środa, 23 lipca 2014

Letni stos!

No to mamy prawie połowę wakacji.
Nie była ona dla mnie jakoś wyjątkowo emocjonująca - pomijając oczywiście spotkanie z Darią, które wpisuje sobie do kalendarza życia♥, no i  relacjonowany wyjazd do Hiszpanii. Większość dni spędzam jednak po prostu czytając u siebie w ogródku i zajadając maliny.
Często nachodzą mnie wyrzuty sumienia, że minie mi tak życie, na czytaniu. Wiecie o co chodzi. Wychodzę więc czasem z jakąś koleżanką, ale następny dzień znowu spędzam na leżaku... Najwidoczniej nie ma na to lekarstwa.

Dzisiaj przychodzę do Was ze stosem, z którego jestem bardzo zadowolona. Niektóre książki pochodzą jeszcze z czerwca, dlatego tytułuję go "letni", a nie "lipcowy". W każdym razie nie będę się nudzić w sierpniu, to pewne. 
Nie przedłużając...


  • Stephen King - "Misery" - z bardzo udanej wymiany za Dzieci cienie
  • Jane Austen - "Perswazje" - z Biedronki za 5 zł!
  • Carlos Ruiz Zafon - "Więzień nieba" - z Biedronki za 10 zł. Już czytałam, ale chcę mieć tę serię na półce. 
  • William Shakespeare - "Romeo i Julia"&"Makbet"&"Hamlet" - pożyczona od cioci. Interesują mnie dwie ostatnie sztuki, bo Romeo i Julię omawiałam w pierwszej gimnazjum w szkole.
  • Alice Munro - "Widok z Castle Rock" - pożyczona od babci. Wreszcie mam okazję na zapoznanie się z książką tegorocznej noblistki! 
  • Matthew Quick - "Niezbędnik obserwatorów gwiazd" - z Biedronki za 10 zł. Kocham ten sklep♥
  • Helen Fielding - "Bridget Jones: Szalejąc za facetem" - prezent na Dzień Dziecka
  • John Green - "Szukając Alaski" - z Finty. Czytać będę razem z Darią, więc może zrobimy jakiegoś wspólnego posta or whatever:)
  • Stieg Larsson - "Dziewczyna która igrała z ogniem" - pożyczona od córki koleżanki mamy
  • Stieg Larsson - "Zamek z piasku, który runął" - j.w.

A wracając do prywaty, to jutro jadę do Włoch i wracam na początku sierpnia. Na plaży zamierzam czytać Niezbędnik i nową Bridget. A może wziąć coś innego? Czytaliście coś, możecie mi polecić?

Trzymajcie się ciepło i wypoczywajcie!

Emcia

wtorek, 22 lipca 2014

Noce w Rodanthe

To było chyba parę miesięcy temu. Czytałam coś w swoim pokoju, kiedy mama zawołała, że w telewizji leci ekranizacja książki Sparksa - obie jesteśmy jego fankami. Siadłam zaciekawiona na kanapie, jednak wkrótce zostałam sama - mama powiedziała, że już ją oglądała, i że jest dla niej o wiele za smutna. Za smutna? Hmm. "W takim razie chyba przeczytam najpierw książkę", pomyślałam. Sprawdziłam jeszcze tylko tytuł. Intrygujące Noce w Rodanthe.

Córka Adrienne, Amanda, jest zrozpaczona śmiercią męża. Matka, zaniepokojona o dzieci, których nie może przecież wychowywać kobieta w depresji, postanawia jej pomóc pogodzić się ze stratą. Opowiada jej historię o podobnym zakończeniu, ale zupełnie innym przebiegu... Jak poznała mężczyznę swojego życia, którym bynajmniej nie był ojciec kobiety... I jak jeden weekend odegrał kluczowe znaczenie w przyszłych latach jej życia... Historię, której przez czternaście lat nie zdradziła nikomu. Historię kilku niepozornych nocy w Rodanthe.

