środa, 30 kwietnia 2014

'Booyah!' zastąpione słowem pisanym, czyli Zeznania Niekrytego Krytyka

Nie uważacie, że w gruncie rzeczy jesteśmy strasznymi hipokrytami? Przecież wrzucamy do internetu posty o tym, jakie to niesiedzenie w internecie jest fajne... Okej, nie chodzi mi o recenzje, ale przyznajmy się - chyba każdy przynajmniej raz w swojej karierze blogera napisał coś w rodzaju apelu do nieczytających "zamknij laptopa, otwórz książkę". Obłuda to jednak chyba ludzkie prawo. Warto jednak wiedzieć, że internety to nie tylko hera koka hasz lsd, ale też coś, co może być naprawdę zabawne - i nie mówię tu o monotematycznych żartach dotyczących seksu. Mam na myśli Niekrytego Krytyka, czyli mojego ulubionego vlogera, dzięki któremu spędziłam godziny trzęsąc się i płacząc ze śmiechu, chwytając powietrze z trudem i znosząc spojrzenia mojej mamy jednoznacznie wyrażające politowanie.


Przedstawienie Maćka Frączyka nie jest trudne. Jest to po prostu trzydziestolatek z dość krzywym spojrzeniem na świat, sporą dozą czarnego specyficznego humoru i dystansem do siebie oraz otoczenia, który znalazł sposób na życie kręcąc filmiki na Youtube. Filmiki, w których ocenia inne filmy i inne rozmaite aktualne tematy, i które mają po kilka milionów odsłon. Tym razem przyszło mu się zmierzyć nie z gadaniem do kamery, a pisaniem. Jak mu poszło?

Przede wszystkim autor mówi z niezwykłą lekkością oraz charakterystycznym dla siebie przymrużeniem oka na wszystko. Jako Polak potrafi mocno hejtować swój kraj, ale umie też pochwalić coś, co jest tego warte. I zaciekawić czytelnika, rozbawić go. Jak to on, nie wytrzyma długo bez sprośnego żartu dla rozluźnienia atmosfery, ale dysponuje też naprawdę dobrymi dowcipami.  A czego jak czego - śmiechu Polaczki Cebulaczki potrzebują. Nie wspólnego wieszania psów na czym popadnie, ale właśnie śmiechu! 

Widać też, że Frączyk nie pisze dla siebie, a odbiorcy - podobnie zresztą rzecz ma się z jego nagraniami. A to się ceni. Poza tym nie wywołuje on jedynie rozbawienia - potrafi też skłonić czytelnika do spoważnienia. Sporo opowiada o swoich doświadczeniach z młodości; trudzie, jakiego doznał w trakcie wspinania się na swoją pozycję. Porusza wiele bliskim Polakom i - co ważne - młodzieży tematów: hejting, nadużywanie wulgaryzmów, głupota w prowadzeniu lekcji WDŻu w szkole i wiele innych. Nie szczędzi sobie krytykowania ludzi, ale nie omija też siebie. Nie wywyższa się, bo sam coś osiągnął, ale daje dobre rady, jak można pomóc szczęściu. 

Dodatkową "atrakcją" mogą być QR kody, które znajdują się w książce i w bezpośredni sposób nawiązują do tematu akurat podjętego przez autora. Skanowanie ich może urozmaicić czas lektury i być szczególną rozrywką dla średnioczytającej młodzieży. Także i ja odebrałam umieszczenie ich z wdzięcznością, ponieważ oglądanie filmów na Youtube przedłużyło mi czas czytania tej - niestety - cienkiej książeczki.

Zeznania Niekrytego Krytyka czyta się z przyjemnością, ale i niejakim zdziwieniem. Okazało się, że facet który do tej pory potrafił jedynie rozśmieszać, umie też powiedzieć coś do rzeczy.
Jestem pewna, że książkę pochłonie każdy - nawet najbardziej zagorzały nolife. Trzeba jednak podejść do niej z dystansem, albo w innym wypadku kupić sobie na zapas maści na ból dupy. Ze swojej strony - cieplutko polecam! 

Moja ocena: 7/10

niedziela, 27 kwietnia 2014

"między być a nie być zmuszony wybrać to drugie..."

