środa, 31 lipca 2013

Pamiętnik

Nie ma osoby, która choć trochę interesuje się współczesną literaturą i nie zna nazwiska Sparksa. Autor ten został okrzyknięty 'królem romansów'. Niestety do tej pory nie miałam przyjemności zetknięcia się z jakimś spośród jego licznych dzieł; pod każdą recenzją któregoś z nich pisałam ze wstydem "przygodę z autorem mam dopiero w planach". Z satysfakcją stwierdzam, że nareszcie się to zmieniło. A jak wrażenia? Powiem wprost: tylko ochota na więcej.


Zaczyna się zwyczajnie. Poznajemy starego mężczyznę, który codziennie czyta chorej na Alzheimera kobiecie historię miłosną dwojga młodych ludzi - Noah oraz Allie. Wkrótce okazuje się, że ani historia ani jej czytanie ani nawet przebieg choroby starszej pani nie są takie zwykłe jak się wydaje... Spiritus movens?Oczywiście miłość. 

Fabuła książki jest niewątpliwie dość szablonowa... Ale to się nie liczy. Podobnie jak jej przewidywalność; zbyt szybki (i przez to trochę nienaturalny) wybuch uczucia między Noah i Allie... A co się liczy?
Przepiękne myśli, wzniosłe metafory, atmosfera pełna miłości i dzięki temu magii. Poezja. Cudne wrażenie, jakby rzeczywiście było się na moim ukochanym Południu. Zrozumiały, nietrudny w odbiorze styl. Płynność, spójność i klarowność. 
Nie skłamię mówiąc, iż było perfekcyjnie. Nikt więc nie powinien się dziwić, że książkę przeczytałam jednym tchem, na dwa razy. Chociaż swoją rolę miała tu też stosunkowo mała objętość powieści - czyli w sam raz wakacyjna. 
"Jestem zwyczajnym człowiekiem o zwyczajnych myślach i wiodłem zwyczajne życie. Nikt nie postawił pomnika ku mej czci, a moje imię szybko pójdzie w zapomnienie, lecz kochałem - całym sercem i duszą - a to, moim zdaniem, wystarczająco dużo."
Przedstawione w historii różnice warstw społecznych w powojennej Ameryce, a także przebieg choroby Alzheimera dodały jej realizmu. Ponadto słynny talent Sparksa do wyciskania łez został sprawdzony - i potwierdzony. Ryczałam przez całą drugą połowę. Książka porusza i wzrusza i... tego nie da się opisać.

Autor spisał się dobrze także pod względem kreacji bohaterów. Postacie nie są papierowe - bynajmniej, przerażająco prawdziwe, wraz ze swoimi prawdziwymi uczuciami, cechami, wadami, słabościami. Noah to wręcz ideał mężczyzny. Romantyk, artysta, czuły, pomocny, ale emanujący też siłą, męskością, pewnością siebie. Wyjątek od reguły mówiącej, iż kobieta pragnie tylko typów spod ciemnej gwiazdy.
O wiele mniej ciepło wspominam Allie, gdyż swoim niezdecydowaniem przypominała mi Ashleya
Wilkesa. Na szczęście i ona w końcu zyskała moją sympatię, czego nie powiem o tym bohaterze "Przeminęło z wiatrem".
"Tata mawiał, że kiedy człowiek pierwszy raz się zakochuje, jego życie nieodwracalnie się zmienia i choćby nie wiedzieć jak się próbowało, to uczucie nigdy nie zniknie. Ta dziewczyna, o której opowiadasz, była twoją pierwszą miłością. I cokolwiek byś zrobił, zostanie z tobą. Na zawsze." 
Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to będzie  to duża dbałość o szczegóły: opisy jak kto był ubrany, co jadł na śniadanie, co robił w łazience... Tego akurat nie odbieram jako pozytyw, ale naprawdę mało która książka jest idealna. A przez wzgląd na wymienione przeze mnie superlatywy, wystawiając ocenę końcową nawet nie patrzę na ten ostatni mały mankament.

Podsumowując: "Pamiętnik" to książka zwyczajna, a wywołująca lawinę łez. Prosta, a w niezwykły sposób ukazująca potęgę pierwszej miłości. Czyli krótko: genialna. Obowiązkowa dla każdego, kto jeszcze się z nią nie zetknął. Miłość dotyczy przecież każdego z nas. Gorąco polecam!

