wtorek, 24 lutego 2015

Opowieść drogą ucieczki (Tygrysi księżyc)

Kojarzycie historię młodego dilera snującego opowieść młodszej siostrze - Baśniarza?
Może zdążyliście też poznać losy chłopaka, który zgubił się w lesie i szybko stał się jego częścią, tracąc zupełnie kontakt z rzeczywistością - Dopóki śpiewa słowik? 
Tym razem przychodzę do Was jednak z recenzją książki, która choć pod wieloma względami podobna do wymienionych dwóch pozycji, jest też zupełnie odeń inna. A poza tym jestem prawie pewna, że jej nie czytaliście.
Zatem...przenieśmy się na chwilę do Indii.


Fahrad to wychowany na ulicy złodziej, który nieoczekiwanie dostaje zadanie od boga Kryszny, aby uwolnić jego porwaną przez demona córkę. Chłopak ma miesiąc czasu na wykonanie misji - w przeciwnym wypadku księżniczka na zawsze wstąpi do królestwa zła. Nastolatek musi tylko dosiąść świętego tygrysa imieniem Nitish i uważać na depczącego mu po piętach Europejczyka... Ale moment, przecież to wszystko tylko baśń snuta przez przebywającą w haremie ósmą żonę radży, która, podobnie jak księżniczka, oczekuje śmierci? Może wszystko jest tu baśnią? A może nic?

Moje uczucia względem twórczości Antonii Michaelis nie są najpozytywniejsze. Jakkolwiek Dopóki śpiewa słowik przeczytałam z krótkotrwałym zainteresowaniem, to niesamowicie popularny Baśniarz mocno mnie rozczarował. Właściwie to nie wiem, co skłoniło mnie do sięgnięcia po kolejną książkę autorki. Zwłaszcza, że uplasowała się ona dokładnie pośrodku między dwoma pozostałymi jej powieściami. Tygrysi księżyc jest  oryginalną i klimatyczną, ale niestety całkiem przeciętną historią.

Tematyka Indii nigdy nie jest złym wyborem. Przedstawienie kraju, w którym bogowie o wielu rękach są celebrowani na równi z przechadzającymi się po ulicach krowami, okazało się najmocniejszą stroną książki! Jest tu ukazane wszystko: od życia biednych uliczników, po przepych i bogactwo najzamożniejszych radżów. Podróż do Indii, nawet jedynie dzięki barwnie napisanej powieści, jest świetnym doświadczeniem. Szkoda więc, że autorka nie wykorzystała w pełni swojego potencjału do zastosowania lepszej narracji... Zdaję sobie sprawę, że miała być to baśń, więc język siłą rzeczy musiał być jak najprostszy. Chodzi jednak o to, że wszystkie powieści Michaelis są do siebie tak podobne, iż zaczyna to być irytujące. Zbliżone do siebie fabuły to jedno, ale identyczny sposób opisywania wszystkiego to drugie. Pani Antonia próbuje być jednocześnie poetycka, baśniowa, ale i groteskowa oraz świetnie władająca czarnym humorem. Moim zdaniem średnio jej to wychodzi. W końcu nie każdy może być Zafonem - także pod względem budowania napięcia. Akcja pozostawia wiele do życzenia zarówno pod względem dynamiki, jak i przewidywalności. I znowu: tak, to miała być baśń. Ale miała być nią także Dopóki śpiewa słowik, a jednak kilka razy zdołała mnie porządnie zaskoczyć. Samo wykreowanie sympatycznego, ale jednocześnie nie najbystrzejszego głównego bohatera, nie jest kluczem do napisania dobrej powieści.

Nie jestem zadowolona z trzeciego spotkania z Antonią Michaelis. Nie był to czas całkiem stracony, ale lektura dłużyła mi się i na pewno mogłabym wykorzystać spędzane nad nią godziny lepiej... Mimo wszystko uważam jednak też, że fani Baśniarza pokochają i indyjską jego wersję. W końcu opowieść jest drogą ucieczki. Choćby i do Indii.

piątek, 13 lutego 2015

Piekło jest puste? (Dziecko Rosemary)

Szekspir powiedział w jednej ze swoich sztuk, że piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj. Zdanie to brzmi poetycko, tajemniczo i groźnie. Zapewne jest też prawdziwe - przynajmniej zawsze tak uważałam.
Jakieś wątpliwości? Może trochę.
Po lekturze Dziecka Rosemary.

