czwartek, 19 czerwca 2014

Florence + The Machine - Głos Wszechmogący

Parę dni temu miałam zaszczyt być na koncercie zespołu Florence + The Machine, o czym pisałam parę postów niżej. Koncert był przegenialny, najlepszy w moim życiu... i pozostał mi po nim przeraźliwy kac. Począwszy od niedzieli, nic mnie prawie nie cieszy, bo myślę tylko o tym, jak bardzo szczęśliwa byłam na stadionowej płycie oraz ile czasu może minąć, zanim Flo ponownie odwiedzi Polskę. W tym stanie oczywiście nie mogłam wziąć się za żadną zawiłą powieść. Przecież i tak nie mogłabym się na niej skoncentrować. Przypomniałam sobie za to o biografii Florence, którą udało mi się niedawno zdobyć. Chcąc pozostać w temacie, z przyjemnością zaczęłam ją czytać. I pomijając już koncert - lektura jeszcze bardziej przypomniała mi, dlaczego właściwie tak mocno kocham ten zespół!

Zoe Howe przedstawia nam Flo jako małą, zakręconą, nie potrafiącą przestać śpiewać dziewczynkę. Wkrótce nasza przyszła Królowa staje się nastolatką osobliwie zafascynowaną chaosem, śmiercią, demonami i pięknem - przedmiotami zainteresowania które nie przeszły jej do dnia dzisiejszego. Nakreśla nam akty tworzenia pierwszych piosenek artystki, procesy powstawania Lungs, pierwsze koncerty, ale i pierwsze upadki, złamane serca... I wreszcie sukcesy, wielkie gale, ważne nagrody, najpiękniejsze utwory. Powoduje, że czytelnik czuje się, jak gdyby był przez ten cały czas z nią. Wszelkie anegdoty opowiadane są z humorem właściwym Florence (ale chyba także i samej autorce), całą jej tajemniczością i bajkowością. Muszę przyznać, że nieraz się zaśmiałam z tych żartów i uśmiechałam, gdy w tekście przewijały się tytuły piosenek, myśląc "ojej, ja to słyszałam na żywo!". Nareszcie zapoznałam się także z genezą wielu piosenek, z sytuacjami w którym powstały i ich drugim - tym bliskim Flo - znaczeniem. 
W sobotę pomyślałam, że na scenie Florence wydaje się taka wiecznie pozytywna, ciesząca się życiem - słowem osoba, której uśmiech nie schodzi z ust. A ta biografia robi z niej człowieka. Pokazuje, że i ona często płacze, jest niepewna, boi się nieznanego. Jednak cieszę się z tego, bo stała mi się jeszcze bliższa. Zastanawiam się jednak, czy sobotę nie wyszła na scenę tuż po otarciu łez?...
Głos wszechmogący sprawia też, że odbiorca odczuwa swojego rodzaju dumę, że należy do fanów Florence. Że jego idolka odniosła taki sukces, podczas gdy zaczynała z wszystkimi na równi. Że ma taki głos, że pisze takie piosenki... i że nie poddała się, gdy było jej ciężko. Nie mam pojęcia, co by było, gdyby jednak porzuciłaby to. Albo gdyby nie spotkała kogokolwiek na swojej drodze, kto wywarł na nią wpływ. Czuję, że moje życie byłoby takie... niepełne. I nawet nie miałabym o tym pojęcia.

Naprawdę cieszę się, że przeczytałam tę biografię. Pomijając wiele świetnych historyjek i "faktów", miałam okazję obejrzeć wiele ślicznych zdjęć; z powrotem zaczęłam słuchać zapomniane już piosenki. Mam nadzieję, że powstanie jeszcze wiele książek poświęconych Florence Welch - obszerniejszych, sięgających trzeciej płyty, gdy już takowa powstanie. Jednak jak na pierwszą ta jest naprawdę idealna. Perfekcyjnie całą sobą oddaje osobowość Flo. Jestem pewna, że sama piosenkarka też byłaby nią usatysfakcjonowana.