Tym razem nie będę broniła Sparksa - że co z tego, iż jego książki są niemalże identyczne, skoro nawet jeśli historie miłosne są podobne, to charaktery ludzi już zupełnie inne, i tak dalej. Doszłam do wniosku, że to niezupełnie tak. Nawet jeśli błędy popełnione w przeszłości i ciężar bagażu doświadczeń odrobinę się różnią, to zwykle wywierają ten sam wpływ na człowieka. Spójrzmy więc prawdzie w oczy - książki pana Nicholasa opierają się na jednym schemacie. Ale faktem jest, że ten schemat za nic w świecie nie chce mi się znudzić. 

Zaczęło się więc jak zwykle. Iskra od pierwszego wejrzenia, potem zwyczajowe wspólne gotowanie, lekkie wycofywanie się jednego z partnerów z obawy przed niepowodzeniem w związku, pójście do łóżka... Różnice były jednak dwie: po pierwsze, rozwój uczucia następował w dość przyspieszonym tempie. No i nie na co dzień ma się okazje być "świadkiem" romansu z udziałem pięćdziesięciolatków. To ostatnie, choć niewątpliwie pokazuje, że prawdziwa miłość może spotkać cię w każdym wieku, nie było przeze mnie odebrane zbyt ciepło. Kiedy ma się piętnaście lat, nie patrzy się zbyt przychylnie na romans kogokolwiek powyżej trzydziestki, sami wiecie. Nie mogłam przestać o tym myśleć prawie aż do samego końca. Prawie. Bo koniec, mimo że znałam go już od pierwszej strony (kochane spoilery), w jakiś sposób wszystko zmienił.
Cały obraz tej książki, która do tej pory wydawała mi się może nawet mniej niż przeciętna. Sprawił, że książka zaczęła przypominać mi Titanica. Ona, kobieta w podeszłym wieku, wspomina uczucie, które rozegrało się na przestrzeni kilku dni, których nie oddałaby za żadne skarby świata, i którego historii nie wyjawiła jeszcze nikomu. Ona uratowała jego, a on uratował ją. No i jeden szczegół, którego nie zdradzę. A skoro przy Titanicu za każdym razem wylewam ocean łez, to czemu tu miałoby być inaczej? I rzeczywiście, może nie łzy, ale mokre oczy były. A myślę, że i to zmieniłoby się, gdybym książkę skończyła w nocy, gdy łatwiej można się w nią wczuć.

Noce w Rodanthe nie tyle rozczarowały mnie, co niesamowicie zdumiały. Po wielu gorących rekomendacjach - z "największa książka Sparksa" na czele - spodziewałam się wielkiej, namiętnej, zakazanej i pierwszej miłości. Otrzymałam natomiast historię przede wszystkim nostalgiczną i... króciutką. Ale Sparks już nieraz udowodnił, że im krótszą książkę pisze, tym zwykle jest ona lepsza. Koniec końców zapamiętuję więc Noce w Rodanthe jako jedną z lepszych książek autora (ale oczywiście nic nie przebije u mnie Pamiętnika) i myślę, że kiedyś do niej wrócę. Polecam.

Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 21 lipca 2014

Zabawa w Panoramie nigdy się nie kończy

Premiera kontynuacji książki, która przeraziła mnie do tego stopnia, że do tej pory myślę o niej, gdy idę w nocy do łazienki, całkowicie mnie zaskoczyła. Kto pisze kontynuacje po 30 latach? Z jednej strony byłam jej strasznie ciekawa, a z drugiej zastanawiałam się, jak to wyjdzie. No i okropnie się bałam, pamiętając jak przestraszyło mnie Lśnienie. Żebyście zobaczyli, jak przebierałam książkę w dłoniach, zastanawiając się nad jej rozpoczęciem! A teraz, już po lekturze i mniej więcej spokojna, spróbuję zastanowić się, czy King podołał oczekiwaniom swoich Czytelników.


