piątek, 30 sierpnia 2013

Nigdy więcej żadnych miast kości...

"Miasto kości" jako książka nie przypadła mi do gustu. Oczekiwałam czegoś więcej po pozycji, która podbiła serca tak wielu czytelników. Pełna nadziei udałam się na film (zresztą, kogo ja oszukuję - poszłam na niego tylko aby spotkać się z przyjaciółką, której nie widziałam od kwietnia). Cóż. Na pewno uważam iż jest on lepszy od oryginału, ale powtórzę tytuł tej notki - nigdy więcej żadnych miast kości.

Czy jest sens opisywać fabułę? Czy czasem nie znają jej wszyscy? Na wszelki wypadek powiem w dwóch słowach: nastolatka imieniem Clary pewnego dnia spotyka grupkę Nocnych Łowców tropiących demony, okazuje się że ma z nimi coś wspólnego; jej życie wywraca się do góry nogami. Wiem, że brzmi to sucho. Ale o tej serii nie potrafię inaczej.

Początek był faktycznie niezły. Zaczęłam nawet myśleć, że może wreszcie się przekonam do Darów Anioła. Aktorzy dobrani dobrze, ich gra aktorka nie pozostawiała nic do życzenia. Efekty specjalne rewelacyjne. Muzyka... no, mogła być lepsza, ale zła też nie była. Co więc powoduje to "nigdy więcej"? Po raz kolejny - kochany przez miliony Jace (Jamie Campbell Bower) Co Wy w nim widzicie? To nadęty, narcystyczny piękniś, myślący wciąż o sobie i to tylko pozytywnie. A na dodatek sądzący że jest zabawny. Kiedy wkroczył na scenę z miejsca się zdenerwowałam, choć oczywiście było to do przewidzenia, haha. Każda scena, w której brał udział, była jak dla mnie już z góry stracona. Mówię poważnie, od tego człowieka dosłownie krew mnie zalewa... Ale gdy go nie było, miejscami-miejscami robiło się nawet ciekawie. Nawet. Bo i tak najczęściej myślałam o jedzeniu, które właśnie jem (opłaciło się zabranie dwóch batonów, sporego popcornu, całej paczki gum i napoju). No, ewentualnie kiedy nie jadłam zastanawiałam się, ile przytyje od tego, co właśnie zjadłam. Nad filmem nie myślałam dużo. Nudził mnie. Wciąż ziewałam i wzdychałam. Bo że zastanawiałam się, kiedy to się skończy chyba nie trzeba mówić... Muszę jednak pochwalić reżysera pod tym względem - film nie był jakiś okropnie długi, w przeciwieństwie do książki. Bo o ile to 500-stronicowe tomiszcze miałam wciąż ochotę wywalić przez okno, a jeszcze częściej walić głową w ścianę, to przy filmie jedynie łagodnie marzyłam o jego zakończeniu, bez takich agresywnych myśli jak zniszczenie komputera, czy czego tam, skąd puszczają filmy. 

Wątek miłosny Jace'a i Clary (Lily Collins) wciąż był przesłodzony. To po prostu było żenujące, kiedy na początku ich znajomości wciąż się dotykali, niby przypadkiem, patrzyli na siebie maślanym wzrokiem, albo ta przepiękna scena pocałunku...  Poważnie, cieszyłam się, że popcorn już zjadłam - miałam gdzie rzygać tęczą. 

Nie jestem w stanie powiedzieć, czy ekranizacja jest dokładna, bo z książki niestety już prawie nic nie pamiętam poza ogólnym zarysem. I tak musiałam wciąż dopytywać wspomnianej przyjaciółki, kto jest kto. Tak naprawdę odróżniałam tylko Clary, Jace'a, Jocelyn (Lena Headey), Isabelle (Jemima West) i Simona (Robert Sheehan). Że reszty nie rozróżniałam to jeszcze nic, ale Valentine/Luke/Alec zlewali mi się dosłownie w jedną całość. 

Nie powiem, że jestem usatysfakcjonowana tym seansem, ale cieszę się, bo przynajmniej mam swoje zdanie. I mogłam się spotkać z Paulą, co nie jest bez znaczenia, bo dzięki temu wieczór zapamiętam jako, summa summarum, naprawdę udany. 

Pozwolicie, że "Miasto kości" pozostawię bez oceny. Tej roli niech się trzymają fani. Ja od Darów Anioła trzymam się już z dala. 

czwartek, 29 sierpnia 2013

Wielki Gatsby

O "Wielkim Gatsby'm" było w ostatnim czasie nader głośno. Wszystko dzięki premierze najnowszej ekranizacji z Leonardo Di Caprio. Sezonowych fanów nikt nie lubi, ale gdyby nie film, to może nigdy nie usłyszałabym o tej powieści? Na szczęście tak się nie stało. Byłam bardzo zaciekawiona "Gatsby'm" i pełna zapału zaczęłam lekturę. Teraz mogę już tylko dołączyć do grona fanów, sezonowych czy nie.


Nick Carraway przeprowadził się na Wschód, aby dzięki zbiegowi okoliczności zamieszkać w najbliższym sąsiedztwie Jaya Gatsby'ego - tajemniczego nieprzyzwoicie bogatego mężczyzny, który stale wydaje ogromne przyjęcia dla ludzi, których nawet nie zna, w celu znanym jedynie sobie. Niedługo po tym okazuje się, że mężczyzna zna kuzynkę Nicka, Daisy. Co więcej, była ona nawet jego wielką miłością...

Już na pierwszych stronach czekało mnie wielkie zaskoczenie - okazało się bowiem, że narratorem wcale nie jest tytułowy Gatsby! Perspektywa widzenia sąsiada była najlepszym, co Fitzgerald mógł wymyślić. Dzięki temu Gatsby pozostawał zawoalowany tajemnicą, zagadką. Była to naprawdę idealnie nakreślona postać. Romantyk, choć samotnik. Zdeterminowany, nie znoszący sprzeciwu. Wrażliwy. W przeciwieństwie do Carraway'a - on cechował się zamiłowaniem do zasad, moralności. Stąpania po twardo po ziemi. O wiele mniej go polubiłam. Gatsby'ego wręcz pokochałam, choć żałowałam w nim jednej jego cechy. Nie wiem, czy to zalicza się do spoileru, ale może lepiej pomińcie resztę tego akapitu, jeśli lekturę macie dopiero w planach. Chodzi mi mianowicie o to, iż Jay nie potrafił rozróżnić przeszłości od teraźniejszości. Nie wiedział, że to co przeminęło, już nie wróci. Nie zgadzam się ze słowami "Jak to nie?", kiedy Nick zauważył, iż "nie można przeżyć na nowo czasu, który już raz się przeżyło". Mimo to, Gatsby naprawdę miał w sobie to coś. 
"Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość."
Jeśli mam trzymać się recenzenckich konwenansów, muszę powiedzieć tu o języku i w ogóle sprawach "technicznych". Okej - bardzo bogate słownictwo, subtelna nuta humoru na pograniczu z ironią/groteską. Poboczne postacie bynajmniej nie zostały pominięte. Lekturze wciąż towarzyszyło wrażenie, jakby Nick opowiadał mi tę historię przy kawie - dzięki temu czytało się ją płynnie. Styl jednak nie na tyle prosty, aby czytając móc myśleć o niebieskich migdałach. Klimat wczesnego XX wieku (kocham) został oddany rewelacyjnie, głównie dzięki niezwykle plastycznym opisom. Możemy już przejść dalej? Ja mam jeszcze tyle do powiedzenia!
"Bardzo przykro jest spojrzeć nagle cudzymi oczami na to, do czego już zdążyliśmy się przystosować."
Historia skłania do refleksji już od samego początku. Ma w sobie przesłanie, a to coś, czego gorliwie poszukuję w książkach, niestety dość często z marnym rezultatem. Ucieszyłam się zatem jak mało kiedy, gdy okazało się, że "Wielki Gatsby" to powieść o spełnianiu marzeń. O ryzyku. O miłości. O przeszłości, teraźniejszości i różnicach między nimi. Wszystkie emocje, myśli i motywy bohaterów zostały przedstawione dosłownie idealnie, a to tylko dopełniło całości. To naprawdę niezwykła książka - niestety bardzo krótka. A strony tak szybko uciekały!