Rosemary i Guy Woodhouse zaczynają właśnie prowadzić wspólne życie. Wynajmują piękne mieszkanie i sceptycznie podchodzą do opinii, jakoby miałoby ono przynosić nieszczęście. Wszystko zmienia się w chwili, gdy kobiecie śni się, że została zgwałcona przez diabła, a niedługo potem okazuje się, iż jest w ciąży.

Ośmielę się założyć, że zdecydowana część z nas widziała film Romana Polańskiego, który jest ekranizacją dzieła Iry Levin. Film jest niezaprzeczalnie genialny i jestem to w stanie stwierdzić nawet jedynie po drugiej połowie, którą widziałam. Po papierowy oryginał sięgnęłam z chęcią zapoznania się z ową nieznaną dla mnie pierwszą połową historii Rosemary. Poza tym chciałam porównać fragment produkcji Polańskiego z całokształtem książki Levin. W końcu nie od dzisiaj mówi się "najpierw książka, potem film". Ze względu na znajomość zakończenia i ze względu na to, że film zwykle bywa gorszy. Ale nie tym razem, Drodzy Czytelnicy. Polański pozostaje Polańskim, a Ira Levin ze swoją książką może się schować... 

Dlaczego? Przede wszystkim książka jest niesamowicie niedynamiczna. Nie mówię, że nie czyta się jej szybko - pochłonęłam ją w jedną dobę. Po prostu... właściwie nic się w niej nie dzieje. Nie oczekiwałam energicznej akcji - w końcu wiedziałam, że ekranizacja bogatsza była raczej w odpowiedni klimat, aniżeli wartki ciąg zdarzeń, ale na pewno z uśmiechem powitałabym jakiekolwiek istotne zdarzenia. A jeżeli już musi ich nie być, to nie zaszkodziłoby chociaż wprowadzić tę specyficzną atmosferę grozy, która była największym atutem produkcji filmowej! Tymczasem atmosfera zgrzyta (dopiero pod koniec jej poziom wyraźnie wzrósł) i brak jest interesująco prowadzonej narracji. Obserwujemy jedynie bohaterów, którzy zdecydowanie nie są mistrzami ekspresji i którzy sami do końca nie wiedzą, o co im chodzi. Trochę więcej zaczyna się dziać, gdy Rosemary dopadają pierwsze wątpliwości co do prawdomówności jej lekarzy, sąsiadów, męża. Rozwija się piekielny wątek (który jest bardzo oryginalny!), a włos troszeczkę jeży się na głowie. Nawet sceptyczny czytelnik staje się niepewny, jeśli chodzi o moce nadprzyrodzone. Wtedy, owszem, robi się ciekawie. Szkoda, że tak późno! Zwłaszcza, że nawet wtedy z pewnością nie był to szczyt możliwości autorki, a przecież to właśnie na ukazanie końcówki wyczekiwałam z taką niecierpliwością, zastanawiając się, czy dorówna ona finałowi Polańskiego. Odpowiedź brzmi: nie. W filmie końcówka jest dość chaotyczna, gwałtowna i zostawiająca odbiorcę z wielkim znakiem zapytania na twarzy i pytaniem "ale o co tu chodziło, cooo?". Natomiast ostatnie strony książki są równie niezrozumiałe (summa summarum właśnie o to chodzi w tej historii, że nikt do końca jej nie ogarnia), ale o wiele bardziej rozwlekłe i nudne. Nietrudno zgadnąć, co jest lepsze.

Mimo wszystko nie jestem wielce rozczarowana lekturą Dziecka Rosemary. Właściwie dzięki jej niewielkiej objętości nie zdążyłam się nawet nią znużyć! Widzę jednak namacalną różnicę między filmem a oryginałem i nijak ma się ona do kolejności, z jaką zapoznawałam się z oboma dziełami. Jeśli mam coś polecać, to tylko ekranizację Polańskiego. Jest to naprawdę fantastyczny i warty obejrzenia film. A książka? Tylko jako dopełnienie wrażeń wywołanych filmem! 