Moja ocena: 9/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 1,5 cm

wtorek, 30 lipca 2013

Dziennik Bridget Jones

Wybranie właściwej książki na wyjazd wakacyjny nie jest rzeczą łatwą ani błahą. A komedia jaką miała być "Dziennik Bridget Jones" wydawała się na tę okazję idealna. Nie wymagałam od niej dużo - oczekiwałam jedynie lekkiej, niezobowiązującej lektury na plażę... "Formalnie" otrzymałam dokładnie to. A tak naprawdę to nawet o wiele więcej.


"Dziennik Bridget Jones" to nic innego niż perypetie samotnej trzydziestoparolatki marzącej o partnerze, sukcesach w pracy, schudnięciu i dobrych stosunkach z nienormalną matką. Fabuła, jak widać, jest nieskomplikowana. Pozornie wydaje się wręcz szablonowa... ale nic bardziej mylnego. Jest po prostu naturalna i stanowi doskonałe tło dla osobowości głównej bohaterki. A kto jak kto, ale Bridget jest bardzo oryginalna.


Jej obraz psychologiczny został nakreślony wprost genialnie. Kobieta jest nieodpowiedzialna, wciąż (kolokwialnie mówiąc) pakuje się w różne dziwne sytuacje, traci głowę w ważnych momentach. Jest ufna, trochę naiwna, leniwa, uzależniona od papierosów, alkoholu i ważenia się. Słowem: bardzo sympatyczna. Do rzeczywistości podchodzi w swój specyficzny sposób, a w każdej chwili swojego życia daje otoczeniu dowód na swoje poczucie humoru.
Wszystkie te cechy naturalnie się ze sobą łączą, najbardziej uwypuklając tę ostatnią. Czytając tę pozycję dosłownie wyłam ze śmiechu, a już na pewno nie było strony, na której nie byłoby żartu wywołującego mój uśmiech. Już same notatki dotyczące liczby spożytych w ciągu dnia kalorii, jednostek alkoholu i wypalonych papierosów na początku każdego rozdziału, wraz z adnotacjami odnośnie postępów były nader zabawne. Nie dam przykładu takiego żartu - nie zapisywałam numerów stron, jak to zwykle robię, bo nie potrafiłabym teraz wybrać. Było ich za dużo!
"Jeżeli chodzi o klasykę - powiedziała Natasha ze znaczącym uśmiechem - zawsze uważałam, że ludzie powinni dowieść, iż czytali książkę, zanim pozwoli im się obejrzeć ekranizację w telewizji"     - tak bardzo true! 
Wspomniane dowcipy doskonale komponowały się z prostym, współczesnym, zrozumiałym językiem używanym przez autorkę. W tym miejscu należy wspomnieć także o występujących w tekście wulgaryzmach, jednakże nie rażą one w oczy; nie ma ich nadmiaru.

Podsumowując: "Dziennik Bridget Jones" to lektura niewątpliwie lekka i nader zabawna; posiadająca w sobie to coś, co nie pozwala szybko (a może w ogóle?) o sobie zapomnieć. Pozostawia po sobie chęć na więcej. Moja mama twierdzi, że "gdzieś w domu" mamy kontynuację. Cóż, miesiąc szukałam "Dziennika...", poszukam i drugiego tomu. W końcu w przypadku pierwszego było warto - stanowczo polecam go wszystkim!

Moja ocena: 9/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 1,5 cm

wtorek, 16 lipca 2013

Wichrowe wzgórza

Są książki, które wielokrotnie wspomina się w nowszych utworach. Książki-historie. Potocznie: klasyka... czyli coś, co Ema uwielbia! No i jak mogłabym nie sięgnąć po "Wichrowe wzgórza"? Zwłaszcza po pozytywnym spotkaniu z "Dziwnymi losami Jane Eyre", czyli owocem pracy siostry autorki "Wzgórz". Niestety muszę przyznać, że przeliczyłam się. Co nie oznacza też, że lekturę wspominam źle.

