunkowo duża objętość zarówno pierwszego, jak i drugiego tomu: chcąc nie chcąc, w końcu się do bohaterów przyzwyczaja, a nawet obdarza ich sympatią. Przecież zdołałam zaakceptować nawet główną bohaterkę! A poza tym w Swobodnej jest znacznie więcej emocji. Nie spotkamy się już z chłodnym analizowaniem, co będzie najlepsze w danej sytuacji. Zastępują to tęsknota, miłość i inne namiętne uczucia. Także nienawiść. Uwierzcie, że w Swobodnej można się do końca zatracić! Brakuje nawet czasu  na zastanowienie się, co czeka kilka stron dalej - liczy się wyłącznie chwila obecna. Tempo czytania i napięcie potrafią wzrosnąć nawet do tego stopnia, że niecierpliwie omija się wzrokiem opisy, a pochłania wyłącznie dialogi. Do tych pierwszych wraca się dopiero, gdy adrenalina opadnie - nie można od tego uciec. Książkę czyta się naprawdę szybko i zachłannie. W jeden dzień pochłonęłam pół tej obszernej księgi, która w innym wypadku zajęłaby mi jakieś dwa tygodnie. Można? Można. 

Podobnie jak w przypadku Bezmyślnej, jestem zmuszona napisać tutaj, że drugi tom serii o Kierze zdecydowanie nie należy do literatury wysokich lotów. Jeśli oczekujesz powieści z wyższej półki możesz się srogo na Swobodnej zawieść. Jeżeli jednak wahasz się, pozwolę sobie udzielić ci rady - sięgnij po powieść Stephens, ale nie myśl za dużo nad nią. Wpadniesz w tę samą pułapkę, co Kiera. Po prostu czytaj i pozwól, aby historia cię prowadziła. Zapomnienie o bożym świecie - gwarantowane! A czy nie właśnie tego - relaksu i zapomnienia - chcesz w czasie zbliżającej się przerwie świątecznej?


Za możliwość poznania dalszych losów Kiery i Kellana
serdecznie dziękuję Wydawnictwu Akurat!


(przypominam o konkursie, w którym możecie wygrać Swobodną - KLIK!)

wtorek, 9 grudnia 2014

Anioł też człowiek... (Tam, gdzie spadają anioły - Dorota Terakowska)

Zdarza ci się powiedzieć, że ktoś rozwiał twoje marzenia? Zniechęcił do czegoś? Lub - podciął ci skrzydła? Z pewnością. Całe szczęście, że ludzkie "skrzydła" tak szybko, zazwyczaj, odrastają. Co innego anielskie. 
Wyobraź sobie teraz, że jesteś czyimś aniołem stróżem. Bronisz go przed złem świata i przed samym sobą, kiedy nagle coś (ktoś?) pozbawia cię twoich skrzydeł. Jesteś bezsilny i bezbronny. Nie możesz nic zrobić. Jak się zachowasz? I co uczyni twój podopieczny? Na te pytania musi odpowiedzieć sobie Ave, bohater mojej obecnej lektury szkolnej - Tam, gdzie spadają Anioły. 


Książka Terakowskiej, chociaż lektura, jest lubiana przez młodzież. Chyba nie spotkałam się jeszcze z osobą, która - jeśli ją oczywiście przeczytała - powiedziałaby, że jest ona nieciekawa! Natomiast ja będę tu niestety wyjątkiem. Może ze względu na liczbę przeczytanych już książek; widoczny kontrast pomiędzy dziełem autorki Poczwarki a książkami na przykład Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk? Nie wiem. Prawda jest jednak taka, że podczas kiedy moja przyjaciółka określiła Tam, gdzie spadają Anioły mianem "uduchowiającej", mnie ona nie natchnęła zdecydowanie. 

Wiecie, że lubię tajemnice w książkach. Gwoli ścisłości - w wielu przypadkach tylko ona jest mi potrzebna do szczęścia. Dzieło Terakowskiej jest natomiast całkowicie jej wyzbyte i zwyczajnie czarno-białe. Od razu wiadomo, kto jest dobry, a kto zły; kogo należy lubić, a kim gardzić. Nie jest nawet wielką zagadką, dokąd cała historia zmierza oraz w jaki sposób się skończy. Nuda. Nie ma tu miejsca na samodzielne myślenie - a przecież dedukowanie, co stanie się potem, jest w czytaniu najprzyjemniejsze! 
Poza tym w książce raziły mnie strasznie pseudomądrości wciskane na chybił-trafił w dialogi. Pomijając nawet to, że w żaden sposób nie odnosiły się one do prowadzonej rozmowy, utrudniały oporną już i tak lekturę i sprawiały wrażenie, jakby autorka myślała sobie "o, tu wstawię złotą myśl!" - w moim odczuciu nie mówiły one o niczym konkretnym. Dużo słów, a mało w nich sensu, rozumiecie? Słowem: klasyczny przykład przerostu formy nad treścią. 
Kiedy już jesteśmy przy dialogach, warto wspomnieć także o osobach prowadzących je. Nie można ich określić mianowicie inaczej, niż dwuwymiarowi (z powodu wymienionego dwa akapity wyżej) i schematyczni. Zapracowani rodzice, niedopilnowane dziecko, opiekuńcza babcia dwie uliczki dalej. Nic szczególnego. O wiele ciekawsza wydawała mi się sąsiadka zwana przez główną bohaterkę, trzynastoletnią Ewę, Panią Samą - szkoda tylko, że poświęconych było jej łącznie zaledwie kilkanaście stron. Ona na pewno nie zrobiłaby czegoś tak naciąganego jak uwierzenie w anioły ze strony na stronę...