środa, 11 lutego 2015

Tajemnicze zniknięcia i głęboka nienawiść (Dziedzictwo)

Czerwiec zeszłego roku kojarzy mi się kolejno z: 1) koncertem Florence + The Machine, 2) wyjazdem do Hiszpanii z zespołem i 3) lekturą Ech pamięci, które zupełnie spontanicznie pożyczyłam od nauczycielki. Doskonale pamiętam, jak pochłonęłam je w jeden spędzony na leżaku w pełnym słońcu weekend. Cóż to była za książka! Zdecydowanie jedna z lepszych, jakie przeczytałam w 2014 roku. Całe szczęście, że dorobek literacki pani Webb nie kończy się na tej jednej pozycji. Czy druga książka autorki ma szansę stać się jedną z lepszych w roku obecnym? Tak! Chociaż pogoda nie rozpieszcza nas jak w upalne czerwcowe dni, to słowa pisane przez Katherine Webb wzbudzają identyczne emocje!

Rok 1902. Caroline Fitzpatrick wbrew woli oschłej ciotki Bathildy zakochuje się w Corinie Massey i porzuca Nowy Jork, aby zacząć życie na ranczu pośród dzikich prerii hrabstwa Woodward. Nie czuje się tam jednak szczęśliwa. Popełnia czyn, który ma prześladować ją do samej śmierci.
Kilkadziesiąt lat później Erica Calcott próbuje przybliżyć sobie sylwetkę swojej prababki Caroline i jednocześnie rozwiązać zagadkę zaginięcia kuzyna Henry'ego 23 lata wcześniej. Czy jego zniknięcie i przeszłość Caroline w jakiś sposób się ze sobą łączą? A może pewne rzeczy nigdy nie wychodzą na jaw?

Są książki, które czyta się bez zainteresowania; takie, które czyta się przyjemnie, ale bez większej fascynacji i wreszcie te, które pochłania się za jednym zamachem, nie bacząc na świat wokół. Ostatnia kategoria to prawdziwa rzadkość. Całe szczęście nazwisko Webb jest właściwie jej synonimem. Dziedzictwo, podobnie jak Echa pamięci, jest niesamowicie wciągające. Wszystko za sprawą mistrzowsko skonstruowanej wymyślnej fabuły oraz niezwykle dynamicznej akcji. Jakkolwiek język zdecydowanie nie należy do banalnych i wydawać by się mogło, że nuta poezji zawarta w nim może utrudniać płynne zapoznawanie się z losami Calcottów, to nic bardziej mylnego! 500-stronicową książkę pożera się w kilka godzin, a wyjątkowo barwne pióro autorki jest dodatkowym przepysznym daniem na uczcie literackiej, jaką jest Dziedzictwo
Narracja znowu prowadzona jest dwutorowo. Nie przepadam za taką formą, gdyż bardzo łatwo jest wypaść z rytmu, ale pani Webb świetnie sobie z nią radzi. Nie sposób wskazać, która z historii - Eriki czy Caroline - jest ciekawsza. W jednej i drugiej atmosfera jest napięta do granic możliwości, a w powietrzu wisi gorzka woń nienawiści wymieszanej z gorącą miłością. Jednak chociaż na brak emocji z całą pewnością nie można narzekać, to niechętnie muszę przyznać, że Echa pamięci obfitowały w jeszcze większą dozę namiętności. Czytelnik wraz z bohaterami unosił się do samego nieba w euforii i razem z nimi spadał na samo dno. Dziedzictwo zdominowało raczej współczucie dla postaci, które radzić muszą sobie z sytuacjami bez wyjścia i zmagać się z wypalającym uczuciem nienawiści; zalążkami szaleństwa. Oczywiście, są czyny, dla których nie ma usprawiedliwienia, ale Bóg mi świadkiem, że Katherine Webb potrafi tak omotać swojego odbiorcę, że ten jest w stanie pokochać nawet największe z wykreowanych suk! A choć fabuła Dziedzictwa może wydawać się nieco naciągana, to jestem przekonana, że niejeden taki scenariusz napisało życie. Szkoda tylko, że wielu jego aspektów nietrudno się jest domyślić. To jedyna wada debiutu pani Webb - i to wada niebagatelna, gdyż to właśnie element zaskoczenia był jedną z mocniejszych stron cudownych Ech pamięci. Na szczęście to chyba dowodzi tylko, jak fantastyczną pisarką jest pani Katherine - skoro wychwalam jej dzieło pod niebiosa, a połowę tajemnic bez trudu rozwiązałam. 