Nie jestem pewna, czy słowa te znajdą jakiegoś adresata. Mam wrażenie, że miłość do poezji zanikła gdzieś w tym naszym XXI wieku.
Przyszedł jednak czas na odsłonięcie przed Wami kolejnego poważnego składnika mojej osobowości - bezgranicznego uwielbienia dla śp. Wisławy Szymborskiej.

Pisząc to wciąż jestem pod milczącym oszołomieniem wywołanym przez lekturę ostatniego tomiku wierszy Szymborskiej - Wystarczy. Sam tytuł przypomina jakiś okrutny żart ze strony autorki. Ale co zrobisz, nic nie zrobisz. Zostały już tylko rękopisy zaczętych utworów, które nigdy nie zostaną dokończone; słowa, które nigdy nie zostaną odczytane. Wypowiedziane.

   ale cóż muszę wracać
   moja poezja karmi się tylko tęsknotą
   a żeby tęsknić trzeba być z daleka

czy

   Nic dwa razy się nie zdarza
   i nie zdarzy. Z tej przyczyny
   zrodziliśmy się bez wprawy
   i pomrzemy bez rutyny.


Tylko ja zauważyłam, że w ostatnim czasie odchodzi strasznie dużo Wielkich polskich literatów? Najświeższy przykład - Tadeusz Różewicz (Odejdę, ponieważ doszedłem do wniosku, że mogę tu być jutro, a mogę też nie być). I właśnie Wisława Szymborska, choć minęło już 2,5 roku. W 2012 roku może i nie interesowałam się poezją ani prozą na dobrą sprawę (w każdym razie w takim stopniu jak teraz), ale teraz... sama nie wiem, chyba byłoby mi raźniej wiedząc, że całkiem niedaleko żyje sobie taka starsza pani, która może się pochwalić niebanalnym poczuciem humoru, mądrością życiową, talentem ubierania w słowa myśli, o których istnieniu nawet nie masz pojęcia. Że niektóre jej wiersze mogą być najpiękniejszym rozweselaczem i wywołać na Twojej twarzy szczery uśmiech, natomiast inne potrafią wycisnąć łzy. I dokładnie wszystkie zmuszają do refleksji; do złożenia rodzaju milczącego hołdu dla kunsztu Szymborskiej.
To jest przykre - wiedza, że takie osoby odchodzą tak szybko (nawet jeśli mają 89 lat...), podczas kiedy Mariusze Trynkiewicze zostają wśród żywych. 

   Tu leży staroświecka jak przecinek 
   autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek
   raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup
   nie należał do żadnej z literackich grup.
   Ale też nic lepszego nie ma na mogile
   oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy.
   Przechodniu, wyjmij z teczki mózg elektronowy
   i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę.

Za co tak kocham Szymborską? Chyba właśnie za jej wrażliwość oraz wnikliwość. I za elastyczność, bo potrafiła napisać piękny wiersz na każdy temat, nawet o czymś tak banalnym jak dłoni...

   Dwadzieścia siedem kości, 
   trzydzieści pięć mięśni, 
   około dwóch tysięcy komórek nerwowych
   w każdej opuszce naszych pięciu palców.
   To zupełnie wystarczy, 
   żeby napisać "Mein Kampf"
   albo "Chatkę Puchatka".

Oraz oczywiście za poczucie humoru i dystans do siebie - wystarczy spojrzeć na zdjęcie uwieczniające moment, w którym dowiedziała się o otrzymaniu Nagrody Nobla, a uśmiech sam pojawia się na twarzy.



Teraz pozostaje już chyba tylko cieszyć się, że Polska może poszczycić się panią Wisławą. I nie tracić wiary na to, że autorzy podręczników do języka polskiego nie przestaną zamieszczać w nich jej wierszy; a także na to, iż jej wiersze nie przestaną się podobać Polakom. Dzięki temu poetka stałaby się nieśmiertelna - a uważam, że kto jak kto - ona na to zasługuje.

Na koniec zostawiam Was z moim ulubionym jej (i w ogóle) wierszem. Najpiękniejszy możliwy.

