sobota, 8 sierpnia 2015

Złodziejka książek może się schować (To, co zostało - rozmyślania)

Ostatnia recenzja, którą pisałam z przyjemnością, powstała pod koniec kwietnia. Już dawno mogliście zauważyć, że pisanie wychodzi mi już bokiem; że blog należy już właściwie do przeszłości. Nie zmieniło tego nawet czytane przeze mnie ostatnio Co, jeśli. Książkę określiłam w myślach jako fenomenalną, ale nie pchnęła mnie do przeproszenia się z blogiem.
Cóż poradzić jednak, że pierwsza przeczytana przeze mnie książka Jodi Picoult - To, co zostało, zbiła mnie z nóg. 
Właśnie dlatego dzisiaj, choć nadal nie zamierzam pisać regularnej recenzji, wracam z podkulonym ogonem. 
Zapraszam do zapoznania się z moimi pełnymi spojlerów przemyśleniami na temat historii byłej więźniarki Auschwitz-Birkenau i jej oprawcy... toczącej się 70 lat po wojnie. 


Zacznę od tego, że książkę wzięłam z półki bibliotecznej właściwie w ciemno. Nie przeczytałam jej opisu. Przysięgam, myślałam że to będzie jakiś romans - w końcu na okładce widniało nazwisko Picoult, do której często porównywana jest Chamberlain. 

Tymczasem okazało się, że będą to skomplikowane losy Sage - żyjącej w nocy, z dala od pełnych wyrzutów i krytyki spojrzeń ludzkich pani piekarz, żyjącej z ogromnym poczuciem winy. Jej babci, która choć przeżyła największe piekło w historii ludzkości, nie chce mówić o nim ani słowa. I w końcu żyjącego nieopodal byłego nazisty, oprawcy więźniów Auschwitz, który, jak twierdzi, ma dosyć borykania się z wyrzutami sumienia i prosi Sage - wszakże Żydówkę - aby pomogła mu umrzeć. Mówi, że życie po tym, co zrobił, jest jego karą. Śmierć się go nie ima. A śmierć z rąk Żydówki - choćby niezbyt religijnej - będzie rodzajem odkupienia. 

Fabułę już sobie przypomnieliście. A teraz pomyślcie, co najbardziej Was w tej książce zastanowiło?
Mnie chyba wcale nie to, czy człowiek rzeczywiście jest zdolny do skruchy. Nie uważam, aby ludzie się nie zmieniali. To znaczy jasne, niektórzy nie zmienią się nigdy, ale masa ludzi potrafi dostrzec swoje błędy. W końcu popełniamy je wszyscy. Jesteśmy tylko ludźmi, choćby i najbardziej pogubionymi. Moim zdaniem na przebaczenie zasługuje każdy, kto rzeczywiście czuje skruchę. Nie oznacza to, że nie zrobił nic złego, ale pozwala żyć dalej zarówno jemu, jak i ofierze. A każdy na to zasługuje, czyż nie?
Nie, najbardziej zastanowiło mnie to, co zrobiłabym na miejscu Hartmanna. Wcale nie Minki! Hartmanna. Zarówno jednego, jak i drugiego. Obaj nienawidzili zabijać. Jeden dostrzegł w tym jednak swoją szansę i stopniowo zaczął gubić cechy ludzkie (a przecież na początku był całkiem niewinny!). Drugi starał się, nawet w popełnianym przezeń źle, czynić drobne dobre uczynki. W końcu żył też z autentycznymi wyrzutami sumienia - zarówno co do popełnionych zbrodni, jak i śmierci brata. 
Moje zdanie jest takie, że nigdy - przenigdy! - nie wiemy, co byśmy zrobili, będąc zmuszonymi do zbrodni. Niemcy chcieli żyć tak samo jak Żydzi. Jednak oni, w przeciwieństwie do Żydów, mieli wybór między życiem a śmiercią. Z tego miejsca, w chłodnym domu podczas 40-stopniowego upału, z lodówką pełną jedzenia i szafą pełną ubrań, łatwo jest mi powiedzieć, że wolałabym śmierć, aby jej nie zadawać. Ale czy byłoby to takie proste? Większość ludzi wolała żyć. Nie wiedzieli, co będą musieli robić. Potem maszyna napędzała się sama. 
Trzeba pamiętać, że nic nie jest czarno-białe. Żydzi znaleźli się po prostu po złej stronie tej przegranej z góry wojny. A gdyby, przypadkiem, w alternatywnej rzeczywistości, Hitler byłby Żydem nienawidzącym Niemców (ha, ciekawe czy właśnie przewraca się w grobie!)? Myślicie, że oni nie zabijaliby tak samo, zmuszeni do okoliczności? Ja nie jestem pewna. 
Chcę powiedzieć, że nie wolno zakładać, że ktoś jest z natury zły, bo to też czyni nas złymi. Może naczytałam się za dużo Musierowicz, ale uważam, że w każdym kryje się pierwiastek dobra.
Staram się przypominać sobie, że w całym Holocauście prawdziwie złych osób była zaledwie garstka. Niesamowite jest, ile zależy od siły przypadku, okoliczności, siły perswazji. Z drugiej strony - nadziei, siły przetrwania, woli życia. Jedno na drugie nakłada się, zwłaszcza, gdy katalizatorem jest nienawiść. 

W To, co zostało przedstawiana była także pewna baśń. Skłaniała do pytań, czy to wina potwora, że jest potworem? I czy mniej zła od niego jest ofiara, która chce unicestwić potwora? 
Potworem może być Niemiec, beznamiętnie mordujący człowieka. Ale też Żyd (ofc w oczach Niemca), który nie zawinił, że urodził się w rodzinie wyznającej judaizm. 
A Wy, jak myślicie? Potwór zostanie potworem na zawsze? Czy potrafi się zmienić? Jeśli tak, czy zasługuje na wybaczenie?
Napisałam niesamowicie długi tekst o wszystkim i niczym, i nadal tego nie wiem. Czy Picoult zrobiła taki sam bałagan w Waszych głowach? 
Wiem, że chcę wierzyć w skruchę i zmianę, przynajmniej niektórych. 
A jeśli chodzi o wybaczenie... nie wiem, czy umiałabym. Chciałabym umieć. Ale wierzę też, że ktoś na tyle silny, aby przeżyć Auschwitz, jest też w stanie wybaczyć drugiemu człowiekowi, aby stanąć na równi z nim. I przypomnieć mu o tym, o czym on sam zapomniał wcześniej. 
Bo co jeśli ludzie nauczyliby się przyznawać do swoich win i jednocześnie wybaczać tym, którzy się doń przyznają? 
Może historia nie zatoczyłaby znowu koła?