sobota, 24 maja 2014

Warszawskie Targi Książki 2014 - fotorelacja i świeżutkie nabytki ♥

Cześć! ♥

Czekałam na ten dzień odkąd w zeszłym roku naczytałam się milionów relacji, a sama nie dałam rady być! Tym razem jednak musiałam być na Targach, nie było innej opcji! I... to zdecydowanie jeden z najlepszych dni w życiu! ♥

Na początku dostałam w wejściu superszpanerską plakietkę informującą wszystkich pozostałych Targowiczów, że jestem gościem, vipem i blogerem. Pierwszy raz byłam na jakichkolwiek Targach, więc było mi bardzo miło i byłam bardzo z siebie dumna. 


Pięć minut później, kiedy tylko przekroczyłam wejście, usłyszałam telefon - to dzwoniła Kinga z Magicznego Zakątka, żeby zapytać, czy to ja właśnie weszłam. Jak widać jestem rozpoznawalna z daleka, hahah. Następnie po skonsultowaniu przez telefon z Karolką, że są dwa różne Egmonty i stoimy przy dwóch różnych, w końcu się znalazłyśmy i byłyśmy już w grupie. :) 

Od lewo: Kinga, ja, Karolka, Monika i Natalia (Owocowa)
W pewnym momencie dołączyły też
do nas Jane Rachel i Abigail:)
Zaczęłyśmy obchody po stoiskach (to znaczy ja zaczęłam, bo dziewczyny spacerowały już po stadionie od godziny). Ile ich było, ojeju! Góra książków tu i góra książków tu, a wszystkie przecenione o mniej więcej 30%! To był wielki sprawdzian na siłę woli, bo kusiło niemiłosiernie. Gdybym miała wystarczająco dużo pieniędzy, kupiłabym te całe Targi! 
Na dobrą sprawę to było niezłe życie na krawędzi. Upał i pusty żołądek, bo nigdzie nie można było nic kupić, ale czego się nie robi... ♥ Btw w tak dużej grupie nie mogłyśmy trzymać się cały czas razem, więc często rozdzielałyśmy się, aby chodzić na spotkania z autorami, którzy nas interesują. To był chyba najweselszy dzień mojego życia! Tyyle śmiechu i radości i uścisków - pierwszy raz w ogóle spotkałam się z kimś z internetów!

Z Gagatem:)
Sisterki! <3 Żmuda jak zawsze inna :C

tutaj Paulina szuka nieistniejącego wydawnictwa ♥
make my day, big love ♥
Z Kingą u pana Ostrowskiego.
Okazało się, że zna nasze blogi i pamięta nasze recenzje!



 I ostatnie z panią Gutowską-Adamczyk, moją absolutną mistrzyni. Już kiedyś byłam na spotkaniu autorskim z nią, i wiecie co?... Pamiętała mnie! Kiedy podpisywała mi książkę, nagle wypaliła "przepraszam, a czy my się już nie znamy?" - Boziu, zawał ♥
I teraz to na co czekacie - nabytki!


- Rose de Vallenord - Małgorzata Gutowska-Adamczyk - 29 zł
- Doktor sen - Stephen King - 28 zł
- Noce w Rodanthe - Nicholas Sparks - efekt wymiany ze Żmudzikiem ♥
- Poradnik pozytywnego myślenia - Mattew Quick - ok. 26 zł
- Dar Julii - Tahereh Mafi - ok. 26 zł
- Złodziejka książek - Markus Zusak - 35 zł

Najbardziej zadowolona jestem ze "Złodziejki" (nie było miękkiej oprawy, ale cena za twardą w promocji była jak za miękką normalnie, a wolę to niż tę nową paskudę) oraz "Rose de Vallenord". I w sumie to nie wiem, czemu kupiłam taki "Dar Julii", ale zawsze się przecież przeczyta :)



A dzięki temu, że Gagatek ma hopla na punkcie darmowych gadżetów, mam cały stos przegenialnych (zwłaszcza te na pierwszym zdjęciu) zakładek! Podchodzenie do stoiska, pytanie czy zakładki są darmowe, zabieranie ich i odchodzenie zawsze spoko :')

I na koniec najbardziej epickie selfie świata ♥
Dziękuję Wam strasznie za najlepszynajlepszynajlepszy dzień!
Do zobaczenia za rok (a może wcześniej?) ♥

środa, 21 maja 2014

O miłości do jeżyckich perypetii!