"Wielki Gatsby" zaskoczył mnie. Oczywiście pozytywnie. Byłam pewna, że to dobra książka - dwie ekranizacje w końcu o czymś świadczą, ale nie spodziewałam się tego. Tak doskonałej historii. Gorąco, gorąco ją polecam. 

Moja ocena: 10/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 0,9 cm

A teraz parę słów o ekranizacji...

Zaraz po obejrzeniu miałam wrażenie, że jest ona nawet lepsza od książki. Teraz jednak rozumiem, że tak nie jest. Jest bardzo, bardzo dobra, ale nie lepsza. Podobnie jak książka. Ona się po prostu dopełnia wraz z filmem - gdybym tylko ją przeczytała/tylko obejrzała film, nie czułabym teraz takiego kaca... Wątek miłosny był trochę bardziej rozwinięty i to przypadło mi do gustu. No i piękna, przepiękna muzyka. Słucham "Young and beautiful" oraz "Over the love" odkąd zaczęłam pisać tę recenzję. Spodobało mi się także umieszczenie rzeczywistych dialogów w scenariuszu. Całość zrobiona była z pompą i przez to czasem czuło się nadmiar wszystkiego... Mimo wszystko - to właśnie przy filmie płakałam, a nie przy książce. Polecam, polecam, polecam.  

niedziela, 25 sierpnia 2013

W pogoni za rozumem

Końcówka wakacji nie oznacza zakończenia czytania typowo wakacyjnych książek. Kiedy więc odkryłam, że w bibliotece jest drugi tom przygód Bridget Jones (a warto wspomnieć, że przy pierwszym spotkaniu z tą angielską trzydziestolatką dosłownie płakałam ze śmiechu), bez wahania wzięłam go ze sobą do domu. Gdybym jednakże miała opisać lekturę "W pogoni za rozumem" (tytuł notabene tak adekwatny do treści, jak to było możliwe), byłby to niestety pełen żałości, przeciągły jęk "powaaaażnie?".


Po przeczytaniu "Dziennika Bridget Jones" główna bohaterka zapowiadała się na na nieodwołalny symbol samotnej kobiety angielskiej klasy średniej. Niespodzianka! - w drugiej części Jones stała się szczęśliwą partnerką Marka Darcy'ego. Ale Bridget - jak to Bridget - długo nie ustoi w jednym miejscu. Powód? Prędzej czy później przecież sama wszystko popsuje swoim niecodziennym charakterem, który jest największą ozdobą tej historii.

Bohaterka oczywiście się nie zmieniła - wciąż bawi nas swoją impulsywnością, nadmiernym przeżywaniem wszystkiego, traceniem głowy w najważniejszych momentach, wrażliwością i skłonnością do nałogów oraz pakowania się w tarapaty. Bawi, ale w o wiele mniejszym stopniu aniżeli w "Dzienniku...". Wspomniane w pierwszym akapicie moje łzy śmiechu, wcale nie były nagięciem rzeczywistości. Tutaj wprawdzie również nie obyło się bez parsknięć śmiechem, ale zazwyczaj po prostu się uśmiechałam. Powtarzane żarty (jak na przykład stałe liczenie kalorii czy nieodmienne "Cześć, kochanie, wiesz co?" matki kobiety) nie są już takie śmieszne, a nowych zabawnych elementów tak naprawdę nie było zbyt dużo.

Bardzo cieszyła mnie natomiast naturalność tej historii. Napisana jest językiem prostym i lekkim i właśnie dzięki temu zdobywa miano "przyjemna i  niezobowiązująca". Czyli, tak jak mówiłam, idealna na wakacje. 
Ostatnimi czasy (mniej więcej odkąd porzuciłam fantastykę) zaczęłam cenić sobie także realizm. Jego w "W pogoni za rozumem" zdecydowanie nie brakuje - doskonale potrafiłam się wczuć w klimat Londynu lat dziewięćdziesiątych, wraz z ówczesnymi lokalnymi wydarzeniami - jak wybory czy śmierć Księżnej Diany.

 "W pogoni za rozumem" rozczarowała mnie... Chciałabym ocenić ją wyżej, ale sięgnęłam po książkę z zamiarem uśmiania się, jak to było w przypadku pierwszego tomu. Nie udało się. Naprawdę nie wiem, co może zawierać planowana trzecia część, skoro już nawet druga była na tyle słaba, że z pewnością do niej nie wrócę. W przeciwieństwie do "Dziennika...", którego przeczytam prawdopodobnie jeszcze nie raz i nie dwa. 

Moja ocena: 7/10

Wyzwania:

sobota, 24 sierpnia 2013

Delirium short story: Alex

Czytając poprzednie "połówkowe tomy" serii "Delirium" byłam zadowolona, że mam czym zająć się w oczekiwaniu na "Requiem". Nie przewidziałam jednak jednego: zakończenia tej historii, które to nie zadowoliło większość czytelników, ale i tak nie pozwalało zapomnieć o sobie. Przez długi czas byłam przygnębiona tym faktem, a gdy już wreszcie się z nim pogodziłam... okazało się, że istnieje czwarta "połówkowa" część! Pełna zapału zabrałam się do lektury. Tak naprawdę ta recenzja chyba jest niepotrzebna... myślę, że już dobrze wiecie, iż cokolwiek związanego z Lauren Oliver jest dla mnie synonimem możliwie wysokiej oceny.


Tym razem przenosimy się do Krypt, śledząc losy Alexa, który został złapany podczas nieudanej ucieczki z Leną. Chłopak poświęca wszystkie swoje myśli ukochanej i planach odnalezienia jej, bo to jedyne co utrzymuje go przy życiu...