   "Kot w pustym mieszkaniu"

   Umrzeć - tego się nie robi kotu.
   Bo co ma począć kot
   w pustym mieszkaniu.
   Wdrapywać się na ściany.
   Ocierać między meblami.
   Nic niby tu nie zmienione, 
   a jednak pozamieniane.
   Niby nie przesunięte, 
   a jednak porozsuwane.

   Słychać kroki na schodach, 
   ale to nie te.
   Ręka, co kładzie rybę na talerzyk, 
   też nie ta, co kładła.
  
   Coś tu się nie zaczyna
   w swojej zwykłej porze.
   Coś tu się nie odbywa
   jak powinno.
   Ktoś tutaj był i był, 
   a potem nagle zniknął
   i uporczywie go nie ma.

   (...) Niech no on tylko wróci, 
   niech no się pokaże.
   Już on się dowie, 
   że tak z kotem nie można. (...)   
  

sobota, 26 kwietnia 2014

Millenium - Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

Pamiętacie jak miliony razy żaliłam się, że nie zgadzam się zazwyczaj z opinią ogółu? Że hejtuję książki pokochane przez tysiące fangirls, a podobają mi się te znienawidzone przez nie? Otóż szczęśliwie znalazłam kolejny wyjątek, który potwierdza regułę. A wszystko dzięki koleżance mojej mamy, która gorąco polecała mi tę serię przysięgając, że pochłonięta lekturą prawie zapomniała pójść do pracy.


Mikael Blomkvist, redaktor naczelny ekonomicznego czasopisma "Millenium", zostaje skazany za zniesławienie. Mniej więcej w tym samym czasie dostaje dziwną propozycję od osiemdziesięciodwuletniego szefa olbrzymiego koncernu Vangerów. Mężczyzna prosi go o odnalezienie wnuczki jego brata, która w tajemniczy sposób zniknęła trzydzieści sześć lat temu i do tej pory nie została odnaleziona. Są powody aby sądzić, iż porywacz (morderca?) wciąż żyje. Mikael przystaje na propozycję w zamian obietnicy dostarczenia mu dowodów na to, że jest niewinny. Do pomocy dostaje Lisabeth Salander - intrygującą outsiderkę i genialną researcherkę. Nie wiedzą, iż z własnej woli pakują się w mroczną i krwawą historię rodzinną. 

Chciałabym zacząć jakoś delikatnie - tak jak zrobił to skądinąd Larsson (na początku myślałam, że książka okaże się niewypałem - jakże się myliłam!). Trudno jest jednak naśladować człowieka z taaaakim warsztatem literackim. Powiem więc tak: główkując do końca życia wciąż nie rozwiązałabym tej tajemnicy. Ba, nawet nie pomyślałabym że historia kryminalna może być tak złożona, zawiła i wielowątkowa. I już na pewno nigdy nie wpadłabym na tak pokręcony, niesamowity pomysł. 

Cieszyłam się jak dziecko, kiedy udało mi się odgadnąć dwa mikroskopijne elementy tej skomplikowanej układanki. Jak na powieść Larssona, to wciąż - jak się okazuje - spory sukces. Zagadka była... doskonała. I to właśnie ta niemożność jej przejrzenia tak na mnie działała. Czytałam szybko jak na wyścigi. Jakby zaraz miał mi się skończyć czas, jakbym bała się że nie zdążę. Już zrozumiałam koleżankę mojej mamy - sama tak się zaczytałam, że mało brakowało, abym nie poszła na dodatkowy angielski. O wpół do drugiej w nocy oczy zaczynały już piec, ale nie mogłam przecież zgasić światła, kiedy zostało mi jeszcze tyle stron! Z trudem musiałam sobie przypominać, że jutro też jest dzień.  Czułam się jak ofiara (autora?), która zakuta w łańcuchy może tylko i wyłącznie zapoznawać się z rozwojem śledztwa.