Nie czytałam tak fenomenalnej książki od czasów ostatniego tomu Marii Antoniny! Poza tym upewniłam się tylko, że wszystko co wyjdzie spod pióra Katherine Webb jest pierwszorzędne. Oczywiście pani Webb wskakuje na moją listę ulubionych autorów, a jej dwie inne książki - The Unseen i The Misbegotten - na listę książek, na których wydanie mam gorącą nadzieję. Serdecznie polecam!

sobota, 7 lutego 2015

"Wyjdziesz nieszczęśliwie za mąż. (...) Zostaniesz królową" (Józefina)

Miesiąc temu skończyłam czytać jedną z lepszych serii mojego życia. Mogłabym policzyć na palcach jednej ręki, ile książek poruszyło mnie w podobnych stopniu, jak ona. Domyślacie się, o czym mówię? Oczywiście o Marii Antoninie pióra Juliet Grey! Musicie wiedzieć, że wciąż nie przestałam żyć jej historią. Otworzyła w moim sercu ranę, a uleczyć ją mogę jedynie lekturami powieści choć połowicznie jej dorównujących, w miarę możliwości zbliżonych tematyką.
Początek ich poszukiwań? 
Historia żony Napoleona Bonaparte. Józefina.

Róża w wieku czternastu lat słyszy przepowiednię wróżki. Mówi ona, że dziewczyna wyjdzie nieszczęśliwie za mąż, zostanie wdową, a w końcu... królową. Wkrótce przeprowadza się do Paryża, aby zacząć życie mężatki i matki. Nad Francją szybko zaczyna wisieć widmo wojny domowej, którą niesie ze sobą rewolucja francuska. A gdzieś pośród wszechobecnego chaosu i śmierci kryje się nieznany jeszcze Róży Napoleon...

Jakkolwiek darzę historię szczerą sympatią, to temat epoki napoleońskiej nigdy mnie specjalnie nie interesował. Może właśnie dlatego nie czułam entuzjazmu otwierając Józefinę? Wtedy okazało się jednak, że Różę poznajemy w wieku lat czternastu, kiedy nikomu nie śniło się jeszcze nawet o rewolucji francuskiej. Nie mogę jednak powiedzieć, że autorce wyszło to na dobre. Czas akcji jest za bardzo rozwleczony, a przez to Józefina składa się z przeogromnej liczby słów i zadziwiająco małej liczby zdarzeń. Niezbyt dynamiczna akcja nie wzbudza w czytelniku zainteresowania i na pewno nie ułatwia szybkiego czytania. Myślę, że mogę powiedzieć, iż w pewien sposób nawet męczy. Pod koniec, kiedy wreszcie sprawy nabrały obrotów, myślałam już jedynie o tym, że chcę Józefinę skończyć. Jednak chociaż nie miałabym większych problemów z odłożeniem książki na bok, to wciąż chciałam poznać końcówkę. Szkoda tylko, że pomijając ów koniec, powieści bynajmniej nie czytałam dla osoby Róży. Złapałam się na tym, że przez znaczną część powieści (tę z rewolucją francuską w tle) czekałam jedynie na krótkie wzmianki o Marii Antoninie. A nawiązując do Królowej, muszę napisać, że nie ma najmniejszego porównania między wspomnianą poświęconą jej serią, a historii Róży... Maria Antonina jest po prostu literackim majstersztykiem, który jednocześnie kończy i zaczyna jakiś rozdział w życiu czytelnika. Józefina - wręcz przeciwnie. To zwykły dziennik niewyróżniającej się niczym kobiety o dość banalnym jak na owe czasy życiu. Jej kreacja pozostawia wiele do życzenia, a podobnie rzecz ma się z wszystkimi postaciami w książce. Warto wspomnieć, że było ich naprawdę dużo i przez to cały czas czułam się zagubiona, gdyż nie wiedziałam, o kim właściwie czytam. Charaktery bohaterów nie były odpowiednio zróżnicowane i przez to zlewali się oni w jedną całość... Naturalną konsekwencją tego jest więc to, że czytelnik bardziej skupia się na rozgrywających się w tle historycznych wydarzeniach, aniżeli na prywatnych rozterkach rodziny Beauharnais. Niestety ten aspekt Józefiny także mnie zawiódł. Pomijając nawet fakt, że rewolucja przedstawiana jest z perspektywy republikanów, których po lekturze Antoniny darzę niechęcią, to Sandra Gulland naprawdę nie przyłożyła się do swojej pracy! Nie wyjaśnia czytelnikowi dostatecznie przejrzyście sytuacji panującej wtedy we Francji; zdaje się zapominać, że ktoś zupełnie nieogarniający tematu nie wie tego wszystkiego co ona. Na szczęście nie należę do tej grupy, a o rewolucji wiem wszystko co najważniejsze, jednak bądźmy szczerzy: nie będzie tak ze wszystkimi. Poza tym według mnie nie został dostatecznie oddany horror, jakim była owa rewolucja. Ktoś, kto uważa inaczej, chyba nie czytał innych poświęconych jej książek! Nie mogę jednak powiedzieć, abym - ze względu na trwającą masakrę - zupełnie nie współczuła bohaterom. Moje uczucia były raczej ambiwalentne. To chyba kolejny dowód na to, że książka jest przeciętna. W końcu przy Marii Antoninie płakałam prawie jak na Titanicu.