Lockwood wynajmuje Drozdowe Gniazdo od tajemniczego pana Heathcliffa, właściciela Wichrowych Wzgórz. Po pierwszej konfrontacji z wydzierżawiającym nie może zrozumieć napiętej atmosfery w domu tego ostatniego. Zaraz po tym zapada na chorobę i jest zmuszony spędzić całą zimę w nowym domu, pod czujną opieką gospodyni zwaną Ellen Dean. Kobieta pragnie zabawić chorego i opowiada mu historię Heathcliffa - jak to znaleziono go jako roczną sierotę i przygarnięto; jak gardzono nim przez całe dzieciństwo; o jego szalonej miłości do przybranej siostry, która wyszła za jego wroga... Widmo nieszczęśliwej miłości wisi nad Wichrowymi Wzgórzami. 

Styl Emily Bronte jest nienaganny. Widać, że nie współczesny, a jednocześnie zrozumiały, zgrabny i wdzięczny. Czyli dokładnie tak jak lubię. 
Niestety jeśli treść nie będzie interesująca, na nic się on nie zda... A żeby zaciekawić się i prawdziwie wciągnąć w tę historię, trzeba przebrnąć przez okrutnie powolną akcję na początku i okropnie zawiłe koligacje rodzinne, jasne dopiero po kilkudziesięciu stronach. Niektórzy mogą porzucić lekturę w tym miejscu. I niech żałują, bo ominął ich przysłowiowy "jeszcze jeden rozdział". 

Pomysł na narrację powieści jest niesamowicie oryginalny i nietuzinkowy. Czy opowieść z punktu widzenia osoby, która brała udział w wydarzeniach, ale nie odgrywała niemal żadnej roli może być ciekawa? Jak najbardziej! Pani Dean opowiada barwnie, żywo i szczerze. Nie obędzie się bez subiektywizmu i to dodaje jej historii realizmu. Jest jednak jeden minus - wiemy tylko o zdarzeniach, które odbyły się w jej obecności. Reszta zostaje spowita intrygującym woalem tajemnicy... a może wcale nie minus?

Bronte dodaje wielu sytuacjom nuty groteski, co nie raz doprowadzało mnie do ponurego śmiechu. Trzeba jej też przyznać - umie wywoływać intensywne emocje w czytelniku. W przerwach czytaniu moją rozrywką często było wymyślanie, w jaki sposób zadałabym ból synowi Heathcliffa. Nie lubiłam bowiem wielu osób, niemalże wszystkich, ale on działał mi na nerwy w szczególności. 

Główny bohater, czyli Heathcliff, jest nader interesującą, złożoną i przemyślaną postacią. Cechował się gwałtownością, brutalnością... i wrażliwym sercem. Które niestety twardniało z biegiem lat. 
Jak wspomniałam, w tej historii nie polubiłam prawie żadnej postaci. "Prawie", bo Heathcliff jest wyjątkiem. Do jego jednego czułam cień sympatii, co nie oznacza, iż nie irytował mnie on wcale. Jednakże tylko on był gotów ryzykować w obliczu miłości, nie potrzebował mocnego gruntu pod stopami. Wszyscy inni bohaterowie są przedstawiani jako nieszczęsne ofiary nietrafionej miłości. Według mnie prawda jest taka, że sami są sobie winni. W końcu jesteśmy kowalami własnego losu. 
Jest jeszcze jedna osoba, którą pragnę wyróżnić. Mówię o Józefie, starym służącym w Wichrowych Wzgórzach. Nie mogę powiedzieć, że lubiłam go, ale nieustannie bawił mnie jego fanatyzm religijny. Józef bowiem uważał, że jego powołaniem jest uświadamianie grzeszników dookoła (czyli wszystkich prócz niego), jak wielka kara spotka ich po śmierci, a wręcz cieszyła go sama myśl o tym. Jego kreacja prześmiewa postawy obłudnych chrześcijan, ich paradoksalne działania. 

Dlaczego więc przeliczyłam się? Bo byłam przygotowana na nader romantyczną i porywającą opowieść. Natomiast "Wichrowe wzgórza" to smętna opowieść opowiadająca o samych nieszczęściach. Nie ma w sobie cienia optymizmu! To prawda, że czasem w życiu układa się i tak... ale przyznajmy: nie czyta się o tym przyjemnie, a na pewno już lekko. 