To nie jest mój pierwszy skandynawski kryminał, więc wiem, iż cechują się one szczególną brutalnością. Gdybym jednak miesiąc temu nie przeczytała Dziewczyny z sąsiedztwa, byłabym pewnie zaskoczona ilością przemocy, jaka znajduje się w Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet. Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że Szwecja to chory, chory kraj. I jednocześnie jestem pod wielkim wrażeniem, że Larsson podołał opisaniu tego całego szaleństwa, tortur i całej ohydnej reszty.  

Jestem też pełna uznania, jeśli chodzi o wątki poboczne. Było ich naprawdę wiele, a każdy z nich w pewien sposób zazębiał się z innymi i grał jakąś rolę w fabule. Szczególnie spodobał mi się ten dotyczący postaci Lisabeth. Dziewczyna była równie mroczna co jej przeszłość. Z każdym jej odepchnięciem od siebie życzliwej duszy szczerze jej żałowałam i byłam zdumiona, jak można być tak zamkniętym w sobie i ostrym (notabene cieszę się, że drugi tom chyba bardziej skupia się na niej niż na Mikaelu!). Natomiast za najnudniejszy uważam wątek wspomnianej gazety "Millenium", ponieważ ciągnął się on jeszcze na długo po rozwiązaniu zagadki zaginionej krewnej Vangera i ze względu na owo rozwiązanie zupełnie mnie nie interesował. A to między innymi przez niego książka stała się tą ogromną cegłą, którą ciężko jest utrzymać w ręce. 

Już dawno nie dałam się do takiego stopnia wciągnąć żadnej książce! Millenium zaskakuje pomysłowością, okrutnością, płynnością akcji, a w dodatku okazuje się być dyskretnym i złośliwym pożeraczem czasu. Sięgnijcie po nią w wakacje czy choćby w weekend majowy, albo ostrzeżcie od razu szefa czy nauczycieli, że Was nie będzie. W innym wypadku czytacie na własną odpowiedzialność!

Moja ocena: 9/10

sobota, 19 kwietnia 2014

Mistrz i Małgorzata

Patrząc na karty historii można zauważyć, że najkrwawsze z nich niejednokrotnie są w znacznej mierze zasługą Rosjan. Obie wojny światowe, inne brutalne mordy na niewinnych... Wystarczy spojrzeć choćby na obecną sytuację na Krymie. Tak, Rosjanom można wiele zarzucić. Jedno jednak trzeba im przyznać - co jak co, ale książki to oni pisać potrafią!


Berlioz i Bezdomny to dwaj literaci a zarazem ateiści, którzy pewnego dnia spotykają na Patriarszych Prudach tajemniczego konsultanta. Wziął się on jakby z powietrza i zaczyna snuć dziwną historię o Poncjuszu Piłacie, a zaraz po tym przewiduje śmierć pierwszego mężczyzny. Rzeczywiście spełnia się ona w niedługim czasie i jednocześnie staje się też czynnikiem wprawiającym w ruch koło zamachowe, w jakie zamienia się w tych dniach Moskwa. W mieście dzieją się wyraźnie nadprzyrodzone rzeczy, za sprawą których stoi ów zagadkowy konsultant wraz ze swoimi towarzyszami - chudzielcem w pękniętych binoklach, rudym osobnikiem z kłem i bielmem w oku oraz czarnym kotem.

"W owej suterenie już od dawna mieszka kto inny, a w ogóle to się nie zdarza, żeby cokolwiek znowu było tak, jak już było"

Początek był co najmniej dziwny. Czytałam z niepewną miną, zupełnie nie wiedząc czego spodziewać się później. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zaczynam jedną z najlepszych książek, z jakimi prawdopodobnie przyjdzie mi się zapoznać w tym roku. Od razu jednak dostrzegłam niewątpliwy kunszt Bułhakowa, o którym świadczyło choćby niezwykle malownicze przedstawienie ówczesnej Moskwy.
 A im dalej w las, tym było ciekawiej. Zaczęłam dostrzegać niesamowitą oryginalność Mistrza i Małgorzaty. I jednocześnie jej dziwność. Poważnie, jest to chyba najdziwniejsza pozycja, jaką przyszło mi czytać. Gdzie można znaleźć inną książkę o moskiewskich diabłach, które błaznują niczym Osioł ze Shreka? Wyróżnić tu trzeba Behemota - wspomnianego czarnego kota. To dzięki niemu w trakcie lektury śmiałam się w głos. Chociaż wiele innych sytuacji także było tu naprawdę komicznych, jednak nie sposób wyjaśnić ich śmieszność bez spoilerowania. Powiem tylko, że spotkacie się tu z paroma oberwanymi głowami, opancerzonymi celami i sporą liczbą nagich kobiet. Bułhakowowi oprócz niewypowiedzianego talentu zdecydowanie należy przyznać wielkie poczucie humoru (w dużej dozie tego czarnego) łamane na ironię, satyrę. No i oczywiście inteligencję. Mistrz i Małgorzata porusza wiele ważnych tematów - między innymi chciwość człowieka na pieniądze, czy prostotę z jaką można manipulować ludźmi.