Moja ocena: 10/10




Chyba czas się pożegnać. Mianowicie już za kilka godzin wsiadam w autobus i razem z moim ludowym zespołem jedziemy podbijać Hiszpanię. Czeka nas kilka koncertów, zwiedzanie Barcelony, zabawa w jednym z największych lunaparków w Europie - Gardalandzie i dużo, dużo, duuużo plażingu:) Odezwę się za dwa tygodnie, jak tylko wrócę, i może napiszę krótką notkę sprawozdawczą : ) 
Będę tęsknić mocno! :c

Emcia

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Echa pamięci

Rzadko sięgam po książki, których ktoś wcześniej mi nie polecił - nie jestem miłośniczką brnięcia w nieznane. Jednak w ostatnich dniach odstąpiłam od tej niepisanej reguły. Słyszeliście o nowym tytule Wydawnictwa Insignis - Echach pamięci? Więc po pierwsze, nigdy nawet nie słyszałam o pani Katherine Webb. Po drugie, nie czytałam żadnej recenzji tej książki. I po trzecie - nie zapoznałam się nawet z jej opisem! Jedynym pewnym faktem była dla mnie niepowtarzalna, przepiękna okładka. Kiedy więc natrafiłam na okazję pożyczenia jej od kogoś, nie wahałam się. Decyzja była całkowicie spontaniczna. I jak widać, mój szósty czytelniczy zmysł nie zawiódł - od dawna nie czytałam tak fenomenalnej pozycji!

Zach jest rozwiedzionym i nieszczęśliwym właścicielem bankrutującej galerii. W międzyczasie próbuje napisać książkę o swoim ulubionym artyście - Charlesie Aubreyu. Notabene krążą plotki, jakoby malarz miałby być dziadkiem mężczyzny. Starając się wyjaśnić te pogłoski, a jednocześnie szukając materiałów do swojej książki, Zach trafia do Blacknowle - wsi, w której Charles poznał jego babcię. Spotyka tajemniczą Dimity Hatcher, która niechętnie dzieli się z nim swoimi wspomnieniami o artyście. Zach od razu wyczuwa, że Mitzy skrywa wiele sekretów, ale nie ma pojęcia, że wśród nich znajduje się niesamowita i nieprawdopodobna miłosna historia, tajona przez siedemdziesiąt lat... 

Nie ma słów odpowiednich, aby opisać tę książkę! Chyba już zapomniałam, jak genialne mogą być jej powieści reprezentujące literaturę kobiecą! Powieść Webb ma w sobie wszystkie najlepsze cechy tego gatunku: sieć tajemnic, które przekraczają wszelkie wyobrażenia; namiętność gorącą jak piasek pustyni; uczucia przyprawiające o gęsią skórkę. Wszystko to zostało nakreślone równie barwnie, jak niepowtarzalne portrety Aubreya! Sama chciałabym napisać taką książkę. O wielkich wydarzeniach, z których zostały już tylko echa. O złamanych sercach, uniesieniach namiętności i nienawiści... Z tej książki wręcz wylewają się nostalgia, samotność, ból i rozpacz. I niesamowita, obsesyjna, gorąca miłość, niezdolna do wypalenia się. Przez cały czas niemalże słychać szum morza; czuć jego słony zapach i jednostajny rytm, według którego biło mocno kilka pobudzonych serc.

Echa pamięci hipnotyzują. Nie pozwalają się od siebie oderwać przez całe pięćset stron. Zaciekawienie czytelnika rośnie proporcjonalnie do głębokiego poruszenia nad historią Mitzy, a także współczucia dla biednej dziewczyny dręczonej przez matkę, szukającej tylko śladu bezpieczeństwa i prawdziwej miłości. 
Z książki, poza wspomnianą żywiołowością i żarem, bije bowiem niewypowiedziana brutalność. Na każdej kartce odbija się niemy krzyk minionych cierpień, łez i desperacji ludzi, z których nierzadko też zostały już tylko echa...

Druga powieść Webb jest w pewnym sensie prosta i zwykła, ale w tej swojej prostocie jednocześnie wielowarstwowa i niepowtarzalna. Nie sposób domyślić się, co zastaniemy za zakrętem i co oznaczają nienamacalne kroki na piętrze domu Mitzy, niepewność w jej oczach. Nie mogłam powstrzymać jęków wydobywających się z moich ust - tych żalu, ale i tych zrozumienia. A kiedy ja wydaję z siebie dźwięki czytając książkę, to musi być to geniusz. I nie skłamię mówiąc, że jest to najlepsza książka, jaką czytałam w ostatnim czasie. Historia tak żywa, burzliwa i namiętna po prostu nie może nie zrobić na was wrażenia. Gorąco, gorąco polecam!