Rodzice czytają zwykle swoim dziecku Baśnie Braci Grimm i tym podobne książki. I mnie to nie ominęło, ale prawdę mówiąc nie utknęło w pamięci równie mocno, co Znajomi z zerówki czy Małomówny i rodzina. Może więc to zasługa tego, że proza Musierowicz towarzyszyła mi od najmłodszych lat, a może tego, że po prostu wyssałam miłość do niej wraz z mlekiem matki - jestem jednak pewna, że będzie to z wszelkim prawdopodobieństwem jedyna seria, która rzeczywiście będzie mi towarzyszyła przez całe życie i którą - mam nadzieję - będę jeszcze czytała swoim wnukom. Miłość, śmiech, ale i doza powagi - czyli dlaczego Jeżycjada podbiła moje serce.

Pomijając te pierwsze dziecięce "próby", od czegoś się zaczęło? Dobre pytanie. Chyba po prostu w wieku mniej więcej jedenastu lat sięgnęłam po Kwiat Kalafiora, który... nie spodobał mi się. Mało tego, porzuciłam go po kilkunastu stronach! Ale ze mną jest już tak, że jeśli nie dokończę jakiejś książki, to niemalże pewne, że w niedługim czasie stanie się ona jedną z moich ulubionych (patrz: Przeminęło z wiatrem). Tak więc za drugim podejściem, niezbyt oddalonym w czasie od pierwszego, byłam już zakochana po uszy. Przeczytałam wszystkie tomy, które były w domu (te po mamie) i ruszyłam do biblioteki po te nowsze. Wiele z nich przeczytałam z mamą razem. I stale do nich wracam. W ciągu ok. 4 lat (czyli odkąd pierwszy raz przeczytałam Kwiat, który jest według mnie najlepszą częścią serii) przeczytałam każdą co najmniej dwa razy, a te starsze (czytaj - najlepsze) w porywach do jakichś dziesięciu. Co więc tak kocham Jeżycjadzie?

Przede wszystkich chyba emanujące z niej ciepło, miłość - i to nie tyle tę do partnera, co do rodziny, oraz poczucie humoru, które towarzyszy bohaterom nawet w najtrudniejszych chwilach. A także przekazywane wartości. Nie jesteś pępkiem świata i nigdzie nie zajdziesz sam. Pomoc bliźnich nie jest czymś złym - tak samo jak chwila słabości. Cokolwiek by się nie działo, minie. I wszystko będzie dobrze. 
I fakt, Jeżycjada może nie wydawać się zbyt realna, bo wydaje się gdzieś pomijać całe zło świata - morderstwa, gwałty i co tam jeszcze. Ale to nie do końca tak. Są o nich wzmianki, bohaterowie też czują się przytłoczeni beznadziejnością tego wszystkiego. Jednak niejednokrotnie mówione było, że świat jest zły, ale w tym całym źle, chociaż ty musisz być dobry. I w jakiś magiczny sposób po przeczytaniu choćby jednego tomu, natychmiast przestajesz widzieć jakiekolwiek zło. Widzisz samo dobro.

Czasem, gdy jestem smutna, sięgam po swoją ulubioną książkę - Przeminęło z wiatrem. Ale gdy jestem bardzo smutna, sKwiat kalafiora. Urok czterech barwnych panien Borejko już na drugiej stronie sprawia, że śmieję się w głos. Znam całe urywki na pamięć! 
ięgam po
"Chciałabym - powiedziała Ida Borejko gorącym głosem - chciałabym być brunetką. Gdybym była brunetką, mogłabym malować usta na wiśniowo. - A tak to nie możesz wcale."
 To chyba mój ulubiony cytat, a "a tak to nie możesz wcale" weszło do mojego codziennego słownika. Podobnie zresztą jak "o mało nie zabiłeś mnie musztardą" z McDusi i wiele, wiele innych. Kocham humor płynący z tych książek, nadzieję, wiarę w ludzi. Ukazanie, że można się cieszyć z małych, codziennych rzeczy. Cuda może nie istnieją, ale razem można zdziałać wszystko. Dobro jest cholernie zaraźliwe.