"Dać administratorowi po mordzie albo wyrzucić z domu wujaszka, albo postrzelić kogoś, albo jakiś tam jeszcze drobiazg w tym stylu to moja właściwa specjalność. Ale rozmowy z zakochanymi kobietami - o, dziękuję, pokorny sługa!..."

Nie mogło zabraknąć także i wątku miłosnego - w tym wypadku mistrza i Małgorzaty. I nie był to byle jaki wątek miłosny - Bułhakow wykreował jedną z najciekawszych par kochanków w historii literatury! Ich postacie są złożone niczym japoński wachlarz, a jednocześnie zupełnie od siebie różne. Małgorzata lub jak wolicie - Margot, uosabia odwagę, dumę, pewność siebie. Uwielbiam takie charaktery. Natomiast jej ukochany jest raczej pesymistą, którego łatwo bierze w posiadanie szaleństwo. Możecie sobie wyobrazić, co się dzieje, gdy dwie takie osoby zaczyna łączyć gorąca, namiętna miłość. Do jakiej może dojść tęsknoty, do jakich poświęceń. 

Jedynym minusem może zbyć zbyt duża liczba bohaterów i nazwisk; wiele razy musiałam wracać na początek i szukać pierwszej wzmianki o danej postaci, aby połączyć ją z jakąś sytuacją. Jednak z czasem nauczyłam się ich odróżniać i problem niemal całkowicie zanikł. Poza tym jest to kolejny dowód na wielowątkowość powieści Bułhakowa - tym bardziej, że wszystkie postacie jakoś się ze sobą łączyły, a ich losy zazębiały. Nie bez powodu autor pracował nad Mistrzem i Małgorzatą całe 12 lat.

Dzieło Bułhakowa zdecydowanie znajduje się na liście tych, po które trzeba sięgnąć. Znajdzie w nim coś fan romansu, fantastyki i powieści historycznej. Jednak wstęp do świata Mistrza jest surowo wzbroniony czytelnikom pozbawionym wyobraźni, gdyż mogą źle odebrać tę historię!
Osobiście gorąco ją Wam polecam. Dajcie się unieść szaleństwu i oprowadzić kilku diabłom po stolicy Rosji. Może otworzą Wam oczy na parę spraw?

Moja ocena: 9/10

środa, 9 kwietnia 2014

Milczenie owiec

Nie uważacie, że to dziwne, iż niektóre ekranizacje książek są bardziej znane od oryginału? Rozumiem, że nazwiska wielkich reżyserów - jak w tym przypadku Alfreda Hitchcocka - działają na nieświadomych odbiorców mocniej niż niezbyt (a w każdym razie, nie aż tak) znane nazwisko autora. Jednak w takich momentach dziwię się wszystkim, że zachwycają się filmem, a nie znają papierowej wersji, która zazwyczaj jest według mnie lepsza. Być może film też jest dobry - tego nie wiem, wciąż czeka on na mnie. Mimo to... nie wyobrażam sobie, jak doskonały musiałby być, aby przebić jakością książkę Harrisa. 


Clarice Starling jest studentką, która pracując dla FBI dostaje sprawę równie bestialskiego co tajemniczego zamordowania pewnej młodej dziewczyny. Nie mogąc sobie jednak poradzić ze zdemaskowaniem owego nieuchwytnego i prawdopodobnie seryjnego mordercy, zwraca się o pomoc do chorego psychicznie doktora Hannibala Lectera, który ma na swoim koncie równie wiele zabójstw i który nie wiedzieć czemu chce rozmawiać wyłącznie z główną bohaterką. 