Reasumując: nie powiem, że rozczarowałam się na tej książce. Przeciwnie, jestem pod wrażeniem talentu autorki; możliwe nawet, że kiedyś wrócę do historii. Ona mnie po prostu zdziwiła. Spodziewałam się czegoś diametralnie innego. Nie powiem jednak też, że było to miłe zaskoczenie... Mimo to, "Wichrowe wzgórza" polecam wszystkim, ponieważ po prostu warto znać tę historię. Na pewno nie będę wspominała jej źle.

Moja ocena: 8/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 2,3 cm

***

Uff, zdążyłam! Cały dzień czytałam zamiast pakować się, byle książkę skończyć, zrecenzować i pożegnać się z Wami. Jutro wyjeżdżam na wakacje i od tej pory czytać będę na plaży nad Morzem Śródziemnym :)
Recenzje oczywiście będę pisać, tyle że w zeszycie. Powrzucam je (i nadrobię zaległości w odwiedzaniu Waszych blogów), kiedy tylko wrócę, czyli za dwa tygodnie. Może nawet dostaniecie jakieś zdjęcia z Włoch? 
No cóż, życzcie mi miłego wypoczynku. Myślę, że zasłużyłam;)
Miłego wieczoru!
Ema :*

czwartek, 11 lipca 2013

Królestwo łabędzi

Jak wiadomo książki powstają według aktualnej mody, a obecnie coraz popularniejsze robią się powieści inspirowane baśniami. Są one klimatyczne i relaksujące. Z ciekawością więc sięgnęłam po kolejną taką pozycję, debiutancką książkę Zoe Marriott, w Polsce o dziwo wydaną w drugiej kolejności. Nie spodziewałam się czegoś o wiele lepszego, więc nie ma co mówić o jakimkolwiek rozczarowaniu. Nie mniej jednak, nie obraziłabym się za trochę wyższy poziom. 


Aleksandra zawsze uważana za najmniej udane, najbrzydsze dziecko rodziny królewskiej Farlandu. Jednakże jej życie było całkiem znośne, a nawet całkiem przyjemne biorąc pod uwagę chwile spędzone z braćmi i matką, aż do tajemniczej śmierci tej ostatniej. Pewnego dnia król przyprowadza do Dworu obcą kobietę emanującą złem, jednak on zdaje się tego nie dostrzegać. Kobieta, Zella, poddaje wygnaniu Aleksandrę, a jej trzech braci zamienia w łabędzie. Aleksandra musi znaleźć sposób, aby uratować braci i pokonać złą wiedźmę. 


Baśń Andersena o dwunastu łabędziach nie jest zbyt popularna i dlatego ucieszyłam się - bo przynajmniej nie jest to kolejna adaptacja Kopciuszka. Jest to pierwsza z niestety niezbyt licznych zalet. 
Pozostałe to niezwykle plastyczne opisy, pozwalające na dokładce wyobrażenie sobie wszystkiego oraz pióro autorki - nader proste i zrozumiałe. Nawet odrobinę trudniejsze nie pasowałoby już do tekstu. 

Pozostałe cechy utworu to ewidentnie cechy baśni i dlatego trzeba je pani Marriott wybaczyć. Mówię o nieśpiesznej akcji i przewidywalności całej tej historii, o braku problemu z rozszyfrowaniem tożsamości wszystkich postaci. Z góry wiadomo kto jest dobry, a kto zły. Ale jak mówiłam, trzeba na to wszystko przymknąć oko. 

Skoro baśń, musi być i książę. W tym wypadku - Gabriel. Ciemnowłosy, o oczach jak burzowe chmury. 
Rekomendacja z tylnej okładki przelicza się zapewniając o "gorącym uczuciu, które połączy Gabriela z dziewczyną". Użyję eufemizmu mówiąc, że wątek miłosny nie był rozwinięty. Był po prostu nikły, chyba nawet trochę zapomniany, a na dodatek - nienaturalny, biorący się znikąd. Przypuszczalnie to kolejna cecha baśni.