Kocham też klimat poznańskich Jeżyc. Małych uliczek, ale i zatłoczonych placów. Przygotowywanych tradycyjnie pyz i odczytywanie Ewangelii w Wigilię przez najmłodszego członka rodziny. Jednak to właśnie Borejkowie zajmują pierwsze miejsce w moim sercu. Gabrysia, która jest chyba ideałem człowieka, a i tak, nawet jako dorosła, wciąż martwi się tym, jak niewiele może zrobić dla świata. A jednocześnie jest opoką dla wszystkich członków tej licznej, rudej rodziny. Ida, która jest przewrażliwioną wariatką ze skłonnościami do histerii. Cicha Nutria, która ma problemy z decyzjami, ale jest świetnym obserwatorem. Myślę, że z czterech sióstr to ona jest najbardziej do mnie podobna. No i oczywiście Pulpecja, która jest wesoła i beztroska, a jej niezdanie matury zapisało się w kronice rodziny równie mocno, co wymyślenie haseł kto mlaszcze, dostanie w paszczę oraz kto oblizuje nóż, ten nie przemówi już. 

Jeżycjada jest zawsze aktualna i zawsze prawdziwa. Ukazuje Polskę za czasów PRL, ale i tą obecną. Zmiany świata i zmiany bohaterów. Wszystkich, oprócz Mili i Ignacego. Ona cicha, pracowita, despotyczna, ale najmocniej kochająca wszystkich i starająca się im pomóc. On nieobecny, zaczytany, wiecznie cytujący Wergiliusza i Horacego (a właśnie, dzięki tej serii można nieźle podszkolić się z łaciny!) ale tak bardzo rozczulający. To nieodłączne "Milu, serce moje" i bezbłędne rozpoznawanie cytatów adresatki wyznania. Ich miłość jest idealna, wieczna, nieprzemijająca. Może Scarlett i Rhett są najpiękniejszym przykładem historii miłosnej, ale na pewno nie miłości jako takiej. A oni - tak. Chciałabym znaleźć kogoś, kto kochałby mnie jak Ignacy swoją Milę. 

Jeżycjadę polecam wszystkim, którzy pragną zakochać się w jakiejś serii na zabój. Przypomina ona promyk słońca, który daję nadzieję na polepszenie się świata, gdy ten tonie w szarości. Mogę obiecać Wam dużą dozę śmiechu, ale i trochę powagi, a nawet łez. Ale nie tych smutku, raczej nostalgii. I przykro mi, ale uważam, że jeśli jej nie polubicie, coś jest z Wami nie tak. 

niedziela, 18 maja 2014

Szybki przedtargowy stos!

Ze względu na coraz bardziej zbliżające się Warszawskie Targi Książek (#5dni!) postanowiłam zrobić zdjęcie moich ostatnich zdobyczy. Nie mam pojęcia, o ile książek wzbogacę się w następną sobotę, ale jestem pewna że nie będzie ich mało - a kadr mojego aparatu ma ograniczoną wielkość :) 



  • "Kłamczuchy" - Sara Shepard - z Finty
  • "Villette" - Charlotte Bronte - egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa MG. Rano zaczęłam:)
  • "Kalamburka" - Małgorzata Musierowicz - misja "Skompletować Jeżycjadę", z Finty. Wczoraj skończyłam czytać po raz kolejny i po raz kolejny jestem tak zachwycona, że mam już w głowie zarys postu o mojej miłości do tej serii ♥
  • "Kręte ścieżki" - Lisa Jackson - wygrana w konkursie na Head over heels with books : )
  • "Jesienna miłość" - Nicholas Sparks - z biblioteki
  • "Wołanie kukułki" - Robert Galbraith - j.w.
  • "Ostatni bastion Barta Dawesa" - Richard Bachman (Stephen King) - znaleziona w domowej biblioteczce
  • "Kot wśród gołębi" - Agatha Christie - j.w.

