wtorek, 30 kwietnia 2013

Wybrani

Zaufanie to możliwość powiedzenia komuś wszystkiego bez jakichkolwiek obaw o podważenie słuszności obdarzenia go tym darem. Mówią, że jeśli masz przynajmniej jedną osobę, której możesz zdradzić dosłownie wszystko, jesteś już szczęśliwym człowiekiem. Ludzie marzą o zaufaniu i porzuceniu stanu wyobcowania, a jednak wciąż nie pozwalają na zaufanie sobie, raniąc siebie i swoich najbliższych. Jedno jest jednak pewne: nikt nie chciałby znaleźć się w sytuacji, w której wszyscy z premedytacją kłamią, a on zostaje sam bez opcji szczerego zwierzenia się komukolwiek. 

Z opisaną sceną doskonale identyfikuje się Allie - załamana po zaginięciu brata nastolatka, która zostaje aresztowana po raz trzeci i zgodnie z postanowieniem rodziców trafia do groźnej Akademii Cimmera. Na swojej drodze szybko spotyka mnóstwo interesujących person, w tym zabójczo przystojnego Sylvaina oraz tajemniczego Cartera. Dziewczyna orientuje się, iż szkoła nie należy do normalnych, a wszyscy jej mieszkańcy rzetelnie ukrywają jakiś sekret. Eufemizmem będzie powiedzenie, że każdy mija się z prawdą w rozmowie z Alison. Kiedy na letnim balu zostaje zamordowana uczennica, dziewczyna postanawia wciąż sprawy w swoje ręce. I bynajmniej nie chodzi tu tylko o wybranie między dwoma czarującymi chłopcami. 

"Wybrani" to jedna książek, o której zrobiło się głośno jeszcze na długo przed jej premierą. Dzięki przemyślanej i przekonywującej kampanii reklamowej z udziałem Eweliny Lisowskiej, na utwór miałam ochotę już od dawna. Okazja pojawiła się, gdy zwyciężyłam w konkursie na portalu Lubimy Czytać. Muszę powiedzieć, że wcale nie bałam się rozczarowania! Wręcz przeciwnie, pełna zapału zabrałam się za lekturę... I przyznam, że w pełni podzielam wszystkie pozytywne noty dzieła.

Początek często mówi o jakości całej książki, ale już jakiś czas temu nauczyłam się, iż istnieje sporo wyjątków od tej zasady. I faktycznie: czołówka, choć trochę niezachęcająca bo schematyczna, okazała przedbiegiem nietuzinkowej historii.


Największym według mnie walorem "Wybranych" jest ich atmosfera - mroczna, intrygująca, wpływająca na walące serce i błyskawiczne tempo czytania. Bardzo pozytywnie odbieram fakt, iż niepewność oraz świadomość niebezpieczeństwa czyhającego za każdym rogiem towarzyszyły mi przez całą lekturę. To była główna przyczyna moich drżących rąk przy przewracaniu kartek - a wiedzcie, że przy czytaniu "Wybranych" nie ma ucieczki przed tą czynnością! Niezwykle wartka akcja jest kolejną zaletą książki - podobnie jak humor, plastyczność opisywanych scen i niemożność przewidzenia, co się za chwilę wydarzy. Zauważę także, że trzecioosobowa narracja, w której zwykle nie gustuję, tym razem nie przeszkadzała mi.


Nie spodobały mi się natomiast dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest trójkąt miłosny, którego szczerze nienawidzę w każdym przypadku. Nie jestem w stanie usprawiedliwić czymś tego zabiegu autorki. A szkoda, bo bez trójkącika mogłoby być idealnie. Kolejna sprawa to drobiazg - aczkolwiek irytujący drobiazg. Główna bohaterka miała w zwyczaju czerwienić się przy niemal każdej okazji... co trochę gryzło się z jej hardym stylem bycia.

Przejdźmy do kreacji bohaterów: pod tym względem Daugherty spisała się bowiem na medal. W utworze występują najróżniejsze charaktery - od wrednego nauczyciela, przez uroczą głupiutką blondynkę, po władczą szkolną "gwiazdę". Każda postać odgrywa swoją rolę i żadna nie zostaje zapomniana. Dodatkowo styl wypowiedzi bohaterów jest prosty w odbiorze oraz - co jest bardzo ważne - naturalny. 