Alex był do tej pory dość tajemniczą i skrytą postacią, nawet pomimo tego, że jedną z najważniejszych. Ucieszył mnie wobec tego fakt, że miałam okazję poznać jego przeszłość i dzieciństwo. Wszystkie emocje i uczucia chłopaka (w tym miłość do Leny) zostały, jak można było przewidzieć, doskonale przedstawione - w pełni uzasadniają zachowania bohatera w "Requiem" (a muszę powiedzieć, że nie przypadły mi one do gustu - był moment, w którym zwątpiłam w Alexa, którego w pierwszym tomie obdarzyłam naprawdę wielką sympatią). 

Natomiast rozczarowałam się trochę, jeśli chodzi o złote myśli będące do tej pory nieodłącznymi w dziełach Oliver... Było ich zaledwie dwie czy trzy, ale tłumaczy to niezwykle mała objętość książki. 

Naprawdę trudno jest mi napisać dobrą recenzję pozycji, która ma zaledwie 27 stron. Powiem więc tylko, że jestem bardzo zadowolona, że zapoznałam się z "Alexem" i dzięki temu mogłam odrobinę przedłużyć moją przygodę z "Delirium", która to seria wciąż pozostaje moją ulubioną. "Alex" jest chyba najgorszą z wszystkich części, ale to nie zmienia faktu, iż jest obowiązkowa dla każdego fana Oliver i amor deliria nervosa. Polecam.

Moja ocena: 9/10

Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 0,2 cm

piątek, 23 sierpnia 2013

Stosik sierpniowy

Wakacje dobiegają końca a ja czuję coraz większe przygnębienie. Krótszy dzień, coraz częściej widuję nauczycieli, wciąż nie mam plecaka.;p Od września będę pewnie miała też o wiele mniej czasu, więc póki co czytam ile mogę...

Koniec. Na osłodzenie tych smutnych rozmyślań - stosik złożony z moich sierpniowych zdobyczy.




"Przez burze ognia" - Veronica Rossi - z wymiany
"Intruz" - Stephenie Meyer - pożyczona od koleżanki (nareszcie)
"Cień wiatru" - Carlos Ruiz Zafon - z biblioteki
"Książę mgły" - j.w. - z wymiany
"W pogoni za rozumem" - Helen Fielding - z biblioteki (teraz czytam, jak na razie średnio. Pierwszy tom faktycznie lepszy)
"Wielki Gatsby" - Francis Scott Fitzgerald - z Finty
"Geneza" - Jessica Khoury - z wymiany


Nie wiem, czy dam radę dodać jutro recenzję "W pogoni za rozumem"/"Delirium short story: Alex" (czytam w formie ebooka). A jeśli nie dam rady, to zrobię to pewnie dopiero w czwartek, bo jadę jeszcze na parę dni na Roztocze, do Zwierzyńca. Jestem jednak dobrej myśli :)

Pozdrawiam, 

Ema :*

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Hera moja miłość

Mam wrażenie, że im świat jest starszy, tym bardziej ludzie samotni. Czyli nieszczęśliwi i często słabi. A to oznacza podatność na nałogi... czyli coś o czym nie czyta się lekko, a jeszcze trudniej mówi. Mimo to, jednak warto znać temat. Moja pierwsza książka o uzależnieniach, "My, dzieci z dworca zoo", okazała się strzałem w dziesiątkę - i nie ukrywam, że podobnego poziomu oczekiwałam także od tej właśnie pozycji. Niestety, przeliczyłam się. Pocieszam się tylko myślą, iż po gorzkim rozczarowaniu lepiej "smakować" będzie następna przeczytana przeze mnie książka...

Jacek eksperymentuje z marihuaną. Jego rodzice nie zdają sobie z tego sprawy - jako ludzie sukcesu są zbyt zajęci pracą. Zdarza się jednak wypadek, po którym nic nie jest już takie, jak było... Rozsypany na kawałki nastolatek szuka pocieszenia w imprezach, a na jednej z nich poznaje zagadkową Kometę, która skrywa wiele, wiele tajemnic.

"Bo słowa nie mogą wyrazić pustki. Im jest ich więcej, tym bardziej kłamią."

Styl Anny Onichimowskiej nie przypadł mi do gustu. Krótkie, suche zdania; dialogi nienaturalne, wręcz sztuczne. Narracja prowadzona początkowo w trzeciej osobie; potem w pierwszej, ale wciąż nie z perspektywy "właściwego" ćpuna - a przecież tak nie powinno być w książce o narkotykach... zresztą, czego ja mogłam spodziewać się po autorce, która uzależniona nigdy nie była, jedynie rozmawiała z kimś takim. I to niestety widać - przede wszystkim przez bardzo małą ilość szczegółów (jak na przykład brak opisów głodu narkotycznego, no wiecie co!) - że pisał to ktoś postronny. Ta historia jest wyprana z jakichkolwiek emocji, nut dramatyzmu... Nie brakuje jej wiarygodności, a - paradoksalnie - realizmu. Prezentuje się po prostu jak wzorcowa lektura szkolna. Przecież to właśnie tam mówi się o tym w tak suchy i nie wzbudzający żadnych odczuć sposób.

"Nie tak miało być - mamroczę. Nigdy tak nie jest - oznajmia Kometa."

Sympatii nie wzbudziła we mnie też schematyczna do bólu sytuacja rodzinna Jacka. Autorka na pierwszej stronie zapewnia, że akurat ten aspekt jest w pełni wymyślony przez nią, gdyż jej rozmówca starannie omijał temat. No cóż, bujnej wyobraźni najwidoczniej niestety nie posiada. Nie spodobała mi się również dwuwymiarowość bohaterów. Są płascy i papierowi. Wydaje mi się, iż Onichimowska chciała przedstawić jako bardziej złożonych aniżeli są naprawdę - i wyszło to trochę groteskowo. Przykład? Powiedzmy, że ktoś ma czarną przeszłość, która w zamierzeniu miała go ukształtować takim, jakim jest w chwili obecnej. W rzeczywistości wcale nie widać po nim owej przeszłości - i nie, to bynajmniej nie są  pozory skrywające prawdę.

"Po co wam tyle obcych języków, jeśli nie umiecie porozumieć się swoim własnym"

"Hera moja miłość" rozczarowała mnie. Miałam nadzieję na historię, która wstrząśnie mną do głębi, jak było to w przypadku "My, dzieci z dworca zoo". Otrzymałam niedopracowaną i chyba niezbyt przemyślaną pozycję, która nie przekonała mnie. I powiedzcie, jak ja mam przełamać się do poznawania nowych, nieznanych mi polskich autorów? 
Książkę muszę niestety odradzić... Jeśli macie ochotę na historię o narkomanach, polecam jakąś z prawdziwego zdarzenia.

Moja ocena: 3/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 0,9 cm

niedziela, 18 sierpnia 2013

Pójdziesz do papierowych miast i nigdy już nie powrócisz...