+ widoczna na zdjęciu lampka, którą można doczepić do książki bądź czytnika, i jest idealna do czytania w słabo oświetlonym pokoju lub w podróży. Genialny gadżet dla wszystkich książkoholików, gorąco polecam! (I dziękuję za pomoc, Jane!) 





Na dzisiaj tyle. Wieczorem trochę się pouczę do fizyki i poczytam Villette - w tygodniu nie mam za dużo czasu na to, bo 4 razy w tygodniu mam próby przed Hiszpanią (do której jedziemy jako Dziecięcy Zespół Tańca Ludowego w Rykach), a w czerwcu próby mają się jeszcze nasilić. Poza tym w najbliższych tygodniach czekają nas jeszcze dwa miejscowe koncerty. Nie jest łatwo połączyć to z czytaniem i blogowaniem, ale dla moich pasji zawsze znajdę czas! 
Poza tym muszę się zdecydować na którąś spódnicę na sobotę, bo Karolka najwidoczniej zadecydowała za wszystkich blogerów, jak się mają ubrać XD
Do zobaczenia ♥



piątek, 16 maja 2014

Miasteczko Salem

Kto jest tu ze mną od początku, zapewne wie, iż na początku swojej blogowej kariery strasznie jarałam się fantastyką, na czele z paranormal romance (wolę do tego nie wracać...). Wszyscy wiecie pewnie, czym cechuje się ten gatunek - "niegrzeczny" chłopak wilkołak/upadły anioł/wampir, który jest "grzeczny" dla swojej ukochanej, ratuje wraz z nią świat. W końcu jednak powtarzająca się w kółko niemalże ta sama historia zaczęła mi się przejadać i doszło do tego, że od ponad roku nie zbliżam się do tych powieści. I z całym szacunkiem dla fanów, ale nie wiem, co w nich widziałam. Dzisiaj napiszę jednak o jednej z książek, dzięki którym pomysł na PR w ogóle powstał. O klasyce horroru z najwyżej półki. O Miasteczku Salem Stephena Kinga. 

Ben Mears po wielu latach wraca do Jerusalem, małego miasteczka z którego pochodzi. Góruje nad nim przerażający opuszczony Dom Marstenów, w którym doszło kiedyś do okropnej tragedii. Mężczyzna wiąże z nim swoje najgorsze wspomnienia, a wraz z przyjazdem ma nadzieje na rozwianie demonów przeszłości. Nie spodziewa się jednak, że Zło nigdy nie śpi i że w Salem mogą kryć się siły, o których istnieniu nie miał pojęcia.

"Sam. Tak, to kluczowe słowo, najokropniejsze w całym słowniku. "Zbrodnia" brzmi w porównaniu z nim zupełnie niewinnie, a "piekło" stanowi jedynie bardzo odległe, łagodne skojarzenie."

Nie zaczęło się - tak jak zwykle - niewinnie. Prolog mogę określić jako niezrozumiały, tajemniczy i zapowiadający strach. Następnych kilka rozdziałów chyba miało za zadanie mnie zmylić, bo przyniosły chwilowy spokój i zaintrygowanie. Miałam trochę problemów z rozróżnianiem poszczególnych mieszkańców miasteczka, gdyż było ich naprawdę wielu (jednak kiedy przestali być dla mnie jedynie imieniem i nazwiskiem, okazało się, że każdy z tej grupy ma zupełnie indywidualny charakter, przekonania i historię). Poza tym wtedy nie miałam pojęcia, co tak naprawdę kryje Dom Marstenów, bo nawet mimo tego że ktoś mi to kiedyś powiedział - i nawet nie był to spoiler, raczej prawda ogólna - to w ogóle nie pasowało mi to do kontekstu i klimatu. Niepokój jednak nie odstępował mnie - przecież Miasteczko napisał King. Autor książki, przez którą nie spałam tygodniami. Ja po prostu wyczuwałam tym swoim szóstym czytelniczym zmysłem, że jeszcze będzie strasznie. I było.