Podsumowując: "Wybrani" to książka słusznie okrzyknięta rewelacyjną. Pojawiające się coraz to nowe tajemnice nie pozwalają na zaprzestanie zapoznawania się z dalszymi losami Allie. Utwór napisany jest ciekawie i z dozą romantyzmu, co również może przyciągnąć do siebie czytelników. 
"Wybranych" oceniam na 9/10. Polecam ją wszystkim fanom emocji, thillerów i dreszczyku na plecach.

Wyzwania:

Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2,8 cm

sobota, 27 kwietnia 2013

Porzuceni

Sens ludzkiego życia jest tematem do dyskusji od wielu tysięcy lat. Ten "sens" nieodzownie łączy się z końcem egzystencji, a więc śmiercią. I tutaj poglądy na sprawę są dwa - a mianowicie: naukowy oraz religijny (z czego ten drugi nie zawsze dotyczy tylko Raju, ponieważ to już zależy od kultury i epoki). Kiedy przejdziesz śmierć kliniczną, a następnie wrócisz, jesteś skazany na suche informacje lekarzy na temat twojego niedawnego stanu. I chyba nikogo nie zaskoczy, że nie chcą oni słuchać o rzeczywistym wyglądzie śmierci od "drugiej strony".

W takiej sytuacji znalazła się Pierce Oliviera. Po utonięciu nie znalazła się w Raju, ani tym bardziej nie znikła. Dziewczyna zorientowała się, iż jest w Podziemiu i czeka na łódź, która zabierze ją.. no właśnie, gdzie? W Podziemiu zauważa chłopaka, którego spotkała jako siedmiolatka. Niedługo potem Pierce z powrotem znajduje się w świecie żywych. Ale od tej pory często spotyka na swojej drodze owego chłopaka, Johna, który jest nieprzewidywalny w swoim zachowaniu. Podczas krótkiego stanu swojej śmierci dziewczyna dostała od niego niezwykle rzadki i cenny diament. Jednak czy na pewno ma on ją chronić? I dlaczego za każdym razem, kiedy pojawia się John, ktoś ginie?
"Wszystko może się stać w mgnieniu oka. Dosłownie wszystko. (...) Więc posłuchajcie mojej rady: cokolwiek by się nie działo... Nie mrugajcie."

Z twórczością Meg Cabot spotkałam się już niejednokrotnie, więc przepełniona pragnieniami uśmiania się i spełnienia miłego czasu przy książce zabrałam się za lekturę "Porzuconych". Humor, i to w dużej ilości, faktycznie dostałam. Przyjemnie spędzony czas bądź co bądź - również. Ale chyba spodziewałam się czegoś więcej, bo uczucie rozczarowanie mnie nie opuszcza.

Prosty i łatwy w odbiorze styl pisania autora zawsze jest zaletą, ale gdy posługuje się on zbyt prostym, a wręcz dziecinnym stylem, to też nie jest dobrze. Tak było i w tym przypadku. Nader duża liczba kolokwializmów nie działała na korzyść jeśli chodzi o mój odbiór tej książki, ale to już chyba kwestia sporna. Jednak na pewno już nikt nie podważy tego, iż schematyczność jest wadą. A szablonowa była zarówno fabuła, jak i postacie. Główna bohaterka na przykład wiecznie czuła się winna (jest ona z gatunku tych, którzy przepraszają nawet za to, że żyją) za wszystko, nigdy nie miała chłopaka, szła za tłumem bojąc wyrazić się swoją opinię. W każdym razie tak odebrałam tę personę ja. Nie byłam w stanie jej polubić. Nie żeby mnie jakoś szczególnie irytowała. Po prostu była jakaś taka... bez wyrazu. 

Kolejnym minusem będzie bardzo powolna akcja. Przez całą objętość tej pozycji właściwie nic się nie działo! Ani razu nie poczułam żwawszego uderzenia serca, czy pragnienia natychmiastowej odpowiedzi na pytanie "co dalej?". Nie zadowoliło mnie także to, iż miała to być książka związana z grecką mitologią. Oprócz miejsca, w które trafiła Pierce po swojej śmierci, nie zauważyłam niczego, co byłoby w taki czy inny sposób połączone z wyobrażeniami Greków... czy kogokolwiek innego. 
Irytujące są również zdarzające się - sporadycznie, ale jednak - literówki. Ale to już nie jest wina autorki, tylko osób dokonujących korekty. 