Dwadzieścia pięć lat po wybuchu i spłonięciu nawiedzonej Panoramy, Dan Torrance błąka się bezcelowo po kraju, próbując utopić traumatyczne przeżycia w kieliszku. Trafia do Frazier - miejscowości, w której znowu - nie wiedzieć czemu - zaczyna mocno jaśnieć i na nowo walczyć z widmami istot z hotelu.
W tym czasie krajowe autostrady przemierza Prawdziwy Węzeł - grupa wampirów żywiących się parą pochodzącą z jaśniejących dzieci. Obierają sobie na cel Abrę Stone - dziewczynkę, która jaśnieje jeszcze potężniej, niż pięcioletni Danny. Mężczyzna postanawia, że pomoże jej tak, jak kiedyś pomógł mu Dick Hallorann.

Jesteś tylko tak chory, jak chore są twoje tajemnice.

King, jak to King, jest swoistą mieszanką drastycznych i wulgarnych opisów w połączeniu z zatrważającymi sugestywnymi obrazami, które nie pozwalają w nocy zmrużyć oka. Wybuchową mieszanką. Doktor sen w każdym calu emanuje przemocą, brutalnością i grozą. O ile dawka okrutności (która momentami przyprawia o dreszcze, gdy przychodzi do przewrócenia kartki) nie zmniejszyła się, to tej ostatniej było jednak o wiele mniej niż w Lśnieniu. Prawdziwy Węzeł nie jest tak przerażający jak duchy Panoramy, za to wspomnienia Dana - owszem. Potworna postać pani Massey z pokoju 217 wróciła do mnie z całą mocą, podobnie zresztą jak całe szaleństwo Jacka Torrance'a. Autor nie rezygnuje też z czarnego humoru, który rozładowuje napięcie i sprawia, że Czytelnik wybucha śmiechem; oraz ze standardowych refleksji o życiu, wyborach, przeszłości. Jednak w sequelu King najbardziej zdecydował się postawić na akcję. I rzeczywiście, w Doktorze nie ma miejsca na nudę. Niesamowite zwroty akcji trzymają Czytelnika w okropnej niepewności, nie pozwalając odetchnąć mu ani na sekundę. To mnie poniekąd zdziwiło, bo przywykłam do tego, że Stephen niemalże zanudza swojego Czytelnika długimi do bólu, ale jakże barwnymi opisami. Nie tym razem. Może "wyrósł" z tego? Nie wiem. Jeśli tak, to fani jego powieści utracili coś cennego. Myślę jednak, że to tylko w tym konkretnych przypadku autor wolał zająć się akcją. Dan dorósł, Panorama spłonęła, a powtarzanie tej samej historii z udziałem tych samych duchów byłoby nudne. A w pewnym momencie zostało wyraźnie powiedziane zresztą, że to wspomnienia są prawdziwymi potworami - nie istoty z Panoramy... co oczywiście nie przeszkadza Odbiorcy myśleć o nich, gdy leży nocą w łóżku, nadaremnie próbując się odprężyć.

Grawitacja nie istnieje, to życie po prostu jest ciężkie. 

Wracając do postanowionego pytania - w mojej ocenie Król zdecydowanie stanął na wysokości zadania. Doktor sen jest miejscami przewidywalny, ale i miejscami tak zaskakujący, że otwiera się usta ze zdumienia; mniej straszny od poprzednika, ale wystarczająco, by być godnym dzieckiem autora.
 Poza tym stali Czytelnicy Kinga i tak pewnie na to nie spojrzą. Sięgną po kolejną książkę swojego idola w ciemno, a interesować ich będą tylko dalsze losy chłopca, któremu kiedyś wściekły zapijaczony ojciec złamał rękę. I jeśli o mnie chodzi, przeczytałabym Doktora sen z zachwytem, nawet jeśli główny bohater nagle zacząłby tańczyć na rurze. Autor z pewnością napędziłby strachu Czytelnikom nawet i przy tej czynności. Żałuję tylko tego, że Danny już nigdy nie napisze na drzwiach słowa redrum...