"O trzeciej nad ranem świat, ta stara dziwka, nie ma na twarzy makijażu i widać, że brakuje mu nosa i jednego oka. Wesołość staje się płytka i krucha, jak w zamku Poego otoczonego przez Czerwoną Śmierć. Nie ma grozy, bo zniszczyła ją nuda, a miłość jest tylko snem."

Być może nie tak jak przy Lśnieniu, którego na dobrą sprawę boję się nadal - po roku, ale wystarczająco, by nie mieć odwagi zgasić w nocy światła. I jestem pewna, że jeszcze przez wiele nocy będę myślała o tym, co wydarzyło się w Salem. Gawędziarski styl Kinga okazywał się tu zbawieniem, gdyż jego obszerne dygresje stanowiły ratunek, gdy natężenie akcji gwałtownie wzrastało
Ponadto Stephen idealnie poradził sobie z przedstawieniem grozy wampirów. Nie były to już szepczące czułe słówka Edwardziki, tylko krwiożercze bestie bez ludzkich odczuć zapominające o swoim dotychczasowym życiu i bliskich, zdolne jedynie do myślenia o zaspokojeniu szaleńczego głodu. Słońce działa dla nich zgubnie i bynajmniej nie sprawia, że ich skóra błyszczy. Zabić je można jedynie wbijając w serce drewniany kołek, ale wystarczającą ochronę mogą stanowić też krzyż, srebro czy woda święcona. Aby wampir mógł wejść do domu swojej ofiary, musi najpierw zostać zaproszony. Trzeba więc przyznać, że Miasteczko może znacząco wpływać na wyobraźnię, zwłaszcza jeśli jest ona podatna na ludowe wierzenia. 

Miasteczko Salem to przerażająca, perfekcyjnie skonstruowana książka, od której nie można się oderwać. Wolę horrory o szaleństwie buzującym w ludzkim umyśle, bo wywierają na mnie większe wrażenie, ale i ta wywarła niemałe. Lekturę polecam gorąco wszystkim, ale pamiętajcie - jeżeli w nocy usłyszycie pukanie w okno, za nic w świecie go nie otwierajcie! 

Moja ocena: 8/10

piątek, 9 maja 2014

Wspominamy tylko to, co nigdy się nie zdarzyło...

Chciałabym zacząć tę recenzję jakimś ładnym poetyckim stwierdzeniem, najlepiej nawiązującym do treści Cmentarza zapomnianych książek. Jednak dobrze wiem, że na coś podobnego będę w stanie w najlepszym wypadku za kilka dni. W normalnych warunkach pisałabym ten tekst dopiero jutro, ale to jedyny sposób na przedłużenie mojego pobytu w świecie Daniela Sempere i nie omieszkam z niego skorzystać. Muszę przelać na kogoś (na pierwszy ogień poszła mama, ale już chyba ma dosyć) wszystkie uczucia buzujące we mnie. Czuję bowiem jedynie czarną dziurę wypełniającą moją duszę oraz łzy wylane przez moje serce tęskniące do kolejnego tomu. 
Hmmm, czyli jednak udało mi się napisać coś poetyckiego. Może to wpływ Zafona, mojego mistrza nad mistrzami? A może tych wszystkich książek ukrytych w podziemiach Barcelony? Jedno jest pewne: gdy za miesiąc będę zwiedzała to magiczne miasto, myśleć będę prawdopodobnie tylko o tym, że gdzieś pode mną mogą się kryć miliony zapomnianych przez Boga i ludzi dzieł pisanych.