Autorka nie spisała się także pod względem kreacji bohaterów. Jak wspomniałam, nikt nie jest tu złożonym charakterem, więc skupię się na samej głównej bohaterce. Aleksandra to niewątpliwie sympatyczna dziewczyna, ale denerwowała mnie swoim brakiem wiary we własne siły, brakiem umiejętności przebicia, użalaniem się nad sobą. A potem, w jednym momencie, staje się odważna i pełna werwy do działania. Bez ukazanego jakiekolwiek kształtowania się charakteru. Chociaż trzeba przyznać, że było na to czasu. W końcu cała książka ma 260 stron.

Podsumowując: krytykuję i krytykuję, a wszystkiego inspiracją baśnią tłumaczyć nie mogę. Moje wymagania wzięły się z niedawnej lektury "Cieni na księżycu" tej samej autorki - bo choć także wywodząca się od baśni, była doskonała. Mimo wszystko, "Królestwo łabędzi" czyta się szybko i przyjemnie.. jeśli jednak mam coś Wam polecać, to proponuję wspomniane "Cienie na księżycu". 

Moja ocena: 6/10

Wyzwania:
paranormal romance
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 1,6 cm

wtorek, 9 lipca 2013

Marina

Najlepsze książki recenzuje się najtrudniej. Niby żadna tajemnica. Po przeczytaniu świetnej książki każdy bloger obawia się zepsucia swojej opinii. Niektóre uczucia po prostu ciężko jest ująć w słowa. Ale coś takiego, co zdarzyło mi się po lekturze "Mariny" przytrafia mi się naprawdę rzadko. Po zamknięciu książki nawet nie pomyślałam "jak ja napiszę recenzję?", nie. Pisanie tej recenzji wydało mi się po prostu absurdem! Wydawało mi się oczywistością, że każdy wie, iż utwór jest doskonały...

Zaczyna się zwyczajnie. Oscar Drai jest zaciekawiony starym, porzuconym pałacykiem i dlatego wchodzi do środka. Okazuje się, że budynek wcale nie jest opuszczony. Spanikowany chłopak odruchowo zabiera leżący na stole zegarek z niejasną inskrypcją. Po kilku dniach Oscar odnosi przedmiot. Poznaje mieszkańców pałacyku - piękną i tajemniczą Marinę oraz jej schorowanego ojca Germana. Niedługo po tym Marina pokazuje przyjacielowi zagadkową kobietę w czerni, regularnie przynoszącą czerwoną różę na bezimienny nagrobek. Widnieje na nim tylko tajemniczy znak przypominający czarnego motyla. Nastolatkowie postanawiają śledzić kobietę. I tak zaczyna się mrożąca krew w żyłach, niebezpieczna przygoda rodem z Frankensteina.

Zafon posługuje się bogatym, ozdobnym słownictwem. Przez to styl nie jest najprostszy, ale zrozumiały. Dialogi przesycone były humorem, często czarnym. Mroczna atmosfera natomiast - tajemnicami, zagadkami. Wątek miłosny był niezwykle subtelny i stworzony z wyczuciem. To wszystko wraz z niezwykle dynamiczną akcją daje świetne połączenie. Dodatkowo klimat dwudziestowiecznej Barcelony został doskonale oddany i jestem pewna, że jeśli kiedyś odwiedzę to miasto, będzie mi się kojarzyło właśnie z "Mariną". I powiedzcie, czy nie warto sięgnąć po książkę chociażby ze względu na wymienione zalety? A to dopiero początek...
"Czasami to, co najbardziej prawdziwe, dzieje się tylko w wyobraźni - odparła. -Wspominamy tylko to, co nigdy się nie wydarzyło."
Spodobał mi się pomysł na narrację - pierwszoosobową z perspektywy czasu, prowadzoną przez chłopaka! Nie mam pojęcia, dlaczego zazwyczaj to dziewczęta zostają głównymi bohaterkami. Okazuje się, że świat postrzegany przez płeć brzydką jest trochę inny, aczkolwiek równie interesujący.