Po przeczytaniu pierwszej w Polsce powieści Johna Greena - "Gwiazd naszych wina" - odczuwałam zadowolenie z zapoznania się z lekturą, ale niestety nic ponadto... Żadnych łez, wzruszeń mało. Książka niespecjalnie do mnie przemówiła, choć niewątpliwie mimo wszystko wyróżniała się z tłumu. Większość blogerów oceniła "Papierowe miasta" jako bardzo dobre, ale nie dorównujące geniuszowi "Gwiazd...". Ja, nie bez satysfakcji, stwierdzam: nie zgadzam się. A wśród wielu pytań, jakie pozostawia po sobie ta historia, zdecydowanie potrafię wyróżnić jedno "jak ja mam napisać recenzję?".
"Jakże łatwo można dać się zwieść, wierząc, że człowiek jest czymś więcej niż tylko człowiekiem."
Quentin jest zakochany w Margo odkąd pamięta. Jednakże ona porzuciła przyjaciela z dzieciństwa, by z biegiem lat coraz bardziej się od niego oddalać. Aż do pewnej majowej nocy, kiedy podchodząc w stroju nindży pod okno nastolatka, oznajmiła mu, iż jest jej potrzebny do zrealizowania Jedenastu Części jej Wielkiego Planu. A następnego dnia znika bez śladu. Q odkrywa, że dziewczyna pozostawiła mu wskazówki, jak ją odnaleźć. Chłopak rozpoczyna poszukiwania ukochanej.
"Chodzi mi o to, że w którymś momencie będziesz musiał przestać wpatrywać się w niebo, bo inaczej pewnego dnia spojrzysz z powrotem w dół i zorientujesz się, że ty także uleciałeś gdzieś w przestworza."
Greena czyta się przyjemnie i lekko - to nie jest żadna tajemnica. Chyba nie ma potrzeby pisać o jego piórze, bo większość blogerów ma "Gwiazd naszych wina" już dawno za sobą... pod tym względem historie nie różnią się od siebie. W obu przypadkach narracja jest prowadzona idealnie: zrozumiale, przystępnie dla młodzieży, z poczuciem humoru i plastycznymi opisami (co dawało wrażenie, jakbym to ja wraz z dwójką głównych bohaterów realizowała kolejno te Jedenaście Części). Słowem: rewelacyjnie. 
Wspomniany humor zasługuje jednak na trochę dłuższą chwilę uwagi - nie skłamię mówiąc, że z tak zabawną książką się jeszcze nie spotkałam. Ja dosłownie wyłam ze śmiechu, niemal płakałam! Było to dla mnie niemałym, ale pozytywnym zaskoczeniem: pod pewnymi względami poważna wręcz książka, wypełniona po brzegi dowcipami. Tłumaczka, Renata Biniek, zostałaby skrzywdzona, gdybym teraz o niej nie wspomniała. Niejedna świetna książka okazała się w Polsce zupełnym fiaskiem, a wszystko z winy kiepskiego tłumacza. Biniek wykazuje się doskonałą znajomością zwrotów młodzieżowych, których faktycznie się używa - nie takich typu "ale siara", bo ich używa tylko Daria
"Miasto było z papieru, ale nie wspomnienia."
Green po raz kolejny daje dowód na swoją umiejętność obserwowania ludzi - świadczą o tym nakreślone przez niego postacie. Dopracowane, przemyślane, żywe i - w przeciwieństwie do "Miast" - wcale nie papierowe. Q cechował się poczuciem humoru, inteligencją, wrażliwością, ale nie był też pozbawiony męskości. Margo z kolei przedstawiała się jako osoba gwałtowna, szalona i wybuchowa, pełna zwariowanych pomysłów - ale również wrażliwa, skryta. Obie postacie są specyficzne i nieszablonowe. Złożoność ich charakterów, ich wszystkie emocje oraz lęki byłaby świetnym pretekstem do wręczenia medalu autorowi. Jestem pod wielkim wrażeniem.
Sympatią obdarzyłam także Bena, przyjaciela Quentina. Jako postać raczej epizodyczna, niewiele wnosił do właściwej fabuły, ale odgrywał za to niebagatelną rolę przy wprawianiu mnie w szampański humor - to on był głównym sprawcą moich stałych wybuchów śmiechu.
"Odchodzenie jest przyjemne i czyste, tylko kiedy zostawia się za sobą coś ważnego, coś, co miało dla nas znaczenie. Kiedy wyrywa się życie razem z korzeniami. Ale tego nie da się zrobić, dopóki nasze życie nie zapuści korzeni."
Teraz może wyjaśnię kwestię, dlaczego to tę właśnie historię, na pierwszy rzut oka o wiele mniej ambitną aniżeli "Gwiazd naszych wina", uważam za po stokroć lepszą. Chodzi mi przede wszystkim o to, iż "Gwiazd naszych wina" - według mnie - wcale nie porusza Bóg wie jak oryginalnych tematów (choć niewątpliwie ważnych), a jej pozorna głębia po bliższym przyjrzeniu okazuje się zwykłą kałużą. Kałużą łez. Bo to historia po prostu niezwykle smutna, a nie głęboka. Prawdziwie głęboka - choć może lepszym słowem będzie 'bezkresna' - jest właśnie "Papierowe miasta". Już sam tytuł (zdecydowanie niesztampowy) zastanawia. A jest tylko nietuzinkową przykrywką historii niezwykłej, chociaż pozornie nic nie znaczącej. Poruszającej naprawdę ważne tematy, skłaniającej do długich refleksji o życiu i przyglądaniu się mu; jego sensie; o naszych wyborach. 
Stosunkowo częste niejasności z biegiem czasu nabierały sensu, by pomóc przesłaniu książki znaleźć drogę prosto do mojego serca. 
Dodatkowo "Papierowe miasta" zapoznaje nas z godną uwagi poezją, za której lekturę mam zamiar zabrać się niezwłocznie.
"Świat pęka w szwach od ludzi, a każdego z nich możemy sobie wyobrazić, tylko że nieodmiennie tworzymy sobie o nich niewłaściwe wyobrażenia."
Ta recenzja wydaje mi się zbyt trywialna. Wciąż nie oddałam tego, co czuje po lekturze "Papierowych miast:, ani rozmiaru mojego kaca książkowego (podpowiem: jak stąd do wieczności). Ale chyba nic już nie wskóram; nie dam rady. Powiem więc tylko, że nazwa mojego bloga nabrała nowego znaczenia... a do jego zrozumienia niezbędne jest zapoznanie się z "Papierowymi miastami". Gorąco, gorąco do niego zachęcam.