Daniel Sempere jest mężem ukochanej Bei i ojcem małego Juliana - można by więc przypuszczać, że nawet mimo ostatnich wydarzeń, wszystko wróciło do normy. Jednak przyjaciel mężczyzny, Fermin Romero de Torres, zaczyna się dziwnie zachowywać. Kiedy do drzwi księgarni puka tajemniczy starzec, blady jak śmierć Fermin opowiada przyjacielowi o swojej przeszłości. Na jaw wychodzą sekrety, z którymi trzeba będzie się zmierzyć. I o których Barcelona wolałaby zapomnieć. 

Spodziewałam się tego czołowego uderzenia z geniuszem autora, ale chyba zapomniałam o jego sile, bo bardzo szybko zostałam zmieciona rażącą mocą wszechobecnych tajemnic, niedopowiedzeń, zagadek i mroku. Kiedy jednak udało mi się pozbierać i na nowo odnaleźć wojennej Barcelonie, nareszcie mogłam delektować się perwersyjnym poczuciem humoru Fermina, opisami mrocznych zakątków miasta oraz nienawiścią z domieszką miłości (nie na odwrót) wiszącą w powietrzu wraz z nieodłączną, specyficzną dla Zafona magią - mimo że jemu samemu bardzo daleko jest do czarodzieja. Podobnie jak historii do bajki... przypomina ona raczej koszmar. Wulgarność, morderstwa, demony przeszłości. Zresztą teraźniejszości także. Dalej: dynamika, atmosfera grozy... Wielkie, gorące uczucia, prowadzące do autodestrukcji bohaterów...  Lekturze towarzyszy nieodmiennie wrażenie, że ktoś zamienił Sagradę Familię w wielki iluzjonerski zegarek, we władaniu którego jest Zafon, i dzięki któremu nie pozwala ci się oddalić od książki choćby na metr i uwolnić od niej myśli choćby na sekundę. I powiedzcie, jak można się oprzeć urokowi Więźnia nieba?

Im dalej brnę w prozę Zafona, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że nigdy w życiu nie będę tak pisać, nigdy nie ułożę tak skomplikowanej fabuły (jeszcze nie spotkałam się z tak szaleńczo zamotanymi i podzielonymi na trzy tomy losami tylu różnych postaci, które jednocześnie w tak prosty sposób się ze sobą łączą!) i nigdy nie będę tak dyrygowała swoim czytelnikiem, o ile go w ogóle znajdę. Natomiast pan Carlos opanował to do perfekcji. Zapoznając się z minionymi losami Fermina stale musiałam odkładać na chwilę książkę, aby nie wybuchnąć z nadmiaru emocji; wypowiadać na głos swoje myśli, aby je uporządkować; pisać do Darii niezbyt cenzuralne słowa wywołane oszołomieniem i chaosem w mojej głowie. To może być najlepsza rekomendacja Więźnia nieba - ja nie gadam do siebie czytając byle co.

Trzeci tom Cmentarza Zapomnianych Książek spełnił wszystkie moje oczekiwania - poza długością! (400 stron Więźnia nieba to o wiele za mało, zwłaszcza, że Zafon przyzwyczaił mnie do dłuższych powieści) Być może nie jest on aż tak dobry, jak Gra anioła, czy choćby Cień wiatru, ale i tak - idealny. Zakończenie sugeruje, że czwarty tom będzie epicki, choć nie wyobrażam sobie, że ta historia może się skończyć. I z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że mogę nie poznać końca. W każdym razie zachęcam do lektury Więźnia z ręką na sercu - jestem pewna, że będzie to książka lepsza niż 99% tych, które do tej pory czytaliście. Gorąco, gorąco, gorąco polecam. To geniusz w czystej postaci.


Moja ocena: 10/10

poniedziałek, 5 maja 2014

Oszukane (2013)

Nie jestem największą fanką filmów, a już zwłaszcza filmów polskich. I nie, nie chodzi mi w tym momencie o to, że jako Polka kocham hejtować swój kraj. Po prostu są one robiony w sposób wyraźnie odmienny od zagranicznych, który notabene nie skłania w moich oczach do pójścia do kina czy choćby włączenia telewizora. Współczesne (warto to podkreślić) polskie produkcje są robione według jednego schematu, a na dodatek gra w nich dziesięciu aktorów na krzyż. Jednak tym razem, gdy to kolega wybierał film i padło właśnie na polski, nie oponowałam. Czy była to dobra decyzja?