Na drugą szalę mogę jednak położyć to, że "Porzuconych" czyta się naprawdę szybko. Gdybym tylko miała czas, przeczytałabym tę książkę w jeden wieczór. Cabot dokładnie opisuje wszystkie sytuacje, dzięki czemu łatwo można sobie wyobrazić poszczególne sceny. Dodatkowo każda strona została ozdobiona kwiatowym motywem, co całkowicie spełnia to nasze estetyczne potrzeby. No i oczywiście wspomniany już wyżej humor, specjalność tej autorki. 

"Porzuceni" to książka mało ambitna acz całkiem sympatyczna - taka, którą warto przeczytać aby "odmóżdżyć" się i odpocząć, ale zdecydowanie nie z gatunku tych, do których się wraca czy czyta kolejne tomy. Wiecie jednak, że ja lubię gdy się mnie zaskakuje - i dlatego "Porzuconych" oceniam na 6/10. Książkę poleciłabym niewymagającym i pragnącym się rozerwać. To pozycja idealna do przeczytania ją w zbliżający się majowy weekend. 

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2,1 cm
paranormal romance

czwartek, 25 kwietnia 2013

Cukiernia pod Amorem - Zajezierscy

Rodzina uważana jest za jedną z najważniejszych wartości - obdarza cię ona bowiem troską, miłością, wsparciem. Ale nie ma wyjątków - każda rodzina posiada jakąś historię, którą powtarza się przez pokolenia. W moim przypadku są to czterej mężowie prababci (a co za tym idzie - wielu jej wnuków i prawnuków w całym kraju i nie tylko!). A jeśli rodzina zapisana już tylko na kartach historii wcale nie była święta - a więc godna opowieści? Jeśli jedyną pamiątką po czyimś istnieniu będzie tajemniczy pierścień? 

Wnuczka właścicielki uznanej przez pokolenia Cukierni Pod Amorem dowiaduje się o bezcennym znalezisku archeologów - mumii kobiety z pięknym, starym i wartościowym pierścieniem. Iga uznaje, że jest to zaginiony pierścień jej pradziada. Postanawia rozwiązań zagadkę brzmiącą: skąd pierścień wziął się w rękach tej kobiety? Odpowiedź na pytanie "kto go ukradł" miała już bowiem gotową. W międzyczasie dowiaduje się wielu pikantnych szczegółów o swojej rodzinie. 
Przeszło sto lat wcześniej rodzi się Tomasz Zajezierski - ostatni pan pałacu Zajezierskich. Żyje z zasadami adekwatnymi do dziewiętnastego wieku i szuka majętnej narzeczonej. Nie przejmując się nią, wdaje się w romans z dwoma innymi kobietami. Jego właściwa narzeczona także nie jest święta, a dodatkowo ma kilku adoratorów, którymi zwyczajnie nie jest zainteresowana. Jej siostra znajduje się w podobnej sytuacji. Włączając w to czarownicę i kilku podstępnych Rosjaninów, otrzymujemy wyborną mieszankę charakterów.


Na początku podziękuję comiesięcznej rozdawajce barwinki, dzięki której otrzymałam tę książkę. :3
"Cukiernia pod Amorem" stała na mojej półce pełne dwa miesiące - tyle zajęło mi dojrzenie do tej lektury. Pełna zapału wreszcie wzięłam się za nią, ale już na starcie czekała mnie mała przeszkoda, a mianowicie styl. Łagodnie mówiąc: nie najlżejszy. Przez pierwsze dwieście stron musiałam koncentrować się na czytaniu! A co z pozostałymi trzystoma stronami, zapytacie. Mianowicie były one, jednym słowem, rewelacyjne. Jak i cała książka, z perspektywy czasu oczywiście. 