Moja ocena: 9/10

środa, 16 lipca 2014

Jeśli zostanę

Czasami nachodzi mnie ochota na przeczytanie czegoś lekkiego i niezobowiązującego. W tym przypadku padło na Jeśli zostanę, do której przekonał mnie świetny trailer zbliżającej się ekranizacjiCiekawiła mnie główna bohaterka wiolonczelistka oraz - jak słyszałam - niebanalna poruszająca historia. I wiecie co? Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje, bo jeszcze nie tak dawno z całą pewnością skrytykowałabym i tę książkę, i inne które ostatnio recenzowałam, nie zostawiając na nich suchej nitki. Może ma na mnie wpływ letnie rozleniwienie, a może zdarzenia w życiu prywatnym, nie wiem. Ale faktem jest, że Jeśli zostanę naprawdę mi się spodobało.


Siedemnastoletnia Mia ma dwa marzenia - dostać się na Juilliard School, gdzie mogłaby w pełni rozwinąć swoje umiejętności wiolonczelistki, a także żyć ze swoim chłopakiem Adamem długo i szczęśliwie. Jej życie jest wręcz idealne. Pełne smutków i radości, łez i śmiechu. Nie zamieniłaby je na żadne inne... aż Ktoś podejmuje decyzję za nią. Mia traci w wypadu rodziców, a sama trafia na OIOM. W niesamowity sposób może obserwować swoje ciało i zdarzenia z boku. Musi podjąć trudną decyzję - zostać, i stawić czoła życiu zmienionemu o 180 stopni, czy zamknąć oczy i odpłynąć?

Zacznę od tego, że słusznie byłam zaciekawiona postacią Mii ze względu na jej grę na wiolonczeli. Bez niej dziewczyna byłaby sympatyczna, ale... zwykła. Nie wyróżniająca się niczym z tłumu innych postaci literackich. A wiolonczela dodała jej niepowtarzalnego uroku, a dodatkowo zbliżyła mnie z nią. Bo może nie gram akurat na wiolonczeli, ani nawet muzyki poważnej, ale zdecydowanie potrafię zrozumieć wielką miłość do instrumentu, słuchanie z głośników wcześniej wykonywanych utworów, i tak dalej. Autorka świetnie poradziła sobie z realistycznym oddaniem "relacji" dziewczyny z jej instrumentem. Tak samo zresztą jak z jej chłopakiem. Miłość Mii i Adama nie była z gatunku tych, co wybuchają nagle i niespodziewanie, a potem równie szybko się wypalają. Jako czytelnik mogłam obserwować poznawanie się pary, potem stopniowo coraz mniejsze onieśmielenie, aż wreszcie prawdziwe uczucie - wszystko dzięki temu, że przez znaczną część książki Mia po prostu wspomina, próbując zdecydować czy warto zostać. W związku z tym odbiorca nie spędza aż tak dużo czasu w przygnębiającym szpitalu, tylko raczej w domu głównej bohaterki. Więc mimo, że zdarzenia na OIOMie naprawdę mogą poruszyć (nie spodziewałam się tego, ale w jednym momencie nawet płakałam), to wiele razy trafia się też okazja do szczerego śmiechu z ironicznego ojca dziewczyny, czy klnącej jak szewc jej matki.

Jeśli zostanę porusza też wiele ważnych tematów. Na przykład, co jest łatwiejsze: życie czy śmierć? Kto jest większym egoistą: chora osoba decydująca się na odejście, czy jej bliscy myślący tylko o tym, jak poradzą sobie bez niej? Czy jest po co żyć, nie mając nikogo bliskiego przy sobie? Książka, choć krótka i z pozoru lekka, zmusza do paru dłuższych refleksji. I nawet mimo przewidywalnego zakończenia sprawia, że zdecydowanie nie można przejść koło niej obojętnie.

Książka pani Forman mocno mnie zaskoczyła. Spodziewałam się przeciętnego czytadła, a otrzymałam historię która na parę dni zawładnęła moim sercem. Może to nie najambitniejsza, ani nawet najoryginalniejsza na świecie historia, ale z pewnością warta przeczytania. Polecam. 

Moja ocena: 7/10


wtorek, 15 lipca 2014

"Kiedy ktoś napotka kogoś, kto buszuje w zbożu..."