Moja ocena: 10/10

Wyzwania: 
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 2,8 cm


P.S. Setny post! <3

wtorek, 13 sierpnia 2013

Saga księżycowa - Scarlet

Jako mała dziewczynka bardzo lubiłam bajkę o Czerwonym Kapturku, nawet jeśli moja mama twierdzi obecnie, że było inaczej. Bardzo dokładnie pamiętam, jak uwielbiałam słuchać różnych modyfikacji tej bajki - historii o Żółtym Kapturku, o Zielonym Kapturku... Bardzo się więc uradowałam dowiadując się, iż kontynuacja "Cinder", którą wspominam nader ciepło, będzie inspirowana tą właśnie historią. "Kopciuszek" jest bardziej popularny, a z literacką adaptacją "Czerwonego Kapturka" nie spotkałam się jeszcze nigdy. Moje odczucia po lekturze? Jeden wielki znak zapytania w głowie i sercu, domagający się odpowiedzi na pytanie "Kiedy kontynuacja?!".

Cinder ucieka z więzienia wraz z kapitanem Carswellem Thorne'm, aby jako wyjęci spod prawa zbiegowie  poszukać odpowiedzi na dręczące dziewczynę pytania o własną przeszłość. Królowa Levana zaczyna brutalną i pełną przemocy akcję poszukiwawczą swojej siostrzenicy.
W tym czasie na drugiej półkuli osiemnastoletnia Scarlet Benoit podejmuje wszelkie rozpaczliwe próby odnalezienia swojej zaginionej babci. Spotyka tajemniczego i groźnego Wilka, który zdaje się coś wiedzieć na ten temat...

Zacznę od pełnego zazdrości westchnienia, że czym jak czym, ale oryginalnością Marissa Meyer może się poszczycić. Jej powieść jest naprawdę nietuzinkowa. Oryginalnością - i talentem. Jej pióro jest takie naturalne! A przy tym zasobowi słów daleko do ubogości. Myślę, że spokojnie można określić go jako bogaty.
Świetne oddanie klimatu futurystycznych Chin/Francji jest także godne podziwu. Świat przedstawiony jest obfity w szczegóły - nowa waluta, stała obecność rozmaitych tabletów, androidów et cetera wraz z całą technologiczną terminologią, choroba dręcząca ludzkość. To wszystko wraz z niezwykle wartką akcją, wrażeniem stania obok bohaterów i upływającym nie wiadomo kiedy czasem, daje przepis na doskonałą wręcz książkę.

Muszę przyznać, że trochę zaskoczyła mnie dwutorowość akcji. Ucieszyłam się jednak, że wątek Cinder nie został porzucony. Dziewczyna nie zmieniła się - nadal cechuje się lekkim brakiem pewności siebie spowodowanym powszechną dyskryminacją cyborgów, upartością, łatwym popadaniem w irytację lub zmieszanie. Mimo to dopiero teraz widzę, jak niedopracowaną postacią jest ona w porównaniu do Scarlet! Druga bohaterka bowiem ni mniej ni więcej, podbiła moje serce. Jest bardzo wyrazista - wybuchowa i gwałtowna, ale wrażliwa. Cięta i ironiczna, a przy tym niezwykle odważna. Bardzo charakterystyczna. Dokładnie tak, jak lubię. Rozdziały dotyczące Scarlet o wiele bardziej cieszyły mnie aniżeli te o Cinder. 
Wilk natomiast był wykreowany na tajemniczego i zawoalowanego zagadkami, które - muszę przyznać - bardzo podsycały moją ciekawość. Raz go lubiłam, raz nie. Książę Kaito w porównaniu do Wilka wydaje się obrzydliwie mdły i nijaki... (Przy okazji powiem również, że relacja Scarlet i Wilka wydawała się o wiele bardziej naturalna niż ta Cinder i Kaia) Stwierdzam też, że postacie w "Scarlet" o wiele trudniej jest przejrzeć niż te występujące w "Cinder". Tam z góry było wiadomo kto jest dobry, a kto zły. Tu nie wszystko jest tak pewne, choć nie znaczy to także, iż przez całą lekturę przepełniona byłam samymi wątpliwościami. Miejscami historia jest  bardzo przewidywalna, ale w końcu to bajka. Trzeba na to przymknąć oko. 
W książce niebagatelną rolę odegrał także kapitan Thorne. Autorka kreśląc go zamierzała wyśmiać cechy, które posiadał. Były to przede wszystkim próżność i narcyzm. Dzięki nim postać ta wydawała się nader zabawna. Nie sposób było też nie obdarzyć sympatią androida Cinder, Iko, którego poznaliśmy już w tomie pierwszym. 

Reasumując: kontynuację Sagi Księżycowej zapamiętuję jako o wiele lepszą od poprzedniczki, głównie dzięki genialnej głównej bohaterce. "Scarlet" to niesztampowa historia, która spodoba się zarówno młodzieży, jak i dorosłym. Gorąco polecam. 

Moja ocena: 8,5/10

Wyzwania:

czwartek, 8 sierpnia 2013

Niezgodna

Mogłabym napisać tu o wysypie książek dystopijnych po premierze "Igrzysk śmierci". Nie zrobię tego jednak, bo każdy zdaje sobie z tego sprawę. Mogę też napisać o posługiwaniu się tym tytułem przy rekomendacji coraz to kolejnych futurystycznych dzieł. Oba tematy są już przewałkowane przez wszystkich i we wszystkie strony. Ale i tak napiszę, jak bardzo nie lubię napisu 'spodoba się wszystkim fanom "Igrzysk śmierci"'. Kiedy wymieniałam się na "Niezgodną", napis w żadnym wypadku mi nie przeszkadzał. Wtedy jeszcze lubiłam antyutopie. Wciąż jednakże nie mogłam zebrać się do lektury i jakoś wyszło tak, że po książkę sięgnęłam po połowie roku, kiedy od dawna nie czytam już tego gatunku. I czy "Niezgodna" zmieniła moje podejście do dystopii? Hmm, nie sądzę. Ale muszę przyznać - myślałam, że będzie gorzej.


Szesnastoletnia Beatrice szykuje się do wyboru frakcji, w której spędzi życie. Ma wybierać spośród Altruizmu, Serdeczności, Erudycji, Nieustraszoności i Prawości. Jednak testy, które miały dopomóc jej w wyborze, idą nie do końca pomyślnie. W związku z tym dziewczyna podejmuje decyzję, która dziwi wszystkich, włącznie z nią samą. Wkrótce nad światem Tris zawisa widmo wojny. Szesnastolatka musi pilnie strzec pewnej tajemnicy. W innym wypadku grozi jej śmierć.

Już po przeczytaniu opisu książki trochę się zmarszczyłam. To nie był opis, a prawie streszczenie! Jak na mój gust, to trochę za dużo zostało zdradzone. Wydawnictwo zupełnie popsuło czytelnikom zabawę. Poprzedni akapit jest mocno przeredagowany przeze mnie.