Problem jest taki, że chociaż Józefina okazała się dość słabą książką, a jej lektura zamiast emocji i uniesień przyniosła mi raczej tylko znużenie, to wciąż chcę poznać jej kontynuację. Zanim się do niej zbiorę może minąć trochę czasu, jednak nie mówię jej "nie". Jednak jeśli chodzi o Was, to niestety raczej odradzam... i po raz kolejny polecam Wam Marię Antoninę.

Na tym właśnie polega kłopot z Francuzami. Nie potrafią śpiewać w dowolnym miejscu i o dowolnej porze.

środa, 4 lutego 2015

Dobra passa przerwana (Prawie jak gwiazda rocka)

Jeszcze niedawno uważałam, że Quick jest jednym z nielicznych autorów, których każde dzieło potrafi do mnie trafić. Poradnik pozytywnego myślenia był wspaniały, Niezbędnik obserwatorów gwiazd bardzo dobry, a Wybacz mi, Leonardzie - fenomenalny. Parę dni temu z ciekawością otworzyłam ostatnią z wydanych w Polsce jego książek – Prawie jak gwiazda rocka. Jest równie dobra, jak poprzednie? A może wręcz odwrotnie? Sami zobaczcie!

Amber Appleton mieszka w szkolnym autobusie wraz z lubiącą zajrzeć do kieliszka matką i swoim psem B3; przyjaźni się z czterema szkolnymi wyrzutkami; uczy angielskiego poprzez śpiewanie piosenek R&B; stale odwiedza pewien Dom Spokojnej Starości, gdzie toczy słowne bitwy z Sędziwą Joan. Najbardziej ze wszystkiego lubi się jednak modlić, gdyż to daje jej siłę do nieustannego optymizmu. Ale czy nie każdy uśmiech z czasem blednie?

Religijność głównej bohaterki martwiła mnie nawet jeszcze długo przed lekturą powieści. Nie mam nic przeciwko głębokiej wierze, ale irytują mnie trochę ludzie (nieważne – w książkach czy w rzeczywistości), którzy każdy temat sprowadzają do osoby Jezusa. Moje obawy były niestety całkiem uzasadnione, gdyż szybko okazało się, że Amber faktycznie mówi o swoim idolu na każdej stronie. Co prawda z czasem przyzwyczaiłam się do tego, ale jednak nie ułatwiało mi to lekkiego i przyjemnego pochłaniania książki – podobnie zresztą jak to, że akcja nie należy do najdynamiczniejszych i przez znaczną część powieści po prostu wieje nudą. Wyjątek nastąpił jedynie podczas krótkiego przełomowego momentu w książce, kiedy Amber dopadły wątpliwości podobne do moich i dziewczyna sama zaczęła zadawać dobrze znane mi pytania. Nie mogę powiedzieć, że nie zbliżyłam się wtedy do niej. Na krótki okres czasu naprawdę wczułam się w jej historię! Szkoda tylko, że tak szybko wróciłam do pierwotnych odczuć. Według mnie Prawie jak gwiazda rocka jest po prostu za optymistyczna. Chociaż nie lubię pesymizmu, to nie przepadam też za wymuszonym optymizmem. A sposób myślenia Amber odebrałam właśnie jako sztuczny i nienaturalny. Może żadna z książek Quicka nie trzyma się ściśle szarej rzeczywistości, ale w pewien sposób wciąż jest prawdopodobna. Prawie jak gwiazda rocka - nie jest, w każdym razie w moim odczuciu. Denerwujący styl wypowiedzi głównej bohaterki oceniam już jednak całkiem obiektywnie – Quick zwyczajnie nadużywa udawanego, surrealistycznego slangu młodzieżowego. W dialogach przeważają słowa, których chyba nigdy nie słyszałam w normalnej rozmowie. Zwroty pokroju „ziom” czy „bez kitu” są tu na porządku dziennym. Kiepsko prowadzona narracja jest zdecydowanie najsłabszą stroną Prawie jak gwiazda rocka.