Kojarzycie Szukając Alaski Greena, prawda? Wiem na pewno, że wielu z Was już dawno przeczytało debiut Zielonego. I nawet ja, choć do tej pory się z nim nie zapoznałam, byłam bardzo zainteresowana mnogością pozytywnych recenzji i opinii. W wielu z nich wyczytałam, że książka porównywana jest do "przełomowego Buszującego w zbożu". I tu zaczyna się dzisiejszy post. Oryginalność tytułu od razu zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Postanowiłam więc sprawdzić, czy treść jest równie warta uwagi. Czy odpowiedź okazała się twierdząca? Przekonajcie się sami!

Holden Caulfield jest nastolatkiem, ale nie takim do końca normalnym. Zdaje się myśleć zupełnie inaczej niż jego znajomi, a także być od nich pod wieloma względami dojrzalszy - i przez to czuje się samotny. Prawie wszystko go irytuje. Kiedy chłopak dochodzi do wniosku, że ma dość, po prostu ucieka ze szkoły. Wyrusza do Nowego Yorku, gdzie chce rozpocząć nowe życie. Czy szesnastolatkowi udaje się to?

Nie potrafię dokładnie określić, czego spodziewałam się po Buszującym w zbożu, ale na pewno nie jest to to, co otrzymałam. Wyobrażałam sobie chyba, że Salinger pisze podobnie do Greena - zabawnie, lekko, trochę ironicznie (mówię teraz o Papierowych miastach, bo jak mówiłam - Alaska jest wciąż przede mną). Prawda natomiast przedstawia się troszeczkę inaczej. Niełatwo jest mi dobrze dobrać słowa, ale odbieram styl autora jako trochę mroczny. A na pewno... szary. Jednak nie w znaczeniu "nijaki", o nie! Szary jest raczej świat widziany oczami Holdena. Jakby... nie spełnił jego oczekiwań. A więc zupełnie inaczej niż u Zielonego, gdzie bohaterowie zazwyczaj tryskają optymizmem. Mimo to Holden jest aż niewiarygodnie prawdziwy. Młody, a więc często głupi i naiwny. Czasem dziecinny, a czasem niesamowicie poważny. Nie potrafiący przestać się śmiać, aby w pięć minut później być na powrót przygnębionym beznadzieją świata. Samotny. Poszukujący swojej drogi. I siebie.

Lepiej nigdy nikomu nic nie opowiadajcie. Bo jak opowiecie - zaczniecie tęsknić.

Z chłopakiem łączyło mnie milion różnych cech i chyba właśnie dlatego nie mogłam go polubić. Rzadko kiedy darzę sympatią postacie podobne do mnie, gdyż wyraźnie widzę wtedy swoje wady. Holden więc przez znaczną część książki okropnie mnie irytował, co utrudniało mi lekturę (i nie pomagała mi w niej też okropnie powolna akcja). Poza tym główny bohater miał strasznie denerwującą tendencję do powtarzania co dwa zdania "słowo daję", "szalenie" bądź "fakt". Na początku mało od tego nie oszalałam, potem jednak zdołałam się jakoś przyzwyczaić. No i jedno muszę Holdenowi przyznać - miał on poczucie humoru. Czarne jak sama noc, ale jednak niezwykle skuteczne. Dzięki jego uwagom raz za razem wybuchałam śmiechem (co było dość niezręczne, biorąc pod uwagę fakt, że książkę czytałam w głównej mierze w pociągu). A ponadto wcale nie tak łatwo jest znaleźć inteligentnego bohatera powieści młodzieżowej. Holden na szczęście taki był. Miał dryg do zauważania rzeczy, które w jakiś sposób mi umknęły, dzięki czemu miałam parę dłuższych refleksji.

Buszujący w zbożu może nie jest najlepszą książką, jaką w życiu czytałam, ale nie żałuję jego lektury. Wydaje mi się, że jest to jedna z tych pozycji, które każdy powinien przeczytać choć raz. Każdy w końcu "buszuje" szukając swojej drogi. A co jak co, ale autor ma na pewno talent do wczuwania się w skórę nastolatka. I z pewnością nie jest to moja ostatnia książka Salingera. Więc może nie jakoś szczególnie entuzjastycznie, ale - polecam. 