Oscar Drai to piętnastolatek sympatyczny, odważny, ale i potrafiący się odszczeknąć. Nie potrafił sprecyzować, co czuje do Mariny i dlatego o tym nie mówił, a co za tym idzie - nie denerwował odbiorcy. Co prawda czasem irytował mnie tym, że nie umiał wysłuchać czyjegoś polecenia, nawet danego w dobrej intencji. Mimo to, nie odgrywa to większej roli w tym, jak postrzegam bohatera. Podsumowując: nie sposób było go nie lubić! Jednak jeszcze większą sympatią obdarzyłam Marinę. Cechowała się ona inteligencją, sypała wieloma mądrościami życiowymi niezrozumiałymi dla jej przyjaciela. Tak jak Oscar - mogła pochwalić się odwagą, a dodatkowo także i ciętością w rozmowie. Słowem: niesamowicie zagadkowa i intrygująca postać. 

Dopatrzyłam się jednakże jednej nieścisłości: uciekając z internatu Oscar zostawił za sobą plamy krwi. Powracając do pokoju następnego dnia, nie było po nich śladu. A szczerze mówiąc nie sądzę, żeby woźna wytarła je ot tak, bez zdziwienia. Autor musiał o nich zapomnieć. Nie wyrzucam mu jednak tego jakoś specjalnie, bo cała ta scena była opisana z tak przeraźliwą dokładnością, że leżąc w łóżku myślałam tylko o potworności tej całej historii, a nie o zapomnianych plamach krwi.. 
"(...) Bo nie wie, że wszystkie baśnie są kłamstwem, choć nie wszystkie kłamstwa są baśniami."

Nareszcie mogę również powiedzieć, że udało mi się odgadnąć niektóre tajemnice. Nareszcie, czy też - niestety.. Dopiero teraz widzę, że to właśnie moje zerowe umiejętności detektywistyczne sprawiały, że czytanie kryminałów/thrillerów sprawiało mi taką przyjemność. Chyba ostatnio uległy poprawie. Ale to też nie ma wielkiego znaczenia. Bo dwa razy tyle zagadek zostało nieodgadniętych do końca. 

A co najbardziej podobało mi się w "Marinie"? Przesłanie. Więcej chyba nie mogę powiedzieć, bo nie chcę nic zdradzić, ale kusi mnie niemiłosiernie! (Czy jest tu ktoś, kto książkę czytał i zechce ją ze mną przedyskutować, błagam?!) 

Reasumując:  to dopiero koniec początku mojej przygody z Zafonem. "Marina" to książka po prostu genialna, od której nie sposób się oderwać. Porusza, ale i przeraża. Zostawia po sobie masę pytań, z czego największe: jak uleczyć kaca książkowego?

Moja ocena: 9/10

Wyzwania:




poniedziałek, 8 lipca 2013

Lipcowy stosik!

Więc nareszcie przyszło upragnione lato, czyli czas na odpoczynek (w moim przypadku na krzyż: sen, czytanie, spacery), z czego nie omieszkam korzystać. Z satysfakcją mogę nawet stwierdzić, że to był najpiękniejszy początek wakacji, jaki mogłam sobie wymarzyć! Wszystko dzięki wizycie moich australijskich przyjaciółek - córek najlepszej przyjaciółki mojej mamy, która wyjechała już jako dorosła. Przyjeżdżają co kilka lat, a w międzyczasie strasznie za sobą tęsknimy. Moje poprzednie wakacje nie były zbyt udane, szczerze mówiąc wtedy wydawało mi się, że są to najgorsze wakacje życia. Kontrast jest uderzający.

Ale koniec prywaty, bo co to kogo obchodzi? 
Przejdźmy do części, na którą wszyscy czekają: mój lipcowy stosik... czy raczej stosiszcze!



  • "The Immortal Rules" - Julie Kagawa - prezent od wspomnianych już australijskich gości
  • "Marina" - Carlos Ruiz Zafon - z biblioteki. Właśnie skończyłam. Genialna.
  • "Małe kobietki" - Louisa May Alcott - imieninowy prezent od rodziców
  • "Jutro" - John Marsden - z wymiany
  • "Profesor" - Charlotte Bronte - j.w.
  • "Duma i uprzedzenie" - Jane Austen - z biblioteki
  • "Miasteczko Salem" - zakup własny, za cudowną cenę 12 zł w Tesco
  • "Diabeł ubiera się u Prady" - Lauren Weisberger - domowa biblioteczka
  • "Anna Karenina" - Lew Tołstoj - pożyczona od cioci
  • "Wichrowe wzgórza" - Emily Bronte - pożyczona od koleżanki mamy
  • "Dziennik Bridget Jones" - domowa biblioteczka
  • "Nutria i Nerwus" - Małgorzata Musierowicz - będzie bez recenzji. Projekt: skompletować Jeżycjadę.
  • "Gwiazd naszych wina" - John Green - zakup własny, z pieniędzy na bonie wygranym u Kreatywy
  • "Saga Księżycowa. Scarlet" - Marissa Meyer - j.w.
  • "Krąg" - Mats Strandberg & Sara Bergmark Elfgren - z wymiany
  • "Kod Leonarda da Vinci" - Dan Brown - domowa biblioteczka
  • "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" - Stieg Larsson - j.w.