Moja ocena: 10/10

niedziela, 15 czerwca 2014

Koncert Florence and The Machine - 14.06.2014


Szybki wstęp: w wakacje rok temu przeczytałam Wielkiego Gatsby'ego. Spodobał mi się, więc obejrzałam świeżutką ekranizację. A jedną z soundtrackowych piosenek była Over the love nieznanego mi zbytnio wówczas zespołu Florence + The Machine. W ciągu roku przesłuchałam tę piosenkę jakiś tysiąc razy, rycząc za każdym pojedynczym razem... A w międzyczasie bardzo spodobała mi się reszta twórczości zespołu. Pokochałam lekkość oraz nieograniczoną skalę głosu Florence Welch, barwność i oryginalność jej piosenek... Więc kiedy potwierdzono występ Flo na tegorocznym Orange Warsaw Festival, bez zastanowienia kupiłam bilet - a wraz ze mną Karolcia. Pół roku minęło jak z bicza strzelił. I oto jestem, cała w brokacie, z uśmiechem na twarzy i wspomnieniami, których nikt nigdy mi nie wymaże i pisze dla Was te słowa...

najlepsze♥
Z Karoliną spotkałyśmy się przed 19. Rozpoznała mnie z daleka (ja Wam mówię, jestem tak rozpoznawalną osobą, że jestem przekonana, że jeszcze będę sławna!), uściskała mnie, dała mi mój wianek. Btw, jest dokładnie tak dziwna jak się wydaje przez internety :') Po chwili zostawiłyśmy mojego tatę, aby pobiec pod Orange Stage. Grał jakiś zespół, którego zupełnie nie znałyśmy, a poza tym było okropnie zimno, więc przysiadłyśmy i po raz pierwszy tego wieczoru obsypałyśmy się brokatem. Niedługo poznałam jej znajomych - Rafała
(który był z nami już prawie cały wieczór) i Adę, też obsypałyśmy ich brokatem, i poszłyśmy na koncert Hurts. Tak w wielkim skrócie. Znałam tylko jedną ich piosenkę (Wonderful life), jeszcze jedna mi się całkiem spodobała (Stay), ale poza tym nie bawiłam się zbyt dobrze. Czekałam na 23.10, na koncert mojego życia. W międzyczasie robiliśmy sobie dużo selfie i wciąż sypaliśmy się brokatem. A na 40 minut przed koncertem weszliśmy na płytę, próbując utorować sobie drogę. Ja i Karolina... no, nie jesteśmy najwyższe, więc miałyśmy dość ciężko, ale w miarę koncertu posuwałyśmy się systematycznie do przodu. Przynajmniej na telebim miałyśmy idealny widok, a czasem widziałam Florence całkiem wyraźnie! Rafał też nas podsadzał... no i na ostatniej piosence, Dog days are over, stałyśmy pod samą barierką i nawet z moim niecałym metr sześćdziesiąt wzrostu widziałam Flo nawet bez stawania na palcach! ♥
Zaczęło się od Between two lungs, czyli jednej z moich ulubionych piosenek. Wykonanie było cudowne, ale czego innego miałam się spodziewać? Wszyscy podnieśliśmy do góry kartki z napisami "welcome back" i wtedy Flo po raz pierwszy tego wieczoru powiedziała że kocha nas, kocha Polskę. Ale w ciągu dwóch godzin powiedziała to chyba z milion razy. Cały czas się śmiała do nas, cieszyła swoim występem. Zakładała wianki, które ludzie rzucali jej na scenę, obsypywała swoją publikę (i Isę♥) brokatem. Wciąż biegała po całej scenie, żeby wszyscy mogli ją zobaczyć. Kazała nam skakać, tańczyć. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam. Grała na bębnach, i nie mogła uwierzyć, kiedy zobaczyła te wszystkie serca podczas You've got the love (warto wspomnieć, że podczas tej piosenki chłopak stojący obok mnie padł na kolana przed swoją dziewczyną i oświadczył się jej! - lepszego miejsca niż koncert Maszyn nie znam!). Z Karoliną tylko patrzyłyśmy na siebie i wymieniałyśmy spojrzenia, a Rafał się z nas śmiał. Wszyscy śpiewali. Shake it out, Spectrum, Sweet nothing, Cosmic love... naprawdę, było idealnie. Florence ma tak niewyobrażalny głos, że po prostu stałam słuchając i nie mogąc uwierzyć. Jeden dźwięk ciągnęła w nieskończoność. Ze trzy razy dłużej niż ktokolwiek inny... pod koniec stała już na palcach, ale nie przestawała. Potem zaczęła szybko oddychać, ale chyba nawet nie zmęczyło jej to specjalnie. I wciąż nie wiem jak to możliwe. Czy ona na pewno jest człowiekiem?
tuż po koncercie. dowód na to, że na Dog days
stałyśmy tak blisko:)
Moje największe marzenie się spełniło. Bo wiecie, ja właściwie nawet nie liczyłam na to, że usłyszę Over the love. Przecież do tej pory śpiewała to tylko dwa razy. Dwa! A dla nas zaśpiewała trzeci... Przed wykonaniem znowu zaczęła mówić, jak bardzo nas kocha, jak dobrze jest wrócić, mówiła o tym, że ją prosiliśmy i że to specjalnie dla nas... A za chwilkę usłyszałam Ever since I was a child... i po prostu osłupiałam. Ja nawet nie miałam łez na tę piosenkę, może skończyły się już przez te miliony razy, które już ją słuchałam... Ja się po prostu cała trzęsłam. Jakbym miała malarię. Parkinsona. Cokolwiek. Karolina może to potwierdzić, bo trzymała mnie wtedy za rękę. Dobrze to określiła: byłam w takim stanie, że gdybym tylko miała miejsce, to przewróciłabym się. Z wrażenia. To wykonanie było... tak bezbłędne, tak idealne, tak piękne... Sama Florence po zaśpiewaniu ukryła twarz w dłoniach. To dla niej też musiało być dużo emocji. To jest tak piękna, smutna, prawdziwa piosenka... Podziwiam ją strasznie, że w ogóle dośpiewała ją do końca. A zaśpiewała lepiej niż w studiu nagraniowym... Wszyscy byli tak oszołomieni po wykonaniu, że zaczęli skandować "dziękujemy! dziękujemy!" w ogóle nie myśląc o tym, że krzyczymy po polsku...