Moja ocena: 6/10

wtorek, 8 lipca 2014

Jak zwykła malarka stała się księżną

Rok temu miałam niewypowiedzianą przyjemność zapoznać się z Różą z Wolskich - kolejną książką jednej z moich ulubionych autorek, Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Róża, idąc tropem Cukierni pod Amorem, zachwyciła mnie pod każdym możliwym względem. Nie mogłam doczekać się premiery drugiej części, a jednak po jej nadejściu jakoś nie składało mi się, aby książkę kupić. Stan rzeczy nie zmienił się aż do tegorocznych Targów w Warszawie, kiedy to przy okazji kupna Rose de Vallenord autorka - spotykana przeze mnie drugi raz - rozpoznała mnie (będę się tym cieszyć aż do samej śmierci). Teraz, po lekturze, jedynymi negatywnymi uczuciami są pretensje do samej siebie, że nie sięgnęłam po Rose wcześniej... ale po kolei. 


Róża postanawia wrócić do Francji, gdzie dowiaduje się o śmierci Rogera. Zrozpaczona kochanka zaczyna miewać myśli samobójcze, nie potrafi sięgnąć po pędzel. Chęci do życia stara się na nowo rozpalić w niej jej zakochany w niej przyjaciel, Serge. 
Ponad sto lat później Nina leci do Paryża, aby dalej prowadzić śledztwo w sprawie kradzionych obrazów Rose. Na miejscu okazuje się, że zamek Vallenordów został sprzedany, a grób malarki jest regularnie przez kogoś odwiedzany. Kobieta postanawia rozwiązać zagadki.

Nawet nie wiem od czego zacząć. Może więc od tego, że jest to według mnie książka idealna? Że sama chciałabym taką kiedyś napisać? I że doskonale wiem, że to się nie zdarzy, gdyż pozycja tak genialna trafia się raz na tysiąc wydanych?

Autorka po raz kolejny wprowadza czytelnika do tętniącego życiem dziewiętnastowiecznego Paryża - miasta kapryśnego i wymagającego poświęceń, ale działającego na swoich mieszkańców jak plaster na ranę. Wyobraźcie sobie te wszystkie bale, domy mody i opery wypełnione po brzegi beztroskimi paryżanami, plotkującymi w najlepsze o nowych artystach Salonu w przerwach między odwiedzinami u kolejnych kochanków. W samym środku tej barwnej niczym obrazy Rogera de Vallenord scenerii znajduje się zdesperowana Róża, a wraz z nią odbiorca, który szybko staje się świadkiem niezliczonych uniesień, namiętności i porywów serca, ale i złamanych serc, intryg, aktów niewierności. Zachwycony pochłania to wszystko z wypiekami na twarzy, co kilkanaście minut zmieniając obiekt sympatii. Pani Małgosia bawi się swoim czytelnikiem, jak chce. W jednym momencie może on wybuchnąć śmiechem, a dwie strony dalej zalewać się łzami. I nie ma na to najmniejszego wpływu. 

Nie rozumiem życia spędzanego na samym życiu.

Rozpoczęcie Podróży do miasta świateł wiąże się z nieprzewidzianymi efektami ubocznymi: depresją po zakończeniu, chodzeniem jak w amoku w przerwach między zapoznawaniem się z dalszymi losami Róży oraz uchodzeniem za dziwaka, jeśli ktoś zobaczy, jak rozmawiasz z książką. W zamian za to masz okazję zapoznać z niesamowitą i niepowtarzalną historią równie niepowtarzalnej kobiety.
Prozy Gutowskiej-Adamczyk zdecydowanie się nie czyta. Ją się degustuje jak najwykwintniejszy deser - powoli, nie chcąc zbyt wcześnie zakończyć delektowania. A po zakończeniu długo pamięta się jej smak.

