wtorek, 31 grudnia 2013

Najlepsze książki 2013 roku!

Ameryki nie odkryję mówiąc, że rok 2013 się kończy. Do tej pory mówiłam wszystkim, że ten rok był dla mnie nijaki i chciałabym już zacząć nowy. O tak, mam plany na 2014, i to wielkie. Ale dopiero z chwilą, gdy zaczęłam pisać tego posta, dostrzegłam swoją pomyłkę. Przecież na dobrą sprawę w 2012 roku nie blogowałam jeszcze w ogóle, czym są w końcu pierwsze trzy miesiące... Pamiętam, jak widziałam te wszystkie podsumowania roku, ale sama nie mogłam jeszcze takiego napisać. Chyba byłam ciekawa, czy wytrzymam tyle w blogosferze - a tu proszę. Warto dodać, że pierwszy raz przeczytałam taką liczbę książek (77) w jednym roku! Tak, 2013 nie był dla mnie rokiem nijakim, a wręcz przełomowym. Przecież to właśnie w tym roku podjęłam wszystkie swoje współprace, poznałam bliżej różne blogerki i blogerów, natomiast na prywatnym koncie mam pierwsze wagary z nową klasą, letnie wieczory i ogniska, najcudowniejsze wakacje w swoim życiu. Nie wątpię w to, że 2014 będzie jeszcze lepszy, ale i ten będę wspominać naprawdę dobrze. Regret nothing. 


Chciałam znaleźć 10 najlepszych książek, jakie przeczytałam w 2013 roku. Albo chociaż 5 - żeby było okrągło i uroczyście. Okazało się to jednak niewykonalne, ponieważ takich najważniejszych książek było dokładnie 6. Pominięcie którejkolwiek byłoby niewybaczalną wobec niej zbrodnią.
Zacznę od Lśnienia (Stephen King). Świetnie pamiętam, jak z każdym dniem lektury coraz wcześniej zamykałam książkę, bo atmosfera robiła się bardziej straszna. Pierwszego dnia skończyłam o pierwszej w nocy, drugiego o jedenastej, natomiast trzeciego już o osiemnastej (i co z tego, że robiło się ciemno dopiero o dwudziestej drugiej). Nie mogłam spać kilka dni, jak nie tygodni z rzędu - w ciemnościach patrzyłam na drzwi (spoiler!) bojąc się, że jakiś szaleniec zaraz wyrąbie w nich dziurę siekierą i wsadzi w nią głowę, brrr. Mimo to - książka fenomenalna. No i dalej: w wakacje byli u mnie kuzyni i oglądaliśmy razem ekranizację. Mimo że czytałam przedtem książkę, i tak bałam się najbardziej. Pamiętam, jak po skończeniu poszłam do łazienki, gdzie była rzecz jasna (spoiler!) wanna - a oni zgasili mi światło. Darłam się jak opętana i do tej pory nie mam pewności, czy nie usłyszeli mnie czasem sąsiedzi.

Kolejnym tytułem jest Cukiernia pod Amorem (Małorzata Gutowska-Adamczyk). Pokochałam całą serię - genialny dziewiętnastowieczny klimat, charakterystyczna polska szlachta, miłość, nienawiść, zdrady, bale i przepyszne jagodzianki - czego chcieć więcej od życia? Dodatkowo we wrześniu byłam na spotkaniu autorskim z panią Małgosią, które to wspominam niezwykle ciepło. Tak samo zresztą jak sam moment czytania książek. Pamiętam, jak zamówiłam sobie drugi i trzeci tom i nie mogłam usiedzieć w miejscu w dniu, w którym spodziewałam się listonosza. To był chyba jeden z pierwszych naprawdę ciepłych dni - w każdym razie pierwszy raz miałam na sobie krótkie spodenki i jak tylko odebrałam paczkę, pobiegłam do piwnicy po leżak, rozłożyłam się z nim w ogrodzie i zaczytana nawet nie czułam chłodu (jaki panuje zazwyczaj, gdy po raz pierwszy zakłada się krótkie spodenki).

Dalej: Cień wiatru (Carlos Ruiz Zafon). Barcelona, masa książek, tajemnica, i wielka zakazana miłość. Słowem: wzór na książkę idealną. To też świetnie pamiętam. Przede wszystkim byłam wtedy chora, więc czasu na czytanie miałam ile wlezie. O ile dobrze pamiętam, zastanawiałam się czy opłaca się zaczynać kolejną książkę o wpół do dwunastej w nocy. I było warto, oj byłooo. 