Najważniejszym walorem jest tu pióro autorki, które jest niezwykle kształtne i obrazowe (ta zaleta nie jest chyba dla nikogo niespodzianką, bo na wyobraźnię działa tutaj już sam tytuł!). Chodzi mi zarówno o opisywanie postaci i sytuacji, jak i klimat XIX wieku - oddany dokładnie i z pasją. Oczarowały mnie zwłaszcza tradycje i zwyczaje ówczesnych ludzi. Realizmu dodaje słownictwo bohaterów - styl ich wypowiedzi podczas okupacji różnił się diametralnie od dialogów z roku 1995. 

Jestem zachwycona także kreacją bohaterów. Do czynienia mamy z tak różnorodnymi charakterami - przy tym tak doskonale przedstawionymi - na jakie trudno natrafić. Weźmy też pod uwagę, że bohaterów jest wielu, ale nie istnieje coś takiego jak problem z zapamiętaniem ich. Pani Gutowska-Adamczyk pisze z wyobraźnią, jakiej można tylko pozazdrościć. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że być może to był zamierzony efekt. Początek niezbyt ciekawy, natomiast reszta - fenomenalna. Zapewne autorka chciała dać czytelnikowi ostatnią szansę na odwrót - kiedy przebrnie już się bowiem przez ową feralną czołówkę, nie da się już oderwać od "Zajezierskich"! Życie odbiorcy staje się życiem bohaterów, a przerwa nadchodzi dopiero w momencie, kiedy oczy zaczynają niedomagać. 

I wreszcie ta "najprzyjemniejsza" zaleta:  miłość, miłość, miłość! Tak naprawdę to ona jest spiritus movens tej historii. A kiedy miłość mogła być ciekawsza niż w mojej ulubionej epoce - w XIX wieku, kiedy to małżeństwa brane były z konieczności, a prawdziwe uczucia skrzętnie tajone? Czytaniu towarzyszy współczucie dla nieszczęśliwie zakochanych bohaterów, złość na tych niecnie wykorzystujących swe uwodzicielskie umiejętności. Pod podsumowaniu tego wszystkiego wynik jest jednoznaczny: zachwyt i wypieki na twarzy. 

Reasumując: "Cukiernia pod Amorem: Zajezierscy" to wyśmienity utwór, który imponuje ogromną liczbą tajemnic, zagadek, humoru, wątków miłosnych, intryg oraz niedomówień. Oceniam go na 8/10 i polecam wszystkim fanom XIX wieku, zagadek, miłości i przepysznych jagodzianek. 

Wyzwania:


piątek, 19 kwietnia 2013

Cienie na księżycu

Każdy z nas słyszał kiedyś piękną bajkę o magii i miłości zwaną dalej "Kopciuszkiem". Historię o półsierocie zna każdy, a wiele dziewczynek marzy aby wybrać się na wielki bal i znaleźć swojego księcia. Dziewczyna miała jednak pewną wadę - dawała sobą manipulować i nigdy nie protestowała. A co jeśli Kopciuszek byłby odważny, silny, gotowy do zemsty?

Życie czternastoletniej Japonki imieniem Suzume lega w gruzach, kiedy jej ojciec i przybrana siostra zostają zamordowani z rozkazu Księżycowego Księcia. Niedługo po tym zdarzeniu zamieszkuje z matką i jej nowym mężem. Po pewnym czasie dziewczyna orientuje się, że to on stoi za zabójstwem tych bliskich jej sercu osób. Japonka ucieka, zmienia tożsamość.. aż w końcu napotyka okazję do zemsty - musi udać się na Bal Cieni i zdobyć względy Księżycowego Księcia, a on spełni dowolne jej życzenie. Suzume nie wahała się przed niczym.. aż do momentu kiedy poznała ciemnoskórego Otiena. Dziewczyna musi wybierać pomiędzy miłością, a chęcią zemsty. 
"Miłość nadciąga jak burzowe chmury, ucieka przed wiatrem i rzuca cienie na Księżyc."

Pierwszym co urzekło mnie w "Cieniach na księżycu" było niezwykle precyzyjne i realistyczne oddanie klimatu Japonii.  Malownicze i plastyczne opisy zwyczajów mieszkańców kraju oraz jego samego nadają utworowi wyjątkowości.  Przewracając kolejne kartki książki, czułam coraz większe zainteresowanie tym intrygującym i magicznym krajem - a trzeba Wam wiedzieć, że nigdy wcześniej nie ciekawił mnie on. W tekście występuje wiele "lokalnych" terminów - wyjaśnienia znajdują się na końcu. Nadaje to naturalności dialogom bohaterów. 