Byłam przekonana, że pokocham Rose de Vallenord, a i tak zostałam zmiażdżona siłą jej geniuszu. Aż trudno uwierzyć, że tyle emocji może kryć się między stronami jednej książki. Dzięki pani Małgosi odzyskuję wiarę w polskich autorów.
Gorąco, gorąco, gorąco polecam Wam Podróż do miasta świateł i jednocześnie z całego serca zazdroszczę, że w przeciwieństwie już do mnie, możecie zapoznać się z tą historią pierwszy raz. 

Moja ocena: 10/10

niedziela, 6 lipca 2014

Pretty Little Liars - Kłamczuchy

Pretty Little Liars było już głośno, kiedy dwa lata temu dołączyłam do blogosfery, a z tego co wiem, było o niej głośno jeszcze na dłuugo przed tym. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że szum dookoła serii pani Shepard rośnie współmiernie do ilości wydawanych jej tomów. Nie miałam jednak szczęścia, jeśli chodzi o możliwość zapoznania się z pierwszym tomem. Najpierw bezskutecznie przez ponad rok wyczekiwałam nań w bibliotece, natomiast kiedy wreszcie pojawiła się okazja wymiany, nie byłam już taka pewna, czy książka mi się spodoba. Trzeba to jasno ustalić: od jakiegoś czasu nie trawię młodzieżówek. Zwykle uważam je za puste, bezsensowne i mdłe. I z Kłamczuchami poniekąd nie było inaczej... z tym, że jakimś cudownym sposobem, mam wielką ochotę na kolejny tom! Co się stało? Zobaczcie sami!


Aria, Spencer, Emily, Hanna i Ali są najlepszymi przyjaciółkami. Najładniejsze i najpopularniejsze w szkole, całowane przez najprzystojniejszych chłopców i zapraszane na najfajniejsze imprezy. Wszystko dzięki Alison - każdy chce być taka jak ona. Do czasu aż znika w tajemniczych okolicznościach... 

Mijają trzy lata. Drogi zrozpaczonych przyjaciółek rozchodzą się. Wszystkie rozpoczynają nowe życia, ale jednocześnie nie zapominają o sekretach powierzonych Ali. Sekretach, które ktoś wydaje się znać i przypomina im o tym w zagadkowych smsach. Ale przecież Alison zniknęła, to nie może być ona. A może wcale nie zniknęła?

Jak wspomniałam, jest to typowa młodzieżówka. Nie usłyszycie ode mnie tego, że jest inaczej, bo byłoby to kłamstwem. Prawda jest taka, że Kłamczuchy w znacznej mierze to tylko seks, cycki i markowe ubrania. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale jednocześnie książka ta działa jak potężny magnez, który uniemożliwia ci oderwanie się od niej, aż poznasz ostatnie słowo. Liczne brudne sekrety, miłość, nienawiść, nieciekawe nałogi... wszystko to idealnie odzwierciedla rzeczywistość współczesnej młodzieży. Bohaterki wydają się przez to czasem wyjątkowo bezmyślne i irytujące, ale z drugiej strony wiem też, że ja i moi znajomi często sami nie jesteśmy lepsi. I dlatego to pogubienie młodziutkich przecież dziewcząt wzbudzało niejednokrotnie moje współczucie. 

Wciąż tu jestem, suki. I wiem o wszystkim. 
                                                                         A. *

Każda z bohaterek jest zupełnie inna. Aria marzy o towarzyskim życiu, odpowiadającym temu, jakiego zaznała w trakcie pobytu w Islandii. Życie Spencer to jedna wielka rywalizacja ze starszą siostrą. Emily czuje, że nie ma prawa do podejmowania własnych decyzji, bo o wszystkim decydują za nią rodzice. Hanna panicznie boi przytycia i wrócenia do dawnej figury. O Ali natomiast nie wiemy prawie nic, poza tym że nieźle namieszała w życiu swoich przyjaciółek. I że znała ich największe tajemnice, które albo musiała wyjawić komuś przed swoim zniknięciem, albo... 
Muszę przyznać, że do gustu najbardziej przypadła mi Aria, a zaraz za nią - Spencer. Nie znaczy to jednak, że o losach Emily i Hanny nie czytało mi się ciekawie. Wręcz przeciwnie! Akcja pędzi tu na każdej stronie, a wszystkie wątki poprowadzone są w sposób tak interesujący, że nie ma tu ani chwili na nudę. Naprawdę, jest to jeden z tych tytułów, które czyta się na raz. 