Zacznijmy może od tego, że na ogół nie czytam thrillerów. Nie mogę po nich spać, zwłaszcza, że ostatnio przeczytałam pewien horror, który nie da mi spokoju chyba do końca życia. Jednakże tamta pozycja była niemożliwie prawdopodobna - natomiast Milczenie owiec jest aż zabawnie nierzeczywista. Dzięki temu mogłam się spokojnie poddać dreszczykowi niepokoju, który zapewnia Harris i nie wyłazić przy tym ze skóry (dla tych co czytali - czujecie tę ironię?) ze strachu. 
A takiej nerwowości jest dużo. Nawet bardzo dużo. Autor skonstruował niesamowicie złożoną fabułę, której nie sposób przejrzeć aż do momentu, kiedy on sam uchyla nam rąbka tajemnicy. Czyli, prościej mówiąc, gdy na scenę wkracza sam zabójca. Obserwowanie wydarzeń z jego perspektywy było równie ciekawe co przyglądanie się niezwykłym rozmowom inspektor Starling i Lectera. Z tym, że o wiele bardziej... obrzydliwe. Nie będę dokładnie opisywała zabiegów, jakim poddawał morderca swoje ofiary, ale skutkują one tym, że zdecydowanie nie jest to książka dla czytelników o słabych nerwach.

Milczenie owiec to jednak nie tylko wartka akcja i niepewność, co zastaniemy za zakrętem. Największym jej atutem jest właśnie strona psychologiczna. Wszystkie postacie cechują się niezwykle złożonym i skomplikowanym obrazem psychologicznym. Każda jest też inna, a o ile mamy do jakiegoś stopnia wgląd w psychikę Clarice, to postacie Lectera i poszukiwanego seryjnego mordercy pozostają wielkim znakiem zapytania. Nie obędzie się bez pytań, kto tak naprawdę był tu szalony i jaki wpływ na kształtowanie się psychiki mają sprawy minione. 

Dzieło Harrisa z pewnością będę wspominać nader ciepło i z przyjemnością obejrzę też ekranizację, w tej prawidłowej - dla mnie przynajmniej - kolejności. Jak wspomniałam, nie jest to książka dla ludzi o słabych nerwach, ale pokochają ją wszyscy fani dreszczowców (a jak się okazuje, nie tylko). Cieplutko, cieplutko polecam. 

Moja ocena: 8/10

wtorek, 8 kwietnia 2014

Zagrożeni

Czasem zastanawia mnie, od czego zależą gusta danego człowieka. Bo dlaczego jeden woli jabłka, a drugi gruszki? Czemu niektórzy mogliby bez ustanku kopać piłkę, a inni bez kija do niej nie podejdą? I skąd bierze się miłość do wybranego gatunku literackiego czy pozycji? I co za tym idzie - dlaczego nienawidzę książek, które kochają miliony?


Allie stara się pozbierać po śmierci Jo, ale niepoukładane stosunki z Carterem i niewyjaśniona sytuacja z Sylvainem nie ułatwiają jej tego. Dodatkowo dziewczyna dowiaduje się o zatajonych rodzinnych sekretach, a także o planach Nathaniela. Wraz z przyjaciółmi postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.

Do lektury podchodziłam ostrożnie, pamiętając wciąż moje nieudane z tomem drugim - Dziedzictwem. Spodziewałam się lektury tandetnej i mdłej, ale z odrobiną szczęścia takiej, przez którą uda mi się szybko przebrnąć. O wiele się nie pomyliłam, ale po kolei...