Nie mam słów na ten koncert. Był najlepszy, jedyny. Niepowtarzalny. Mogę być na innych koncertach, może nawet na innym koncercie Flo - ale żaden nie będzie lepszy niż ten. Najlepszy koncert w towarzystwie najlepszych ludzi. Nigdy nie tego nie zapomnę! Nigdy nie wyrzucę wianka, opaski "płyta", biletów... I nigdy nie wytrzepię brokatu z ubrań, hahah. 
Dziękuję, Flo. Za Over the love i za wszystko.

środa, 11 czerwca 2014

Jesienna miłość

Myślę, że zdecydowana większość nastolatków słyszała o filmie Szkoła uczuć (2002). Może więc niektórzy z Was oglądali go? Osobiście zrobiłam to jakieś dwa lata temu, ale produkcja nie zrobiła na mnie zbytniego wrażenia (ktoś zdziwiony?). Nie dostrzegłam w niej niczego wyjątkowego. Mało tego- znudziła mnie. Myślę jednak, że wpływ zdecydowanie miał tu fakt, że z natury nad filmami górują u mnie książki. A nie miałam bladego pojęcia o tym, że Szkoła powstała na podstawie dzieła pisanego! I to dzieła jednego z moich ulubionych autorów! Zanim jednak dowiedziałam się o tym, minęło trochę czasu. I jeszcze więcej, zanim natrafiłam na okazję przeczytania oryginału, czyli Jesiennej miłości. W końcu jednak upolowałam ją w bibliotece. Czy udało jej się zmienić moje nastawienie do historii Landona?

Landon Carter jest zwykłym siedemnastolatkiem, który mieszka w Karolinie Północnej. Spotyka się ze znajomymi na cmentarzu, śmieje się z niepopularnych uczniów, stara się podobać dziewczynom. Jednak kiedy zostaje przewodniczącym samorządu szkolnego, na gwałt potrzebna jest mu partnerka... a jedyną kandydatką zdaje się Jamie Sullivan - cicha, spokojna dziewczyna, która spędza czas odwiedzając sieroty i czytając Biblię. Początki znajomości nie zapowiadają uczucia, które wkrótce ich połączy, a także tajemnicy, która ciąży na Jamie...