No, takiego stosu jeszcze nie miałam! Można to ująć tak: w te wakacje mam co czytać. A może nawet dłużej. :)

Chyba tyle na dziś.
Dobranoc wszystkim!

niedziela, 7 lipca 2013

Drżenie

Miłość do zwierzęcia jest czymś zrozumiałym, jednak tylko wtedy, gdy zwierzę jest, cóż, znajome. Staje się wtedy przyjacielem, powiernikiem. Ale kiedy zakochujesz się w obcym, dzikim stworzeniu? W wilku? Czy są to już objawy szaleństwa?


Taka sytuacja przydarza siedemnastoletniej Grace, jednak ta ani chwili nie wątpi w swoją normalność. Nie zdumiewa się też, kiedy jej złotooki wilk okazuje się być przystojnym młodzieńcem o imieniu Sam. To właśnie on uratował dziewczynę, gdy jako dziecko została ugryziona, ale tajemnicą zostaje, dlaczego się nie przemieniła. Czy młodzi znajdą sposób na powstrzymanie przemian? Bezlitosny mróz może bowiem sprawić, że chłopak na zawsze pozostanie wilkiem...

"Drżenie" kupiłam w styczniu, kiedy to jeszcze bardzo lubiłam książki paranormalne. Niestety niedługo potem zmieniło się to,  jeszcze zanim zdążyłam historię poznać. I tak leżała, leżała.. nie wiem, kiedy sięgnęłabym  po nią, gdyby nie pojawiła się okazja wymiany. Moje wrażenia po zaledwie trzydniowej lekturze? "Drżenie" z pewnością nie stanie się moją ulubioną pozycją, ale nie mogę też powiedzieć, iż żałuję.

Język, którym posługuje się autorka jest prosty i zrozumiały, ale miejscami dialogi wydają się sztuczne przez nadmiar kolokwializmów występujących w tekście. Stiefvater plastycznie opisuje wszystkie sceny, a czytelnika zachęca do dalszej lektury dosyć wartką akcją - i faktycznie: utwór niesamowicie wciąga.

Historia, jak to przedstawicielka gatunku paranormal romance, jest niestety schematyczna. Rany wilkołaków goją się w błyskawicznym tempie, a one same potrafią przesyłać członkom sfory różne obrazy, telepatycznie. Wszystko to przypomina mi "Zmierzch" (porównuję do "Zmierzchu", bo nie ukrywajmy - to ta książka była pierwszym paranormalem). Postacie występujące w utworze również są szablonowe. Sam, bo chce być blisko Grace, ale jest ostrożny; nie chce jej skrzywdzić czy rozczarować. Grace, bo z początku samotna i tęskniąca do pierwszej miłości, potem wcale nie boi się ani trochę ugryzienia i bycia wilczycą u boku ukochanego.

Nie myślcie jednak, że cały utwór jest kalką jakiegoś innego. Oryginalnym elementem jest to, że wilkołaki nie przemieniają się w pełnię, a mróz. Dodatkowo na początku każdego rozdziału widniała temperatura powietrza, ukazująca odległość zbliżającego się niebezpieczeństwa.

W utworze występują dwa typy narracji: z perspektywy Grace oraz Sama, obie pierwszoosobowe. Niestety emocje żadnej z tych dwóch postaci nie okazały się złożone, czy dobrze przez autorkę oddane. A może były dobrze oddane, tylko po prostu bohaterowie byli tak płytcy. Większość ich myśli składała się z "tak go/ją kocham, muszę go/ją chronić". Wątek miłosny był obrzydliwie przesłodzony. To było nienaturalne, żeby para nigdy się nie skłóciła, a i tak przepraszała za wszystko. Sam cechował się wrażliwością i przez to wydawał się mało męski... Nie do końca mój typ, ale jak słusznie zauważyła Created Eternity - lepszy on, niż kolejny badboy. Poza tym chyba mimo wszystko wolę przesłodzony wątek miłosny, aniżeli miałby on być nikły. 