Dalej: schematy. Na początku nieźle się przeraziłam, bo myślałam, że całość to będą po prostu drugie Igrzyska Śmierci. Moment kiedy wszyscy szesnastolatkowie idą wykonać wyboru podejrzanie przypomina sytuację, kiedy cała młodzież Panem wybiera się na Dożynki. Na szczęście im dalej w las, tym bardziej Veronica Roth wykazywała się oryginalnością. W wielu miejscach występowały zupełnie świeże elementy. Do gustu przypadł mi zwłaszcza pomysł na symulacje, które musieli przejść Nowicjusze nowej frakcji Tris. Przebieg treningu także był ciekawy - głównie dzięki wartkiej akcji (bo faktycznie, "Niezgodną" czyta się błyskawicznie)... co nie oznacza, że miejscami historia nie wydawała się przewidywalna.

Stwierdzam, że kreacja bohaterów nie jest mocną stroną autorki. Postacie nie są zbyt złożone, a na dodatek żadnej nie obdarzyłam jakąś szczególną sympatią.. Poza tym od razu można było rozpoznać kto jest dobry, a kto zły.
Główna bohaterka może i była całkiem sympatyczna, ale trochę irytująca swoim częstym płaczem, strachem, trochę rzadziej niezdecydowaniem.
Skoro dystopia, musi być i miłość. W tym wypadku - przystojny instruktor, Cztery. On był mi dość neutralny. Na szczęście nie był wielce schematyczny (czego się spodziewałam), ale oryginalnością poszczycić się też nie mógł. Jednak jeśli miałabym to sprecyzować... tak, chyba go polubiłam.

Wydaje mi się też, że Roth ma lekką rękę do uśmiercania bohaterów. Pod koniec zmarło sporo postaci. Na szczęście, jak mówiłam, do nikogo zbytnio się nie przywiązałam.

Reasumując: "Niezgodna" to książka przeciętna (podobnie jak ta recenzja - ale naprawdę nie wiem, co mogę jeszcze o tej pozycji powiedzieć). Jak wspomniałam, myślałam że będzie gorzej, ale wciąż było za słabo, aby przywrócić mi wiarę w antyutopie. Jestem pewna, że książka zachwyci fanów gatunku. Niestety, to już nie jestem ja.

Moja ocena: 6/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 2,5 cm

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Sekret Julii

Na "Sekret Julii" wyczekiwałam wyjątkowo niecierpliwie z kilku powodów. Po pierwsze, jak łatwo przewidzieć, pierwszy tom mnie oczarował. Drugi powód znowu rozgałęzia się na dwie części - a jest to sentyment. Primo - bo książka była dla mnie moją drugą pozycją dystopijną (a obecnie gatunek coraz bardziej mnie nudzi). I secundo - recenzja "Dotyku Julii" otworzyła mój blog (KLIK - a co mi tam, pośmiejcie się). Żadnych wysokich wymagań jednak nie było. Nie miałam takiej potrzeby. Ja po prostu wiedziałam, że książka będzie genialna.


Julia i Adam uciekają do Punktu Omega, czyli przystani dla ludzi o szczególnych zdolnościach paranormalnych. Bezpiecznie czują się jednak krótko. W trakcie treningów wychodzi na jaw sekret, który może zniszczyć ich nadzieje na wspólne szczęście.

Od początku coś się dzieje. Akcja gna od pierwszych stron, a już na pewno nie jestem w stanie znaleźć określenia na to, co dzieje się na ostatnich stronach. Nigdy nie jechałam japońskim pociągiem, ale jestem przekonana, iż jest on o wiele wolniejszy. Skłamałabym mówiąc, że książkę przeczytałam. Ja ją po prostu połknęłam - z wypiekami na twarzy i walącym sercem. "Walące" to oczywiście eufemizm. Tak naprawdę to prawie wyskoczyło mi z piersi.
Mafi umiejętnie podsyca ciekawość czytelnika i co raz wprawia go w nastrój nerwowego oczekiwania. Jej pióro można spokojnie nazwać genialnym. Jest ono lekko poetyckie, szczycące się bogatym słownictwem i zasobem pięknym metafor, a przy tym zrozumiałe dla czytelnika. Dla fanów poezji - w tym mnie - jest to coś idealnego. W tekście można wyczuć także subtelną nutę humoru. Plastyczne opisy i wrażenie, jakbym faktycznie była w tym zniszczonym świecie, są kolejnymi oznakami niewątpliwego talentu autorki.

Wiem, że nie wszyscy czytali tom 1,5 - "Destroy me", ale i tak o tym wspomnę. Jedna ze scen pojawiła się także w tamtej historii, tyle że oczami Warnera. Nowe informacje otrzymane dzięki Julii wyjaśniły niezrozumiały wtedy moment i pozwoliły dostrzec różnice i podobieństwa w emocjach nastolatków.
"Wyobraźcie sobie pociąg pędzący z prędkością 100 kilometrów na godzinę. A teraz wyobraźcie sobie, że uderza was prosto w twarz."
W powieści po raz kolejny pojawiły się intrygujące skreślenia, mające "zniszczyć" myśli, o których Julia nie może nie powinna myśleć. Jest to naprawdę niecodzienny zabieg, z którym nie spotkałam się nigdy przedtem. A nie jest to jedyna nietuzinkowość pod względem estetycznej strony tej pozycji. W tekście bardzo często pojawiają się numery napisane cyframi (a przyjęte jest przecież, że w literaturze piszemy je słowami), urywanie zdania w pół linijki, czy też... zobaczcie sami. 

Jeśli nie jestem z czegoś zadowolona, to chyba tylko z kreacji bohaterów. Główna bohaterka jest z pewnością interesującą postacią, ale denerwowała mnie swoim ciągłym lękiem przed samą sobą, brakiem pewności siebie. Prawda jest taka, że Julia (na marginesie: zabiłabym za tłumaczenie imion) była straszną histeryczką! Ale mimo tego, że często byłam zirytowana, to wciąż jest to lepsze niż kolejna Katniss... W każdym razie jej emocje i uczucia były świetnie oddane. Narracja inna niż pierwszoosobowa byłaby ogromnym błędem. 
Adama odbieram jako mdłego, wyidealizowanego i nakreślonego bez pomysłu mięczaka. O wiele ciekawszą oraz bardziej złożoną postacią był Aaron Warner i to jemu pozostaję wierna w tym pojedynku. Jak wiecie, trójkątów miłosnych nienawidzę, ale ten jest całkiem znośny, bo nie taki całkiem schematyczny.
Wyróżnić muszę także Kenjiego, który był jedyną optymistyczną, wesołą i zabawną postacią (choć niestety niezbyt skomplikowaną), a mój humor stale się dzięki niemu poprawiał. 

Podsumowując: jestem niezmiernie zadowolona, że sięgnęłam po "Sekret Julii". Żałuję tylko, że moja przygoda z tą lekturą trwała tak krótko. Nie pożałujecie sięgając po tę pozycję. Nie macie pojęcia, co zrobi z Wami ta książka, to zakończenie. Moją jedyną myślą jest na razie "I co, mam teraz czekać rok czy dwa na kontynuację? Chyba sobie żartujecie."