Zoe Marriott perfekcyjnie poradziła sobie z wykreowaniem głównej bohaterki, Suzume (nawiasem mówiąc: pozostałe indywidua były niestety trochę niedopracowane). Postać ta chowa w sobie mnóstwo rzeczywistych emocji, które doskonale wyraża. Autorka idealnie opisała kształtowanie się jej charakteru, jego zmiany. Nastolatka była osobą wyrazistą: pewną siebie i zdeterminowaną. Ogółem lubię takie persony, ale w postaci Suzume przeszkadzało mi trochę jej stałe oglądanie się za siebie, myślenie "co by było gdyby". Osobiście uważam, że wcale nie była taka silna na jaką pozowała.. ale i tak ją polubiłam.  Dodatkowo po raz pierwszy mamy (a przynajmniej ja) do czynienia z tematem samookaleczania się. Jestem pod wrażeniem: to bardzo odważne posunięcie pani Marriott.
"Ból działa zadziwiająco: uwalnia i jednocześnie pozwala odzyskać panowanie nad sobą i światem. (...) Sprawiał, że czułam się... prawdziwa."

W oczy rzuca się przedmiot inspiracji autorki: podczas zapoznawania się z losami głównej bohaterki nieraz mamy okazję na porównywanie "Cieni na księżycu" do "Kopciuszka". Dzięki temu na mojej twarzy często pojawiał się uśmiech. Spodobało mi się zwłaszcza zastąpienie wróżki rzadkim talentem Suzume: umiejętności tkania z cieni. Dzięki temu mogła w ułamek sekundy stworzyć nader rzeczywistą iluzję; stać się kimkolwiek chciała. W pamięć zapadło mi także z pozoru nieznaczna sytuacja, w której bohaterka gubi but - oczywiście obowiązkowo podczas balu. 

Jedynym mankamentem jest tu wątek miłosny, który zaczął się tworzyć stosunkowo późno; był słabo rozwinięty. Nie psuło mi to jednakże ogólnych wrażeń z książki, jak się pewnie już domyślacie: pozytywnych.
"Prawdziwa miłość jest niezwykle trudna, ponieważ wymaga zaakceptowania drugiego człowieka z wszelkimi jego wadami. (...) Kochają cię całą, bo nic o tobie nie wiedzą."

Reasumując: "Cienie na księżycu" to cudowna opowieść przesycona magią i miłością, która wciąga od samego początku i trzyma w swych objęciach aż do ostatniego zdania. Sprawia, że marzeniem każdego staje się odwiedzenie Japonii. Wartka akcja nie pozwala na nudę, a tempo czytania przyspiesza łatwy w odbiorze styl pisania autorki. Jestem niezmiernie zadowolona, że zapoznałam się z tą pozycją i tak samo mocno żałuję, że tyle czasu czekała ona na półce. Oceniam ją na 8/10 i polecam wszystkim pragnącej emocjonującej przygody z domieszką miłości i magii, która długo nie da o sobie zapomnieć. 

Wyzwania:

wtorek, 9 kwietnia 2013

Nigdy i na zawsze

Jedni wierzą w reinkarnację, drudzy nie. I choć moja religia narzuca mi wiarę w Raj, to często zastanawiam się nad tą pierwszą opcją. Wydaje mi się ona bardziej sensowna - przecież istniejemy po coś. Dusza ma jakiś cel i póki go nie wypełni, powraca. No dobrze, ale to moje zdanie. Ale załóżmy, że jest słuszne. A co jeśli dusza taka pamiętałaby wszystkie swoje przeszłe życia?

Daniel żyje od wieków. W pierwszym życiu spotkał kobietę i od tamtej pory jej szuka. Ma Pamięć; dziewczyna - nie. Zapomina ukochanego wraz z każdą śmiercią. I nagle pojawia się okazja na ponowny splot ich losów. Czy Lucy (lub, jak woli Daniel, Sophia) przypomni sobie chłopaka?