Chyba zdążyliście się już zorientować, że Tam, gdzie spadają Anioły zdecydowanie mnie nie porwała. Myślę mimo wszystko, że to dobrze, iż jest ona lekturą. Powinna spodobać się komuś, kto jest bardzo religijny; natomiast ktoś, kto i tak nie wierzy, na pewno podejdzie do niej sceptycznie. Wydaje mi się, że została ona stworzona dla ludzi, który wierzą tak połowicznie, jak ja. Na mnie może akurat nie zadziałała, ale kto wie, jak będzie z tobą? Może przeczytanie jej jest zapisane w twoim przeznaczeniu? Spróbuj!

czwartek, 4 grudnia 2014

Szukając lekarstwa na utratę samego siebie (Lawendowy pokój - Nina George)

Rzadko kiedy trafiam na książkę, która samym swoim tytułem sprawia, że moje serce zaczyna bić w rytm słów "chcę ją przeczytać!". Ostatni raz - w lipcu, kiedy przeczytałam opis i zobaczyłam zapierającą dech w piersiach okładkę Lawendowego pokoju. Prawdę mówią nie przeczytałam nawet ani jednej jego recenzji. Wiedziałam tylko tyle, że wszyscy go kochają i że ja także pragnę go pokochać. Czy się udało? A jakże! Tylko dlaczego musiałam czekać na to tak długo?

Poznajcie Jeana Perdu - księgarza, który czyta w ludzkich duszach z równą lekkością jak słowa na kartkach. Prowadzi Aptekę Literacką, w której dobierając właściwe książki leczy złamane serca, żałobę po utracie bliskich i zwykłą samotność. Mężczyzna nie potrafi jednak pomóc sam sobie: od 21 lat próbuje pogodzić się z odejściem swojej kochanki... Do czasu, aż znajduje list od niej, odbija od portu i w towarzystwie dwóch kotów, ośmiu tysięcy książek i jednego początkującego pisarza wyrusza na jej poszukiwanie. 

Według mnie jednym z najważniejszych aspektów każdej pozycji jest jej atmosfera. Bez odpowiedniego klimatu ani rusz wczuć się w opowiadaną historię, choćby była najsmutniejsza czy najpiękniejsza na świecie. Na szczęście Lawendowy pokój jest jedną z ostatnich książek, o których można by powiedzieć, że nie mają właściwego nastroju. Jest on przepełniony wszystkim tym, co kocham: tajemnicą i zapachem starych stron; kurzem dawno nieotwieranych książek oraz tego, co było i nie wróci. Poza tym nie wolno zapomnieć o niepozbawionym smaku humorze i stylu autorki przypominającym mi ten najpiękniejszy możliwy - zafonowski. Jednak to nie dlatego dzieło Niny George tak idealnie wpasowuje się w moje literackie gusta. Po prostu jest to książka pełna poezji, nostalgii i miłości wartej przenoszenia dlań gór. Opowiada o strachu przed życiem i samym sobą oraz utracie marzeń, które już dawno przeminęły. Daje nadzieję, że na każdego czeka gdzieś miłość, dla której będzie się gotowym spontanicznie wsiąść w statek i płynąć dniami i nocami. Emanuje tysiącem różnych emocji, z którymi bohaterowie muszą sobie radzić bez żadnego znieczulenia - a czytelnik razem z nimi. I przede wszystkim, wypełnia puste miejsce w sercu niczym puzzel o lawendowej barwie. 

Muszę niestety przyznać, że czasem miałam jednak wrażenie, jakbym czytała same luźne, niepowiązane ze sobą w żaden sposób sentencje; bez obecności jakiejkolwiek fabuły. Fakt faktem nie jest ona najmocniejszą stroną Lawendowego pokoju - w gruncie rzeczy opiera się właściwie jedynie na walce z przeszłością, w której stawką jest najwyższa wygrana: miłość. Postacie powieści również nie sprawiły, abym pragnęła zaprzyjaźnić się z nimi czy choćby je poznać. Mimo to najważniejsze według mnie było tu przesłanie - i co jak co, ale akurat ono było niesamowite i z pewnością wyrównywało wspomniane małe niedoskonałości.

Lawendowy pokój nie jest pozycją idealną, tak samo zresztą jak jego bohaterowie, ich wybory oraz samo życie. To po prostu książka dla poszukiwaczy - świata, czy samych siebie - której nie można określić w inny sposób niż - kochana. Uwierzcie, gdybyście kiedyś wybrali się do Apteki Literackiej z prośbą o radę, Perdu poleciłby Wam właśnie tę książkę. Musicie ją więc przeczytać! Chyba nie zignorowalibyście wskazówki najwrażliwszego księgarza na świecie? 

Cała miłość. Wszyscy umarli. Wszyscy, z którymi zetknęliśmy się w życiu. Oni są jak rzeki wpadające do oceanu naszej duszy. Jeżeli nie będziemy chcieli o nich pamiętać, ocean wyschnie.