Zagrożeni na pierwszy rzut oka jest całkowicie podobna do części poprzedniej. Razi obrzydliwą okładką; jej narratorką jest nastolatka, która uważa się za najnieszczęśliwszą na świecie i doprowadza czytelnika do szewskiej pasji; jest do bólu schematyczna i przewidywalna; obfita w masę niezbędnych opisów (ubrań i tak dalej) oraz wymuszonych, sztucznie młodzieżowych dialogach.
Natomiast lepsza od poprzedniczki jest o stosunkowy zanik tego nieszczęsnego trójkąta miłosnego Carter-Allie-Sylvain, nad którym tak biadoliłam przy recenzji Dziedzictwa. Tutaj wątek ten w sporym stopniu zamienił się w akcję, co nie oznacza jednak, iż zaniknął całkowicie. Kiedy już się pojawiał, niemożliwie irytował monologami Allie w stylu "siedzenie z Carterem i Sylvainem przy jednym stole jest nie do zniesienia". Jednakże akcja... kłamałabym mówiąc, że nie wciągała. To jest właśnie ten element Zagrożonych, na który liczyłam. Rzeczywiście, książkę czytało się nader szybko i nawet dość przyjemnie. Z tym, że nie opuszczała mnie świadomość, iż to co czytam, jest sztampowe, puste i bez sensu.

Cały motyw Cimmerii w niepokojący sposób przypomina mi Hogwart. Szkoła przyjmuje samą elitę (tam - czarodziejów, tu - obrzydliwie bogate dzieciaki z wpływowych rodzin), a kieruje nią zachowująca się trochę jak matka dyrektorka (co przypomina ojcowskie postępowanie Dumbledore'a). Znajdzie się i nauczyciel, którego wszyscy nienawidzą (Zelazny/Snape). Nad szkołą czyha ogromne niebezpieczeństwo, które może zaważyć na losach świata (atak Nathaniela/Voldemorta), a ze względu na jej pogarszającą się sytuację finansową, rodzice chcą zabrać swoje dzieci do domów. I tak dalej, i tak dalej. Z tym, że u Rowling było to świetnie ubrane w słowa, co u Daugherty kuleje. No i autorka Pottera wyprzedziła ją z pomysłem o jakieś piętnaście lat.

Najsłabszą stroną Zagrożonych jest kreacja bohaterów. Sama nie wiem, który denerwował mnie bardziej. Carter i Sylvain są po okropnie schematyczni, nieprzyzwoicie pociągający i na dodatek... prawie identyczni. Jednakże Allie chyba wygrywa w tej konkurencji z wszystkimi. Nieszczęśliwa, wiecznie niezadowolona, okazująca swoje ogromne cierpienie całemu światu i uważająca, że tylko ona potrafi doświadczać tak złożonych emocji. Przecież powinna dowiadywać się o tajemnicach państwa jako pierwsza, a już na pewno nie czuć rozpaczy po utracie przyjaciółki. Jest przecież jedyną osobą na świecie, której się to przytrafiło. Żeby jej to wszystko utrudnić, w jej otoczeniu znajduje się dwóch przystojnych i zainteresowanych nią chłopaków. Jak żyć?

Nie powiem, żebym zawiodła się na Zagrożonych. Po lekturze drugiego tomu i tak nie spodziewałam się po nich wiele dobrego. Tak naprawdę nie było nawet aż tak źle, jak być mogło... Książki jednak nie polecam nikomu, kogo nie urzekły tomy poprzednie. Fani serii pewnie znajdą tu coś dla siebie. Szkoda, że nie mogę do nich należeć...

Moja ocena: 5/10

czwartek, 3 kwietnia 2014

Kamienie na szaniec (2014)

Omawialiście może kiedyś w szkole Kamienie na szaniec? To była dość nietypowa książka, którą o dziwo wszyscy przeczytali, prawda?
Teraz jednak obawiam się, że ta wysoka frekwencja czytelnicza skończy się wraz z nakręceniem adaptacji. Miałam okazję obejrzeć ją właśnie wczoraj. Nawiasem mówiąc, pewnie już wiecie, że tyle jest na jej temat opinii, ile jej odbiorców. A jaka jest moja?

Czy znajdzie się ktoś, kto nie kojarzy Rudego, Zośki i Alka? Są to trzej młodzi Warszawiacy, z własnymi pragnieniami, marzeniami, odczuciami. Od nas różnią się jednak tym, że mają nieszczęście żyć podczas II wojny światowej. Nie zostawiają jednak wszystkiego w rękach żołnierzy - postanawiają bronić Ojczyzny i działać przeciwko okupantowi, choćby mieli to przepłacić życiem.