Po wielkim rozczarowaniu się "Miastem Kości" postanowiłam trochę odpocząć od fantastyki, magii. O ile oczywiście przyjmiemy, że miłość nie jest żadną magią. O "Nigdy i na zawsze" słyszałam już wiele dobrego, tak więc moje oczekiwania wzrosły. Czy nie zawiodłam się po raz kolejny?

Pierwszym świetnym posunięciem autorki było zadedykowanie książki "Nate'owi, który ma dar pamiętania". Sugeruje to realizm całej powieści. Moją uwagę zwrócił także pomysł - oryginalny i nietuzinkowy. Przyznam, że na początku zaniepokoiły mnie imiona bohaterów (identyczne jak w "Upadłych"), jednak na szczęście nie sposób porównać te dwie pozycje. Poza tym każda historia miłosna jest inna. 

Autorka wykreowała naprawdę intrygujące postacie. Niestety, nie skupiała się zbytnio na tych drugoplanowych, ale główny bohater dopracowany był iście mistrzowsko. 

Do gustu nie przypadła mi natomiast ciągła zmiana narracji - pojawiły się dwie trzecioosobowe (z perspektywy Lucy i Daniela) oraz pierwszoosobowa z punktu widzenia wspomnianego już bohatera. Najbardziej spodobała mi się ta ostatnia. Myśli i emocje mężczyzny zostały doskonale ujęte i opisane. Każdego czytelnika poruszyłyby z pewnością piękne metafory, których chłopak używał. 
"Gdy go znów pocałowała, ona też płakała, z radości i ze smutku. Leżeli na piasku, w mokrej gmatwaninie pocałunków i łez. Nie próbował już dostrzec w tym sensu. Nie próbował też tego poukładać ani zapamiętać z myślą o długiej przyszłości. Przeżywał to. To nie tylko miało znaczenie - to było najważniejsze. Całował ją całym sobą, bo tak naprawdę wszystko, co można zrobić, to kochać drugiego człowieka."  
Styl pisania autorki nie należy do najlżejszych, a więc książki nie czyta się nader szybko. Jest to typ utworu, nad którym należy się skupić - dopiero wtedy dostrzeże się jego niepowtarzalność. Brashares nie posługuje się kolokwializmami, ale niestety - wulgaryzmami owszem. 

Kolejną zaletą będą częste zwroty do odbiorcy, dzięki czemu można poczuć, że powieść skierowana jest indywidualnie do każdego.
Książka dodatkowo zachęca do lektury przepiękną okładką świetnie dającą wyobrażenie o treści dzieła. 

Podsumowując: "Nigdy i na zawsze" to cudowna, poruszająca opowieść wypełniona po brzegi uczuciem. Skłania do refleksji nad życiem i śmiercią, nad właściwymi priorytetami w przypadku tego pierwszego. Utwór sprawia, że serce drży, a łzy płyną po policzkach. 

Oceniam go na 9/10; polecam wszystkim - fanom gatunku czy nie. 


Wyzwania:


przyznać się, kto chociaż raz zasnął nad książką? :D ja to rzadko, ostatni raz chyba rok temu.
i nie bójcie się, to nie jest zagięty róg - to specjalny rodzaj zakładki, widziałam kiedyś instrukcję takiej :)


a tak na marginesie: następny post (recenzja "Istot chaosu") pojawi się pewnie za jakiś tydzień, bo zanim zacznę trzeci tom Kronik Obdarzonych, muszę przeczytać lekturę "Opium w rosole". i tak czytałam już jakieś trzy razy :P 

piątek, 5 kwietnia 2013

Miasto kości

Czy zmiana Twojego życia jest przypadkiem? Czy była zapisana Ci w gwiazdach? Zdania są podzielone. Zazwyczaj jednak to romantycy wierzą w tę drugą opcję, a ci twardo stąpający po ziemi - w pierwszą. A zupełnie inną sprawą jest to, że kiedy życie już zmieni się o 180 stopni, nie ma się nastroju bądź czasu aby rozmyślań nad przyczyną...