Początek zdecydowanie wyróżniał się spośród innych książek Sparksa (pomijając Pamiętnik, mojego cudeńka). Ujął moje serce swoją nietuzinkowością i zapowiedzią naprawdę dobrej historii, co zresztą miało się spełnić. Dalej wszystko poszło starym, ale sprawdzonym schematem, według którego toczą się powieści autora - para poznaje się, przełamuje pierwsze lody i po pokonaniu ewentualnych trudności jest w końcu razem. Rzecz jasna wszystko ma miejsce w małym miasteczku na Południu. Musicie chyba przyznać, że ma to swój urok. Znaczna część książki, zgodnie z moimi przewidywaniami, przypominała sielankę - niespieszna akcja, przepełnione humorem (i to nie - jak to często bywa - czarnym, lecz takim najprawdziwszym humorem, który skłania cię to roześmiania się w głos) dialogi, uczucie wiszące w powietrzu. Nikogo więc nie zdziwi, że Jesienną miłość czyta się błyskawicznie i z przyjemnością....

... do czasu, aż wszystko zaczyna nabierać tempa. Ale przecież wiedziałam, że tak będzie. Oglądałam film, a nawet jeśli mógł on zmienić niektóre rzeczy, to zakończenia - niestety nie. Wyczekiwałam więc tego okropnego momentu z trwogą i jakby złudną nadzieją, że jednak się nie doczekam. Oczywiście na marne. Były więc mokre oczy, był smutek i szept "ale dlaczego?". I nawet jeśli Jamie czasem mnie denerwowała swoją pobożnością i wiarą w ludzi, którzy przecież nie są z natury ani mili ani serdeczni, to chyba po prostu - tak samo jak Landon - zazdrościłam jej, wiedząc że sama nigdy taka nie będę.
 Jej chłopak natomiast jest zwykły, najzwyklejszy - i dlatego czytelnikowi jest bardzo łatwo utożsamić się z nim. Od normalnych ludzi wyróżniał się może jedynie mówieniem średnio raz na pięć stron "jeśli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć" - ale któż nie ma irytujących manier? Gasną one jednak w świetle (czy też może cieniu) tej historii - będącej odzwierciedleniem milionów innych, podobnych oraz tysięcy identycznych niesprawiedliwości... 

Jesienna miłość jest bowiem rzeczywiście podobna do wielu innych, bardziej znanych książek - chociażby Love story czy Gwiazd naszych wina. Jednak, w przeciwieństwie do tej ostatniej (przynajmniej w moim uznaniu), nie jest usilnie stylizowana na smutną. Tak tylko wychodzi. Jest to po prostu niezwykle dobra historia miłosna - a że nie wszystkie mają happy endy, to już inna sprawa (i mogę się łudzić, że zakończenie jest w pewnym sensie otwarte, ale naprawdę - po co?). Jesienna miłość to bynajmniej nie książka ambitna czy oryginalna, ale otwierająca oczy na miłość i cierpienie. Powieść o zwykłym miasteczku, zwykłej szkole i zwykłych nastolatkach tworzących zwykłą-niezwykłą historię. 

Moja ocena: 8/10


Spoiler: (...) swoją drogą, wierzę teraz, iż cuda się zdarzają. - ale że jakie cuda? Że Bóg zabiera swoje najwierniejsze dzieci, w momentach gdy są najszczęśliwsze? Czy że ludzie cierpią? Umierają? I że wszystko jest cholernie niesprawiedliwe?...

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Pod ziemią w Villtte

Zdecydowanie nie mogę nazwać się pierwszym specem kryminałów. W życiu nie przeczytałam ich nadzwyczajnie dużo, jednak bez zająknięcia się potrafię wymienić te słabe, a także te, przez które nie zmrużyłam oka. A jeśli dzielę już przeczytane powieści zbrodni na kategorie, to nie mogę nie wspomnieć o tych powstałych w Skandynawii, które zwykle wyróżniają się szczególną nietuzinkowością. Do gatunku wprowadziły mnie Nauczycielka oraz Dziewczęta z Villette - książki pióra nieznanej dla mnie wówczas Ingrid Hedstrom. Od tamtej pory pochłonęłam już kilka innych tytułów z Czarnej Serii, jednak z przyjemnością zabrałam się do lektury najnowszej książki autorki, którą chyba już zawsze będę wspominała z sentymentem. Czy stanęła ona na wysokości zadania?