Moja ocena: 9/10

niedziela, 4 sierpnia 2013

A.B.C

Kryminałów nie wielbię, aczkolwiek cenię je za zwięzłość - a więc krótką rozrywkę na jedno popołudnie, jaką zapewniają. O wielkości Christie słyszałam już dawno i prawdę mówiąc pokładałam w niej wielką nadzieję - zbiory mojej biblioteki ograniczają się
nieomal wyłącznie do jej dzieł. Ze swojego pierwszego spotkania z autorką jestem zadowolona, a biorąc pod uwagę jej liczny dorobek literacki... mam już chyba co czytać do końca życia. 


Do detektywa Herkulesa Poirota przychodzi dziwny anonim, jakoby sugerujący popełnienie zbrodni w bliskim  terminie, o intrygującym podpisie "A.B.C". Wkrótce okazuje się, że słowa te bynajmniej nie były pustymi pogróżkami - w miejscowości Andover popełniono zabójstwo kobiety nazwiskiem także rozpoczynającym się na 'a'. Niedługo po tym przychodzi kolejna wiadomość, nakazująca przygotowanie się na literę 'b'. Kim jest "A.B.C"? Czy da się go powstrzymać, nim dojdzie do 'z'? 

Christie wykazała się pomysłowością już przy obmyślaniu sposobu narracji. Akcje obserwujemy z dwóch perspektyw: pierwszą z punktu widzenia przyjaciela detektywa (co już i tak jest niecodzienne), a drugą - uwaga, uwaga - trzecioosobową, śledzącą poczynania zabójcy. Od początku znane jest jego imię i nazwisko. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim. Dzięki znanej tożsamości mordercy, nie próbujemy odgadnąć, który z potencjalnych zabójców kłamie, czyje alibi jest najbardziej prawdopodobne. Czytamy za to o przebiegu zabawy w kotka i myszkę Poirota i A.B.C, szukamy odpowiedzi na pytanie "dlaczego", a nie "kto". 
Albo tylko tak nam się wydaje. W dziele Christie nic bowiem nie jest pewne.
Wszystko to diametralnie różni się od innych znanych mi kryminałów i własnie dlatego jest interesujące.

Zdziwiła mnie również spora liczba trupów (nie powiem ile ani do kiedy potrwa ta makabryczna zabawa). Jeszcze nigdy nie spotkałam się z liczbą większą niż jeden. Dodaje to dynamiczności akcji i nie pozwala popaść w monotonię czy znudzenie. 

Pan Agatha wszystko dokładnie przemyślała. Nie ma mowy o żadnym zagmatwaniu; nawet jeśli czytelnik nie da rady, jak ja, rozwikłać zagadki, po wyjaśnieniach detektywa wszystko okazuje się klarowne i oczywiste. Przy tym wszystkim autorka pisze bardzo zrozumiale - mimo tego, że czuć, iż nie są to czasu współczesne, a początek zeszłego stulecia. 

Ostatnią, ale nie mniej istotną zaletą jest niespodziewane zakończenie. Może faktycznie nie jestem najlepsza w rozwiązywaniu tajemnic, ale dosłownie opadła mi szczęka! W życiu bym na to nie wpadła!

Podsumowując: "A.B.C" to genialny kryminał - przyjemny, krótki, którego nie sposób przejrzeć. Dodatkowo może poszczycić się oryginalnością, nawet pomimo małych utartych w kryminałach schematów (typu: detektyw wie, że zapomniał o czymś bardzo ważnym). Początek mojej, jak myślę, długiej przygody z autorką mogę uznać za naprawdę udany. "A.B.C" cieplutko polecam!

Moja ocena: 8/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 1,3

piątek, 2 sierpnia 2013

Gwiazd naszych wina

Po wielkim rozczarowaniu słynnym "Miastem kości" pomyślałam, że byłoby bardzo zabawnie, gdybym rozczarowała się książką, która dosłownie nie ma negatywnych opinii. Z moich "planów" niewiele co wyszło, ale z drugiej strony nie jestem zachwycona "Gwiazd naszych wina" tak mocno jak pozostali czytelnicy. Mimo to, książka zrobiła na mnie wrażenie, ciekawe tylko czy na długo?


Hazel Grace jest szesnastolatką chorą na raka tarczycy z przerzutami do płuc. Funkcjonuje jedynie dzięki aparacie tlenowym o imieniu Philip. Jej życie zmienia się, kiedy na spotkaniu grupy wsparcia poznaje chłopaka, Augustusa, który sam kiedyś chorował. Młodzi znajdują wspólny język i wyruszają w niebezpieczną, lecz niezwykłą podróż mającą na celu znalezienie odpowiedzi na pytania o miłość, życie, śmierć. 
"Czasami trafiasz na książkę, która przepełnia cię dziwną ewangeliczną gorliwością oraz niezachwianą pewnością, że roztrzaskany na kawałki świat nigdy już nie będzie stanowił całości, dopóki wszyscy żyjący ludzie jej nie przeczytają."
Green pisze szczerze. Nie mydli oczu czytelnika, nie okłamuje go wiarą w niemożliwe. Jego książka w każdej mierze jest prawdziwa. Język? Prosty, współczesny, naturalny, z nutą ponurego humoru, niestety także z małym nadmiarem kolokwializmów. 
Cechy te wyglądają jak u nienagannej, ale zwyczajnej książki. Nic bardziej mylnego - "Gwiazd naszych wina" jest czymś o wiele więcej (choć i tak czegoś mi zabrakło, ale to zaraz). Świadczą o tym cudowne wzniosłe myśli i niezwykle trafne spostrzeżenia, które są idealnym prezentem dla spragnionych piękna okien duszy czytelnika.
"Czasami ludzie nie rozumieją wagi obietnic, gdy je składają". 
Największą zaletą Hazel jest jej naturalność. Dziewczyna mówi swobodnie, stara się nie zwracać uwagi na swoją chorobę. Do tej ostatniej, podobnie jak do swojego dość pechowego życia, podchodzi z lekką kpiną i dystansem. Ma swoje własne światopoglądy, a także małe dziwactwa: jak czytanie w kółko tej samej książki czy maniakalne oglądanie "America's Next Top Model". 
Augustus jest do nastolatki bardzo podobny, ale różni się od niej wiarą w lepszą przyszłość. Wnosi w jej życie nieznane dotąd miłość i nadzieję. Nie podobały mi się jednak dwie rzeczy. Po pierwsze: chłopak miał w sobie coś z tzw. "badboya" (fu!), a po drugie - odniosłam wrażenie, że para głównych bohaterów nie miała wad. Owszem, Augustus był próżny, ale to był zamierzony efekt uboczny stylizowania go na Patchów i Jace'ów, dla dziewczyn zakochanych w takich chłopakach z pewnością żaden mankament... Hazel czasem kłóciła się z rodzicami, ale miało to świadczyć o jej pozytywnej asertywności i własnych wyborach. A słabości nie dotyczące lęku miłości i zranienia drugiej osoby ze względu na własną niepełnosprawność? Na przykład strach przed śmiercią? Nie zauważyłam. Rozmowy o odchodzeniu rzecz jasna były, ale wyglądały bardziej jak rozmowa o pogodzie. Choć może fakt, że ktoś kto zetknął się z chorobą nie potrafi inaczej. W każdym razie przywiązujemy się do bohaterów, bo ożywają na kartkach powieści i nie wyglądają jedynie  na papierowe postacie, którymi z pewnością nie są. 
"Łączy, odpowiada, truje, odkrywa i maskuje. Popatrz tylko, nadchodzi i odchodzi, zabierając wszystko ze sobą. - Co to takiego? - zapytałam. - Woda - odparł Tulippan. - No i czas."
Rozczarowałam się także tym, że "Gwiazd naszych wina" słynie jako wyciskacz łez - ja natomiast nie uroniłam ani jednej łzy. Po książkę nie sięgałam bardzo długo ze względu na strach przed nadmiernym wzruszeniem, a tu co. Oczywiście, że byłam smutna - ale smutna też jestem kiedy za każdą wizytą w bibliotece odkrywam, że "Kłamczuchy" są wciąż wypożyczone, ale przecież wtedy nie płaczę. A naprawdę, ja płaczę na myśl o książce, którą czytałam pół roku temu, nie jest trudno mnie wzruszyć... 
"Ale ja wierzę w prawdziwą miłość, wiesz? Nie uważam, że wszyscy muszą mieć oboje oczu, nie chorować i tak dalej, ale każdy powinien przeżyć prawdziwą miłość, a ona powinna trwać przynajmniej do końca jego życia."
Reasumując: "Gwiazd naszych wina" to książka niewątpliwie bardzo dobra, ale czegoś zabrakło mi, abym dała ocenę maksymalną. Na pewno nie nazwę ją  książką ulubioną, nie powiem, iż to "nie książka, a geniusz". Mimo to, czyta się ją błyskawicznie (przeczytałabym w jedną noc, gdyby koło 2 nie skończyłby mi się tlen pod kołdrą), wciąga. Różni się od innych. I nawet jeśli nie ulubiona, to na pewno nie ostatnia z dorobku literackiego pana Greena.