Podsumowując: nie miałam wysokich oczekiwać wobec "Drżenia", toteż się nie rozczarowałam. Książka okazała się być tym, czym miała być z założenia: czytadłem. Historię czyta się przyjemnie, ale jednak czegoś mi w niej brakuje... Summa summarum: książka może niespecjalnie godna polecenia, ale z pewnością idealna dla ochłody na te gorące dni.

Moja ocena: 7/10

Wyzwania:
paranormal romance
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 3,5 cm


czwartek, 4 lipca 2013

Destroy me

Niezdrowe szaleństwo nigdy nie jest mile widziane, zwłaszcza w miłości. Ale kiedy może być ono jedynym powodem do dalszego działania pasywnego dotąd zakochanego, może koniec końców nie jest takie złe, jak się je maluje?

Julia i Adam uciekli zostawiając samotnie rannego Warnera. Mężczyzna jednak wraca powoli do sił, a długie godziny leżenia w łóżku wypełnia myśleniem o uciekinierce. Kiedy znajduje dziennik Julii, jego miłość zaczyna podpadać pod kategorię "obsesja". Sprawy zaczynają się komplikować, gdy ojciec Warnera postanawia odnaleźć i zabić dziewczynę.

Po anglojęzyczny tom 1,5 "Dotyku Julii" chciałam sięgnąć od bardzo dawna. Nie miałam chyba jednak dostatecznej motywacji. Pojawiła się ona przy okazji ujawnienia daty polskiej premiery drugiego tomu, "Sekretu Julii". W tym momencie jedyną rzeczą, której żałuję to ta, iż do książki zabrałam się tak późno!

Pani Mafi po raz kolejny wykazała się talentem zachęcenia odbiorcy do dalszej lektury już na pierwszych stronach. Akcja mknęła od samego początku (a jak się potem okazało - nie przystanęła nawet na chwilę aż do końca). Biorąc także pod uwagę dość prosty, a w każdym razie całkiem dla mnie zrozumiały język, którym posługuje się, plastyczność opisów, atmosferę pełną sekretów i moje walące serce - całość wyszła naprawdę zgrabnie. W pewnych momentach zapominałam wręcz, że nie czytam w rodzimym języku!
"And yet I've known nothing like this terrible, horrible, paralyzing feeling. I feel crippled. Desperate and out of control. And it keeps getting worse. Every day I feel sick. Empty and somehow aching. Love is a heartless bastard."

Jeśli w pierwszym tomie serii nie polubiłam Warnera, właśnie zmieniło się to o 180 stopni. Dopiero teraz zobaczyłam, jak interesującą jest on postacią (chyba nawet najciekawszą tej sagi) - głównie ze względu na wspomnianą już jego obsesję na punkcie Julii. Jego wszystkie działania były niezwykle złożone, a on sam stale musiał zachowywać pozory. Wiem, że piszę dość tajemniczo, ale więcej nie zdradzę! Może oprócz tego, że czytelnik dowiaduje się wielu ciekawych faktów z przeszłości bohatera.

Dodatkowo, strony ze znalezionego przez mężczyznę dziennika Julii (a właściwie, Juliette - nie wybaczę tego tłumaczowi!) pozwalają na dogłębne zrozumienie tej postaci. Tym razem nie "słyszymy" jej myśli, a dowiadujemy się o nich jako postronny obserwator. 

Reasumując: jestem bardzo zadowolona z sięgnięcia po "Destroy me". Książka mnie nie rozczarowała, a mile zaskoczyła. Pozwala domyślić się, co będzie działo się na stronach "Sekretu Julii", którego już nie mogę się doczekać, a także tłumaczy wiele niezrozumiałych w "Dotyku Julii" spraw. Polecam!

Moja ocena: 8/10

Wyzwania:
paranormal romance
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 0,8 cm