Natalia Laskowska i Magda Szarucka to dwie normalne nastolatki, które spotykają się ze znajomymi, chodzą na imprezy, umawiają się z chłopakami. Pewnej nocy los krzyżuje ich drogi i wtedy okazuje się, że dziewczyny są... identyczne! Postanawiają to sprawdzić i szybko na światło dziennie wychodzi pomyłka sprzed osiemnastu lat, kiedy zostały zamienione w szpitalu. Rodziny muszą nauczyć się żyć na nowo ze świadomością, że nic już nie będzie takie samo.

Już wyraziłam swoje zdanie na temat polskich produkcji, więc powiem tak - jak na takową, było naprawdę dobrze. Tylko proszę, nie oskarżajcie mnie powiedzeniem "cudze chwalicie, swego nie znacie" czy czymkolwiek  tego pokroju. To nie jest tak, że nie mam zdania, a chcę się wypowiedzieć. Mam opinię, widzę różnice, koniec tematu. Jednak jak wspomniałam, tym razem było inaczej. Przede wszystkim od razu zauważyłam obecność aktorów nieznanych, a w każdym razie niezbyt popularnych. Znałam tylko ojca Magdy (Artura Żmijewskiego) oraz matkę Natalii (Katarzynę Herman). Idzie to zdecydowanie na korzyść, ponieważ mam dość oglądania fizjonomii Karolaka i Adamczyka w każdym filmie, który wyemituje dwójka. 

Do aktorów nic nie mam, ale nie porwali mnie też jakoś szczególnie. Myślę, że dobrze spisali się ze swoich ról i ogółem naprawdę mnie przekonali, ale z drugiej strony nie wycisnęli też ze mnie łez. Mogło być więc lepiej, ale dramat tej sytuacji, podobnie jak uczucia bohaterów zostały oddane bardzo dobrze. Rzeczywiście można było zrozumieć, co muszą przeżywać. Była rozpacz, był krzyk, były myśli samobójcze. Chwilami nie można było oderwać oczu od ekranu. I cały czas po głowie krążyły myśli "jak to się skończy?". 
Warto dodać, że przy tym wszystkim producenci nie zapomnieli o szczegółach - jak na przykład wątek miłosny czy uwielbienie do tańca obu pań Laskowskich - które dopełniały całości obrazu i sprawiały, że stawał się on bardziej realny. 

Jeśli chodzi o fabułę, to prawdę mówiąc zaskoczyła mnie ona. Byłam przekonana, że akcja potoczy się zwykłym torem i że dopiero pod koniec bliźniaczki dowiedzą się prawdy. Tymczasem dowiedziały się o niej już na samym początku, więc naturalnym biegiem zdarzeń skupiono się bardziej na ich odczuciach, z czego jestem zadowolona, ponieważ wolę filmy psychologiczne aniżeli akcji. A poza tym pomysł na tę historię zaczerpnięto z prawdziwych wydarzeń, co nadaje Oszukanym swojego rodzaju grozy.

Muszę powiedzieć, że naprawdę zaskoczyłam się Oszukanymi - Marcin Solarz wykonał kawał dobrej roboty! W mojej opinii jest to jeden z lepszych polskich filmów ostatnich lat (a nie żadne Sale samobójców etc.), który z pewnością będę wszystkim polecać i miło wspominać. Naprawdę warto!

Moja ocena: 7/10

niedziela, 4 maja 2014

Prawdziwy cud

Czy ktoś jeszcze zauważył, że na pytanie "jesteś optymistą czy pesymistą?" większość ludzi odpowiada "realistą"? Nie bardzo jestem w stanie to zrozumieć. Przecież człowiek jest stworzony do robienia sobie nadziei, chyba że po prostu ma odmienny charakter. Natomiast rzekomym realistą jest się według mnie do czasu, kiedy w życiu przychodzi pora na prawdziwą wiarę w coś. A prędzej czy później każdy z nas będzie pragnął - i może nawet go dozna - swojego małego cudu. 