Clary Fray jest normalną nastolatką. Ma kochającą matkę i najlepszego przyjaciela Simona stojącego zawsze u jej boku. Pewnego dnia idzie z nim do klubu. Spotyka w nim grupkę młodych ludzi.. mordujących chłopaka; krzyczącą, że jest demonem. Od tego wieczoru jej życie odmienia się bezpowrotnie.. Dziewczyna trafia do Instytutu. Poznaje Nocnych Łowców - pół-ludzi zajmujących się zabijaniem demonów. Dowiaduje się także, że jej matka była kiedyś Nocnym Łowcą oraz tego, że ukradła Kielich Anioła - przedmiotu, który koniecznie trzeba zdobyć przed Valentine'm (czarnym charakterem). Szesnastolatka gdzieś po drodze gubi siebie.. i przy okazji [dawnych?] najbliższych.. a coraz to nowe tajemnice wychodzą na jaw...
" - I chciałbym jeszcze dodać, że ostatnio bawię się w transwestytyzm i sypiam z twoją matką. Uznałem, że powinnaś o tym wiedzieć. "
Seria Dary Anioła została już dawno okrzyknięta jako genialna i cudowna następczyni "Zmierzchu". Nic więc dziwnego, że od dawna zastanawiałam się nad jej fenomenem. Kiedy wreszcie znalazłam czas, sięgnęłam po jej pierwszy tom - "Miasto kości". Czy po jej lekturze mogę powiedzieć, że zgadzam się z opinią ogółu?

Książka ma trzy główne wady oraz całą masę pobocznych.
Tak więc pierwszym elementem, który nakazał mi zwątpić w świetność tej pozycji, jest trzecioosobowa narracja - zawsze jej nie lubię, ale tutaj po prostu raziła (być może dlatego, że w książkach tego gatunku narracja zazwyczaj jest pamiętnikarska). Przyzwyczaić się do niej zdołałam dopiero po kilkuset stronach..

Drugą - schematyczność. Kiedy zauważyłam ją, już spisałam całość na straty. Anioły, wampiry, pogromcy demonów.. ile razy już to było? Fabuła jest obrzydliwie szablonowa, bohaterowie nudni, sztuczni i przewidywalni (a przy tym niezwykle irytujący). Nie sposób jest się z nimi utożsamić czy ich polubić.

Trzecią wadą będzie tu niesamowicie "oryginalny" trójkąt miłosny... choć może to przesada z tym 'miłosny'. Wątek miłosny jest bardzo słabo rozwinięty, a to chyba głównie o niego chodzi w książkach paranormal romance? Nie mniej jednak pojawiła się sytuacja, w której bohaterka się wahała.
"Jocelyn uważała czytanie za uświęcony sposób spędzania czasu i zwykle nie przerywała córce nawet po to, żeby na nią nakrzyczeć"    - żeby tak u mnie było! 


Jeśli kogoś do tej pory nie przekonałam, mogę wymienić również i te poboczne minusy: ciągłe kłótnie Clary i Jace'a (głównego bohatera, Nocnego Łowcy), charakter tej ostatniej postaci... Niegrzeczny, tajemniczy i bezczelny chłopak, uważający że może wszystko - który to raz występuje taka persona? Swoje zrobiła też za duża objętość książki... oraz homoseksualny bohater. Kiedyś już wyraziłam swój pogląd na tę sprawę - uważam, że to pokazanie swojej tolerancji na siłę.
Dodam, że polska okładka jest zaprojektowana bez jakiejkolwiek wyobraźni i polotu. Chłopak wygląda na takiego, którego pierwszy cios zdmuchnie z powierzchni ziemi.. i to jest ten przekonany o swoim talencie bitewnym Jace? Oryginalna okładka jest o wiele, wiele lepsza.

"- Ja nie przepraszam. To wyraz... współczucia. Przykro mi, że jesteś nieszczęśliwy. - Nie jestem nieszczęśliwy. Tylko ludzie pozbawieniu celu są nieszczęśliwi. Ja mam cel."