Podczas rozładowywania rudy żelaza zostają odkryte zwłoki młodego mężczyzny, który trzyma w dłoni strzęp szwedzkiej gazety. Szybko okazuje się, że morderstwo ma coś wspólnego z tajemniczym pożarem kopalni węgla czterdzieści lat wcześniej. Pożarem, którego przyczyna nigdy nie została odkryta. Czyżby zmarły poznał tożsamość sprawcy? A może prawda jest o wiele bardziej zawiła?

Hedstrom jak zwykle zaskakuje nietypowym pomysłem na zbrodnię, którą wikła jednocześnie w niewyjaśnione zdarzenia w przeszłości, zaciekawiając czytelnika do granic możliwości. Nie macie pojęcia, ile razy dosłownie podskakiwałam ze zniecierpliwienia, bo chciałam znać już rozwiązanie! Autorka umiejętnie buduje napięcie i wprowadza interesujące wątki poboczne, rozluźniające naprężoną zwykle do granic możliwości atmosferę. 
Z przykrością stwierdzam jednak, że przy trzeciej książce pani Ingrid wyczuwam już pewien schemat, którym kieruje się w swoich dziełach. Morderstwo, i równoległe prowadzenie wątków prywatnych Martine, jej męża bądź znajomych. Wyjawienie się w niedługim czasie, że któryś z owych prywatnych wątków w bezpośredni sposób łączy się z morderstwem, a jednocześnie najczęściej krwawymi wydarzeniami z przeszłości. I irytujący mnie już tzw. "zaginiony puzzel" w śledztwie. Dostrzegłam także pewien motyw, ściągnięty jakby z pierwszego tomu Millenium, nie będę już przybliżała dokładnie...
 Nie lubię powielania wątków, jednak jestem w stanie wybaczyć je, gdy łączą się one z naprawdę dobrą historią. A ta w Pod ziemią w Villette jest taka. Bo faktem jest, że od tej książki nie można się tak po prostu oderwać - w każdym razie nie z własnej woli. Nie można także nie polubić sędzi śledczej Martine, która ma w sobie to coś, co natychmiast wywołuje dlań sympatię. A warto wspomnieć, że niejeden kryminał z prawdziwym potencjałem został popsuty przez drażniącego odbiorcę detektywa.

Pod ziemią w Villette być może nie jest najlepszym kryminałem na świecie, ale zdecydowanie nie można przejść koło niego obojętnie - tak samo jak nie można odgadnąć rozwiązania, dopóki nie zrobi tego Martine. Jestem pewna, że usatysfakcjonuje on wszystkich fanów gatunku. Mnie na razie nie pozostaje nic innego, niż wyczekiwanie na kolejną książkę Hedstrom!

Moja ocena: 7/10

Za egzemplarz "Pod ziemią..." cieplutko
dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca!

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Villette

Jakiś czas temu miałam przyjemność zapoznania się z Charlotte Bronte i jej siostry śpiące - niesamowitą biografią pióra Eryka Ostrowskiego, która zmieniła mój sposób patrzenia na całą twórczość sióstr. Wiele razy stwierdzono w niej, że ostatnia książka najstarszej Bronte jest jednocześnie tą najbardziej wartą uwagi, a także że dominują w niej autobiograficzne wątki autorki. Zafascynowana życiorysem Charlotte zapragnęłam zapoznać się z tym jej najlepszym dziełem. Czy Villette spełniło wszystkie moje oczekiwania?


Lucy Snowe utraciła wszystko - dom, pieniądze i rodzinę. Czując że nie ma nic do stracenia, postanawia wyruszyć do Francji. Trafia do małego miasteczka Villette i szybko znajduje pracę w postaci nauczycielki na pensji dla dziewcząt. Ma nadzieje znaleźć w niej spokój i bezpieczeństwo, jednak natrafia na wiele tajemniczych, pozornie niemożliwych zdarzeń. Także i jej serce, będące do tej pory wyłącznie wyzutą z uczuć zimną skorupą, zaczyna domagać się uczuć.