Jeremy Marsh jest dziennikarzem naukowym, który zajmuje się demaskowaniem fałszywych zjawisk nadprzyrodzonych. Udaje się do Boone Creek - małego miasteczka pośrodku niczego - aby rozwiązać tajemnicę nawiedzonego cmentarza. Jest pewien, że mu się uda, gdyż nie wierzy w rzeczy pokroju "niemożliwe, a jednak". Na miejscu poznaje zaś prześliczną miejscową bibliotekarkę - Lexie Darnell. Kobieta jawnie pokazuje swój brak zainteresowania, ale czy potrafiłaby sprawić, aby mężczyzna przeżył pierwszy w swoim życiu prawdziwy cud?

Zaryzykuję, że każdy kojarzy nazwisko Sparks. A przynajmniej tytuły takie jak Pamiętnik czy List w butelce. Tak więc wszyscy którzy przynajmniej raz zetknęli się z historią stworzoną przez Króla Romansu, wiedzą, iż toczy się ona zazwyczaj banalnym torem, zbudowanym przez kogoś - przez życie? - bardzo dawno temu. I że nie zaskakuje niczym świeżym, oryginalnym. Ale nie tego spodziewałam się po Prawdziwym cudzie. W innym wypadku byłabym bowiem srodze rozczarowana. Miałam natomiast nadzieję na lekką rozrywkę i chwilę wzruszenia. I rzeczywiście, po raz kolejny zetknęłam się z fantastycznie oddanym klimatem Południa, barwnymi jak tęcza opisami i namiętnymi uczuciami. Tak, Sparksowi zdecydowanie należy się pod tym względem medal. 

Patrząc na to obiektywnie zupełnie nie mam pojęcia, co widzę w książkach pana Nicholasa. Na dobrą sprawę jedna jest podobna do drugiej, można się w nich dopatrzeć wyraźnego schematu postępowania głównych bohaterów, a od pierwszej - dosłownie - strony przewidzieć zakończenie. A jednak... mają w sobie pewien nieodparty urok, który nie pozwala się oderwać, a zwyczajne z pozoru zdarzenie potrafi naprawdę poruszyć. I przywrócić wiarę w znaczenie małych codziennych gestów, które są zazwyczaj początkiem wielkiej miłości. 
Może Prawdziwy cud nie wzruszył mnie do łez jak Pamiętnik, ani nie wzbudził we mnie niepokoju jak Bezpieczna przystań, ale i tak jestem pod wrażeniem. Może znaczenie miał fakt, że akurat naszła mnie ochota na romans, a może że po prostu z natury jestem romantyczką. Jednak uważam, że i tak trzeba mieć ogromny talent, aby z tak mainstreamowej historii zrobić bestseller. 

Zauważyłam też, że mimo iż cała powieść jest zdecydowanie tuzinkowa, to bohaterowie szablonowi już nie są. Tak samo jest zresztą z ludźmi - każdy skrywa inne tajemnice, ma inne motywy postępowań, uczucia, inną historię. I jest inaczej odbierany przez bliźnich. W tym wypadku sympatią obdarzyłam Jeremy'ego. Może nie był on najbliższą mi możliwą postacią, ponieważ ja jestem raczej skłonna wierzyć w cuda, ale w każdym razie o wiele bardziej niż Lexie. Nienawidzę takich postaci, które wycofują się, ponieważ boją się zranienia. Ale z drugiej strony, to właśnie ona była gotowa wierzyć w niemożliwe. Każdy kij ma dwa końce. 

Prawdziwy cud spełnił wszystkie moje oczekiwania. Jest to książka wywołująca uśmiech, obiecująca kilka godzin rozrywki i idealna do czytania na dworze w te pierwsze gorące dni. Mimo że poniekąd banalna, to mająca w sobie to coś (nie dajcie się jednak zwieść, bo zakończenie zupełnie mnie zaskoczyło!). Cieplutko polecam wszystkim romantykom!

Moja ocena: 7/10