Gdyby głębiej poszukać, zapewne znalazłoby się tych negatywów trochę więcej... teraz jednak skupię się na nielicznych zaletach - w końcu jakieś muszą być, skoro tyle osób tak zachwala tę pozycję.
Zatem - ciągłe zmiany akcji (szkoda tylko, że nawet włączając je, treść nie wydawała się ciekawa), humor, lekki i łatwy w odbiorze styl pisania autorki... i niespodziewane zakończenie (chociaż nie powalające). Jednak nawet pomimo tego, nie mam ochoty na kolejną część.
"Chłopiec już nigdy więcej nie płakał i nigdy nie zapomniał tego, czego się nauczył: że kochać to niszczyć i że być kochanym to znaczy zostać zniszczonym."

"Miasto kości" pomimo tylu wad nie jest najgorszą książką jaką czytałam. Zdaję sobie sprawę, że gdyby była to moja pierwsza książka paranormal romance, prawdopodobnie ocena byłaby wyższa. Ale po tylu innych seriach o tej tematyce.. niestety.
"Miasta..." nie mogę polecić nikomu, ponieważ po prostu nie podobała mi się. Jeśli jednak ktoś ma ochotę na kolejną serię o tej tematyce - choćby i o niemal identycznej treści - to proszę bardzo. Ja ostrzegałam.

Oceniam na 5/10.


Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 3,2 cm
Paranormal romance

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Zmącony spokój Pani Labiryntu

Karolina Beacon nareszcie skończyła tłumaczenie starego kreteńskiego papirusu. Dokument mówi o świątyni Pani Labiryntu; świątyni, której odkrycie byłoby fenomenem w świecie archeologii. Pragnąca czynu dziewczyna postanawia wyruszyć tam wraz z kolegami po fachu, aby ową świątynię odnaleźć. Natomiast Joe Alex ma dość uczucia tęsknoty, jedzie więc razem z nimi. Wyspa, na której prawdopodobnie znajduje się przybytek Pani Labiryntu jest niemal bezludna - mieszka na niej tylko latarnik. Nie rośnie na niej żadna roślinność. Jak więc możliwe jest morderstwo, w czasie którego wszyscy obecni byli zebrani w jednym pomieszczeniu?

Z radością powitałam na nowo Karolinę. Nadaje ona dozę ciepła tej bądź co bądź mrocznej pozycji. Miłość jest tu jedną z najmniej istotnych kwestii, ale mimo to w książce pojawiły się sceny miłosne świetnie dopełniające całość. 

Wielki plus przyznaję autorowi za wykreowanie miejsca zbrodni - bezludna, goła wyspa, skrywająca gdzieś w głębi świątynię greckiej bogini a wraz z nią - klątwę. Stworzeni bohaterowie również nie pozostawiają nic do życzenia: poznajemy krótką historię każdego z nich, a co za tym idzie - ewentualne motywy i korzyści z zabójstwa. 

Jedyną wadą, którą jestem w stanie tu wymienić jest... długość. "Zmącony spokój Pani Labiryntu" jest zdecydowanie za krótka. 200 stron to zdecydowanie zbyt mało biorąc pod uwagę to, że morderstwo zostaje popełnione koło strony setnej. Zbrodnia nie jest więc zbyt - nie wiem za bardzo jak to ująć, ale spróbuję - złożona, rozbudowana..  Czuję pewien niedosyt. Co jest dziwne, bo zazwyczaj narzekam na zbyt rozwleczoną akcję, zbyt długą objętość książki. Najwidoczniej akurat pan Słomczyński potrafi wzbudzić we mnie dalszą chęć czytania.

Kończąc "Zmącony spokój Pani Labiryntu" zakończyłam serię przygód kryminalnych Joe Alexa (wspominałam już wcześniej, że wszystkie tomy czytałam niechronologicznie). I bardzo tego żałuję - tego oraz faktu, że autor już nigdy nie napisze żadnej książki.. Uważam, że Maciej Słomczyński miał ogromny talent - do tworzenia napięcia, do pomysłów na książki... i dodam tutaj, że był on jedynym człowiekiem na świecie, który przetłumaczył wszystkie dzieła Szekspira. 
Zawsze będę miło wspominać jego kryminały. Z pewnością kiedyś do nich wrócę. 
"Zmącony spokój Pani Labiryntu" oceniam na 7/10. 
Całą serię polecam wszystkim. Obiecuję, że nie pożałujecie.

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu : 1,5 cm



:DDDD