Moja ocena: 9/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 2,3

czwartek, 1 sierpnia 2013

Duma i uprzedzenie

Coraz częściej sięgam po klasykę literatury, ponieważ mam dość schematycznych, banalnych, komercyjnych utworów. Jednakże nawet jeśli na początku traktowałam ją jako powiew świeżości dla moich literackich horyzontów, to obecnie potrafię już dostrzec, że klasyk do klasyka jest niestety dość podobny... (Istnieją oczywiście wyjątki) Mimo to nie przeszkadza mi to w sięganiu po kolejne sławne publikacje, ponieważ wreszcie znalazłam "gatunek", który zastąpił mi nieszczęsną, obrzydłą mi już w większości fantastykę.  Z radością dorwałam się więc do znanej i uznanej "Dumy i uprzedzenia". Był to mój początek, ale nie koniec przygody z Jane Austen.

Ojciec pięciu córek miał nie lada zmartwienie, gdyż w pobliżu ciągle nie pojawiał się żaden odpowiedni kawaler. A kiedy w końcu pojawiło się kilku odpowiednich, nastąpiło zamieszanie jakiego w tamtych stronach ówczesnej Anglii brakowało od dawna. Wszystko na tle dziewiętnastowiecznych norm społecznych, krępujących dziewczęta więzów, niesłusznie nadmiernej władzy pieniądza.

Styl Austen jest nienaganny. Poprawny, "epokowy", zrozumiały. Mój ulubiony. W jej słowach utkwiona jest subtelna nuta humoru; aluzje wyśmiewające postacie głupie i niesympatyczne. Klimat XIX wieku jest oddany idealnie, wraz ze wspomnianymi już wszelkimi normami, więzami. Choć doprawdy ciężko byłoby, by oddany był źle - autorka wszak sama żyła w tych czasach - i tak się cieszę. 
"Może taka wielka zdolność maskowania się jest rzeczą miłą - odparła Charlotta - czasami jednak zbyt wielkie opanowanie może przynieść szkodę."
Po przeczytaniu tej pozycji widać, że autorka bardziej postarała się pod względem kreacji bohaterów, aniżeli przy samej fabule. Jest ona dość przewidywalna i schematyczna, niestety. Ale obrazy psychologiczne wszystkich postaci? Genialne. Każda, dosłownie każda persona została przedstawiona jak ni mniej ni więcej, żywa osoba - wraz ze swoimi pobudkami do działań, indywidualnym charakterem, emocjami. Z góry wiadomo, kto jest dobry a kto nie - jednakże nie jest to mankament, a zamierzony zabieg. 
"A niech Bóg broni! To byłoby już największe nieszczęście. Żeby ktoś, kogo postanowiło się nienawidzić, okazał się nagle miły. Nie życz mi czegoś podobnego."
Nietrudno jest mi opisać pięć córek państwa Bennetów, bo nawet te najbardziej "nieznaczne" córki nie poszły w odstawkę przy kreśleniu bohaterów. Mary uważam za zbyt przemądrzałą, bez własnego życia. Lidię i Katty - za zbyt trywialne i głupiutkie. O wiele bardziej polubiłam Jane. Z pewnością była sympatyczna, ale jej ufność, naiwność, pokładanie wiary w całą ludzkość i nie wierzenie w zło czasem działały mi na nerwy. "Dziwnym trafem" największą sympatią obdarzyłam główną bohaterkę, czyli Elżbietę (swoją drogą, jak ja nienawidzę tłumaczenia imion!). Cechowała się inteligencją, dumą, była naturalna, szczera, nie obawiająca się miłości, trochę sceptyczna. I niestety okropnie rzeczowa. 
Natomiast amant Elżbiety, Darcy, był pozornie postacią jakich wiele, ale to nie do końca tak. Większość cech współdzielił z Elżbietą, i pewnie dlatego przypadła mu ona do gustu, może z wyjątkiem dwóch ostatnich. Miał w sobie pewien czar wymieszany z ironią i dystansem do życia. Przypomina współczesnych bohaterów fantastycznych książek, czyż nie? Wiem, że był pierwszy, ale cóż poradzić, iż książkę czytam dopiero teraz. Wracając: przypomina ich, ale dzieli ich jedna podstawowa różnica. Darcy jest całkowicie naturalny, tzw. "badboye" - sztuczne. 
"Musisz nauczyć się trochę mojej filozofii: myśl o przeszłości tylko wtedy, kiedy może ci ona sprawić przyjemność".
Podsumowując: "Duma i uprzedzenie" to książka przyjemna, choć nie powalająca. Każdemu miłośnikowi literatury wiktoriańskiej z pewnością przypadnie do gustu, poza tym po prostu warto znać tę historię. Bez wielkiego entuzjazmu, ale mimo to: polecam.

Moja ocena: 8/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu!: 2,3 cm