Powiedzcie mi, proszę, czy ze mną jest coś nie tak?
Dlaczego stale muszę hejtować filmy/książki, które wszystkim się podobają? I nie mówię teraz o recenzentach, tylko o swoich znajomych. Bo okej, w wielu tekstach napisano, że jest to czysta komercja, że reżyser (Robert Gliński) tworząc scenariusz musiał myśleć o trzynastoletnich dziewczynach jako odbiorczyniach. Ale co z tego? Ja to wiem, i Wy to wiecie. Ale nie wiedzą tego moje koleżanki, które patrzyły na mnie krzywo w odpowiedzi na moje krzywe spojrzenie, gdy w łazience wyjmowały z torebek mleczko do demakijażu, ponieważ wypłakane na filmie łzy zrobiły swoje. Które twierdziły, że jestem bez serca, gdyż nie uroniłam ani jednej łezki i nie zakrywałam oczu podczas okrutnych scen. I wreszcie - które od dwudziestu czterech godzin dyskutują nad wyglądem trzech głównych bohaterów. Zatem błagam, powiedzcie, że to z nimi, a nie ze mną!

Przede wszystkim zawiodła mnie emocjonalna strona Kamieni na szaniec. Reżyser nie daje szansy przywiązać się odbiorcy do bohaterów, tylko od razu - że tak to ujmę - wali z grubej rury. A jak można płakać za osobami, których się nie zna? Bo to chyba oczywiste, że nikt się na tym filmie nie śmiał. Ale trochę mniej oczywiste jest dla mnie zużycie na nim trzech paczek chusteczek. A bardzo wątpię, żeby kioski miały takie zyski na tych artykułach higienicznych, gdyby aktorzy byli brzydcy jak noc listopadowa.
I po drugie, tu nic w sumie nie przemawia do tej uczuciowej strony natury człowieka. W związku z tym, że to film, niełatwo jest ukazać wewnętrzne emocje bohaterów. I według mnie reżyser właśnie nie podołał temu zadaniu. Jedyne co może "przemówić" do duszy wrażliwców, to nieustannie lejąca się krew, od jakiejś piętnastej minuty do samego końca. Nie dość, że obrzydliwa, to chyba do tego stopnia pochłonęła reżysera, że zapomniał o przesłaniu, jakie powinny nieść ze sobą Kamienie na szaniec - czyli waga przyjaźni, odwagi, miłości do ojczyzny. I do innych ludzi. A przyjaźń Rudego (Tomasz Ziętek), Zośki (Marcel Sabat) oraz Alka (Kamil Szeptycki) została tu gdzieś pominięta. Z naciskiem na Alka, który na ekranie pojawił się może ze trzy razy. Strasznie żałuję tego, bo w książce to właśnie on wzbudził we mnie największą sympatię! Natomiast gra Ziętka i Sabata jest chyba jedynym elementem filmu, któremu nic nie można zarzucić. Chłopaki spisali się na medal - a warto wspomnieć, iż są debiutantami! Jeśli chodzi o bardziej doświadczonych aktorów, to nie mogę nie wspomnieć o Annie Dereszowskiej (mimo tego, że pojawiła się  zaledwie na chwilkę), ponieważ jest jedną z moich ulubionych polskich aktorek.

Zdziwiło mnie także pojawienie się kilku scen erotycznych (z czego jedna tuż po śmierci jednego z bohaterów, no naprawdę) oraz miliona innych zmian. O ile te ostatnie jestem w stanie zrozumieć, bo nie ważne są tu szczegóły, a ogół tej tragicznej historii, to owe sceny utwierdzają mnie tylko w przekonaniu, kto miał być odbiorcą Kamieni na szaniec. Bo przecież jak można pójść na film bez seksu...

Moja opinia, że książka w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto góruje nad filmem, nie zmieniła się. Adaptacja Kamieni na szaniec rozczarowała mnie, choć mniej wybrednych odbiorców powinna zadowolić. Mimo wszystko zostanę przy polecaniu papierowego oryginału. 

Moja ocena: 6/10