Kłamczuchy niesamowicie mnie zaskoczyły! Byłam przekonana, że książka zupełnie mi się nie spodoba, a skończyło się na tym, że mam przeogromną ochotę na tom drugi - Bez skazy. Prawdę mówiąc wątpię, żebym przeczytała całą tę serię, ale na kilka tomów na pewno się skuszę. Seria wydaje mi się zdecydowanie przyjemna, wakacyjna, niesztampowa i godna polecenia.

Moja ocena: 7/10

* Bo przecież to nie byłaby recenzja "Kłamczuch", gdybym nie zamieściła tego cytatu:)

sobota, 5 lipca 2014

Boy 7

Z Boyem 7 po raz pierwszy zetknęłam się przy okazji ubiegłorocznej polskiej premiery drugiej książki jego autorki - Password. Nawet jeśli nigdy wcześniej nie słyszałam o Miriam Mous, to opis fabuły brzmiał obiecująco i postanowiłam, że przeczytam przy najbliższej okazji. Jednak żadna się ku temu nie trafiała, a w ciągu roku trochę zmieniły mi się gusta. Kiedy więc dwa dni temu przewracałam pierwszą stronę Boya, byłam pełna obaw. Jak się na szczęście okazało - niezupełnie uzasadnionych.


Wyobraź sobie, że budzisz się w samym środku niczego. Nie masz pojęcia kim jesteś i jak się tu znalazłeś. Nie masz ani jednego wspomnienia. W plecaku znajdujesz telefon z nagraną przez ciebie dla siebie samego wiadomością. Wiesz, że nie możesz udać się na policję. W plecaku znajdujesz trochę pieniędzy i zdjęcie budynku wyglądającego na więzienie o zaostrzonym rygorze. Co robisz?

Początek nie był zbyt zachęcający. Wszystko przez to, że Mous zaczęła z tzw. grubej rury. Czytelnik znajduje się w wirze wydarzeń nie mając jednocześnie pojęcia, o co właściwie chodzi. Nie zaprocentowało to u mnie zbyt wysoko, zwłaszcza że całość wydała mi się z miejsca wyjątkowo... młodzieżowa. Jakby nastoletni adresat nie był w stanie pojąć dialogów, w których nie będzie pojawiało się co dwie minuty słowo 'okej'.
Jednakże z czasem zaczęłam przyzwyczajać się do stylu autorki, a równo z tym akcja nabrała tempa. I sama nie wiem kiedy, ale naprawdę wciągnęłam się w tę książkę! Może rzeczywiście opisywane spiski rządowe nie są zbyt prawdopodobne, a autorka jakoś nie pomaga czytelnikowi uwierzyć w nie (naprawdę, momentami miałam wrażenie że King o wampirach pisze bardziej przekonująco)... ale nie przeszkadza niemożliwości oderwania się od Boya 7. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto nie można odgadnąć tu, co zaraz się wydarzy, a stracona pamięć bohatera nie ułatwia rozwikłania namnażających się tajemnic i pytań - w głównej mierze o to, komu można zaufać. 

Boy 7 całkowicie mnie zaskoczył! Nie wiedzieć czemu spodziewałam się, iż będę się przy nim nudzić, a nawet męczyć. Nic podobnego. Może i nie zostanę największą fanką tej książki, ale zdecydowanie nie żałuję jej lektury. Dynamiczna akcja, napięcie, luki w pamięci... mniej wprawiony w czytanie thrillerów czytelnik powinien być zupełnie usatysfakcjonowany - a ten trochę bardziej, jak ja, na pewno znajdzie w Boyu 7 miłą, typowo wakacyjną odskocznię. Polecam. 

Moja ocena: 5/10

Za możliwość zrecenzowania "Boya 7"
dziękuję Wydawnictwu Dreams!