Pierwsze kilkadziesiąt stron Villette mogę porównać z najpłytszym odcinkiem rzeki, którą chce się pokonać. Robi się to z entuzjazmem oraz łatwością i nie myśli się o przyszłych trudach, lecz zwycięstwie - w tym wypadku poznaniu zakończenia. I rzeczywiście: czytając pierwsze rozdziały i smakując ten niepowtarzalny styl, którym posługiwać się może jedynie ktoś o nazwisku Bronte, niewiele myślałam o aktualnych zdarzeniach. Zajęta byłam rozmyślaniem nad mającymi nastąpić dopiero wydarzeniami, będącymi jednocześnie świadectwem tragicznego życia autorki. Jednak dopiero gdy stopa Lucy wreszcie stanęła na francuskich ziemiach, poczułam jak długa droga jeszcze przede mną. Mówiąc przed chwilą o walce wcale nie żartowałam. Siedmiuset stron najwybitniejszego dzieła Charlotte nie czyta się ani łatwo, ani lekko. Prawda jest bowiem taka, że akcja stoi tu w miejscu, a jedynymi niemal zdarzeniami są zmiany w toku myślenia głównej bohaterki. Wiele rzeczy można przewidzieć, a od lektury można nabawić się autentycznej depresji. Mimo to ukończenie Villette napełnia czytelnika satysfakcją i jednocześnie dziwnym uczuciem stuprocentowego zgłębienia natury głównej bohaterki, a więc zarazem autorki. Dopiero z przeczytaniem ostatniego zdania, gdy wszystkie wątki się łączą a tajemnice wyjaśniają, można dostrzec wielkość tej książki.

Świat względnie łatwo rozumie możność ginięcia z głodu z powodu braku pożywienia, niewielu jednak znajdzie się ludzi zdolnych pojąć i odczuć przeżycia tych, których osamotnienie i odcięcie od wszystkiego doprowadza do szału.

Kreacja Lucy Snowe jest wnikliwsza, a jej osobowość bogatsza w szczegóły niż portrety psychologiczne jakichkolwiek innych postaci fikcyjnych. Jak jednak postać literacka może być papierowa, gdy za jej maską kryje się osoba z krwi i kości? Nieraz myślałam, że zdecydowanie nie mogłabym polubić Lucy - według mnie była zbyt pesymistyczna, zbyt zrezygnowana i bez ducha walki. Marzyła o miłości, a nie robiła nic w kierunku, aby ją zdobyć. W głębi serca była wściekła na niesprawiedliwość świata, ale nawet nie próbowała okazywać swoje uczucia. Niejednokrotnie byłam znudzona jej zbyt długotrwałymi, lecz pustymi rozmyślaniami, i tyleż samo razy podziwiałam jej cierpliwość i pokorność. Wtedy przypominałam sobie też, kim jest panna Snowe w rzeczywistości. I wnioskując po Villette - w posiadaniu jakże złożonej psychiki musiała być Charlotte Bronte! Jak mocno musiała przeżywać utratę swojego ukochanego i rodzeństwa! Jak bardzo musiała mieć dość życia, aby mieć odwagę stworzyć tak bezpośrednią powieść! Przez woal tajemnicy dobiega gdzieś tu cichnące bicie serca, zastępowane stopniowo smutkiem i cierpieniem. Napełniają one czytelnika współczuciem równie mocno, co emanująca z wątków miłosnych beznadziejność; jednak nie zastanawiają tak, jak wątek nadnaturalny. Wszystko to łączy się w jeden wielki znak zapytania, domagający się odpowiedzi - jeżeli Villette jest rzeczywiście autobiografią, to jak Charlotte miała siłę żyć?

Wspominając lekturę ostatniej książki Bronte będę niestety myślała raczej o żółwim tempie czytania jej aniżeli o właściwej akcji (lub jej braku). Mimo to z pewnością żałowałabym, gdybym nie zapoznała się z Villette. Z Wami będzie tak samo - polecam więc uzbrojenie się w czas, cierpliwość oraz pełen czajnik zagotowanej wody i wkroczenie do świata Lucy Snowe!

Moja ocena: 6/10

Za możliwość zrozumienia Charlotte Bronte
serdecznie dziękuję Wydawnictwu MG!