Chyba zdążyliście zorientować się, że porządnie się rozczarowałam historią Amber. Prawdę mówiąc żałuję, iż w ogóle ją zaczynałam – przecież mogłam zaprzestać na trzech znakomitych powieściach i nie psuć sobie opinii o autorze. Szkoda. Dobra passa w lekturze książek Quicka niestety została przerwana. Teraz pozostaje tylko czekać na wydanie innych książek pisarza i - za wzorem Amber - nie tracenie nadziei, że będą odrobinę bardziej porywające...

poniedziałek, 2 lutego 2015

Zobowiązania silniejsze niż miłość (I wciąż ją kocham)

Jakiś czas temu zorientowałam się, że recenzja każdej kolejnej czytanej przeze mnie książki Nicholasa Sparksa jest coraz trudniejsza do napisania. Co tu dużo mówić, wszystkie jego dzieła są po prostu do siebie podobne. A warto wspomnieć, że za mną jest już całe osiem tytułów! Do tej pory nie myślałam jednak, że trudniejsze okaże się także... czytanie tych książek. 
Czyżby popularna I wciąż ją kocham okazała się słabsza od swoich 'sióstr'? A może po prostu Sparks mi się przejadł? Zapraszam na recenzję!

Poznanie Savannah - miłej, łagodnej dziewczyny, która od razu podbiła serce Johna (z wzajemnością!), było najlepszą rzeczą w jego życiu. Lepszą nawet niż wstąpienie do wojska! Jednak nic nie może trwać wiecznie i wkrótce mężczyzna musi wracać do armii. Obiecuje, że miłość jest w stanie pokonać odległość. Savannah przyrzeka czekać, ale... jak długo?

Jak zwykle fabuła na pierwszych stronach wybucha i chwilowo oszałamia czytelnika. Nikogo to nie dziwi. Poza tym jest schematycznie: on chuligan, a ona pobożna i ambitna. Nikt nawet nie mruga. Miłość kwitnie oczywiście od pierwszego wejrzenia. Okej, tak musi być u Sparksa. Tylko dlaczego tym razem nie porwało mnie to tak, jak powinno? Nigdy nie twierdziłam, że romanse pana Nicholasa wyróżniają się czymś szczególnym, ale zawsze widziałam w nich to 'coś'. Natomiast teraz walczyłam jedynie z irytacją na Savannah, która cały czas czuła poczucie winy za wszelkie zło świata i nieustannie sprowadzała rozmowę na temat Boga. Po pierwsze, nie jestem specjalnie religijną osobą, więc możecie się domyślać, że nie wywoływało to u mnie najcieplejszych odczuć. A poza tym nie opuszczało mnie wrażenie, że gdzieś to już gdzieś widziałam. Wspominałam już, że wszystkie dzieła Sparksa są do siebie zbliżone, ale dawno nie spotkałam się z dwoma tak podobnymi książkami jak I wciąż ją kocham i Jesienna miłość! Z tym, że ta ostatnia mnie w pewnym stopniu poruszyła, natomiast historia Johna... tak, na pewno może pochwalić się świetną kreacją bohaterów i mistrzowsko dopracowanymi detalami, ale zdecydowanie nie odznacza się pod względem atrakcyjności dla czytelnika. Czyta się ją dość wolno i bez większego zainteresowania. Niestety.

Ani trochę nie cieszy mnie krytykowanie autora jednej z moich ulubionych książek, ale pocieszam się myślą, że w końcu musiała nadejść ta chwila. Faktem jest, że I wciąż ją kocham porządnie mnie rozczarowała, ale jednocześnie wciąż jest ładną, romantyczną powieścią. Na pewno spodoba się komuś, kto wcześniej ze Sparksem nie miał do czynienia. Natomiast komuś, kto - jak ja - jest sparksowym weteranem, polecam raczej ewentualną ponowną lekturę Pamiętnika - akurat tę książkę autora można czytać bez końca!

Najsmutniejsi ludzie jakich w życiu spotkałam, to ci, którzy nie interesują się niczym głęboko. Pasja i zadowolenie idą ze sobą w parze, a bez nich każde szczęście jest wyłącznie chwilowe, nie ma bowiem bodźca, który by je podtrzymywał.