Na trzecim miejscu znajdzie się Wielki Gatsby (Francis Scott Fitzgerald). Tę pozycję czytałam z kolei na trzydniowej wycieczce do Zwierzyńca z babcią. Wczesny XX wiek, Ameryka, jazz, Murzyni, gangsterzy... kocham takie klimaty. A dodatkowo - niepowtarzalny główny bohater i takaż miłość. Wielkie przesłanie i w ogóle wielka książka. Dowód na to, że objętość nie musi być ogromna (Gatsby ma jakieś 180 stron), żeby stworzyć arcydzieło. 

W moim sercu pozostaną także na długo Papierowe miasta (John Green). Książkę czytałam z Darią na skypie (i to była pierwsza książka, którą tak czytałyśmy), co już samo w sobie niesie za sobą masę wspomnień i skojarzeń. A dodatkowo pozycja emanuje poczuciem humoru i nie przeszkadzającą mu głębią, przesłaniem. Mój egzemplarz Miast (a w każdym razie margines prawie każdej strony) jest cały zabazgrany różnymi notatkami sporządzanymi na bieżąco - rzecz jasna ołówkiem. O tak, niesamowita książka. 

No i ostatnia, ale nie mniej przez to ważna - Przeminęło z wiatrem (Margaret Mitchell). Przeciwnie nawet. Jest to najpiękniejsza książka, jaką czytałam w całym swoim życiu - z najważniejszym przesłaniem, najbardziej niezwykłą, najoryginalniejszą i najbardziej godną podziwu główną bohaterką. Jakkolwiek to nie zabrzmi, zmieniła cały mój światopogląd, a nawet życie. I szczerze to nie wiem, jakby to było, gdybym nie przeczytała Przeminęło. 

Rzecz jasna przeczytałam całą masę innych książek, które także wspominam bardzo dobrze, ale nie wyróżniają się w taki sposób z tłumu. 
Ciekawa jestem, jakie książki będę wymieniać za rok o tej porze. Bo że będę tu wtedy z Wami, wątpliwości nie mam. Jeśli chodzi o postanowienia - to owszem, jest jedno. Zależy jak na to patrzeć, może dwa. Ale nic nie mówię, bo kto wie czy to nie jest jak z życzeniami... jeszcze się nie spełni. 
Goodbye, 2013.
2014, please be good.

niedziela, 29 grudnia 2013

Dziennik Bridget Jones (2001)

Kto nie słyszał o Bridget Jones? Jeśli znajdą się takie osoby, proszę o ustawienie się grzecznie w rządku i czekanie na surowy wyrok. Chociaż i tak pewnie nikt by Wam nie uwierzył. Bridget Jones jest bowiem (pomijając już jej pozytywne szaleństwo, specyficzny charakter i genialne poczucie humoru) najpopularniejszą singielką na świecie!

Fabułę ciężko jest opisać jednoznacznie. Film opowiada po prostu o perypetiach zwariowanej trzydziestu-paro latki, uzależnionej od zakupów, papierosów i ważenia się. Kobieta marzy o czułym i kochającym partnerze, ale w realizacji pragnienia przeszkadza jej niepowtarzalny talent do wynajdowania jak najgorszych obiektów westchnień i pakowania się we wszelkiego rodzaju kłopoty. Przy tym wszystkim Bridget przez cały czas próbuje przekonać samą siebie, że mężczyzna nie jest jej do niczego potrzebny - i po części dlatego zaczęła prowadzić dziennik. No i powiedzcie, jak można jej nie lubić?


Renee Zellweger wywiązała się ze swojej roli znakomicie - utożsamia się ze swoją postacią i dzięki temu doskonale odzwierciedla charakter Bridget. Nawet dla osoby niedoświadczonej (jak ja) jest bardzo widocznie, że gra aktorska Zellweger jest naprawdę dopracowana i udana - świadczą o tym chociażby wybuchy śmiechu odbiorcy. Dodatkowo niektórym scenom towarzyszy niezwykle trafiony podkład muzyczny, w którym istotny jest także tekst (dla nieznających angielskiego - na szczęście tłumaczony) - na przykład "I'm every woman". Dopełnia to tylko obrazu i pozwala wczuć się jeszcze mocniej w klimat.
Jednak nie tylko gra Zellweger jest tu godna podziwu - wszyscy aktorzy wywiązali się tu na medal. Pochwalić muszę zwłaszcza Colina Firtha (filmowy Mark Darcy), który zdobywa serce odbiorcy już na samym początku, kiedy poznajemy go ubranego w słodki sweterek z reniferem.
 
Wielkim mankamentem filmu jest natomiast scenariusz - dialogi nie mają za dużo wspólnego z książkowymi kwestiami. Rozmyślania Bridget zostały w znacznej części pominięte. Szkoda, bo była to naprawdę zabawna postać - i jakkolwiek przy lekturze oryginału dosłownie płakałam ze śmiechu, to tutaj tylko zaśmiałam się parę razy na głos. Kontrast jest naprawdę widoczny. A nie tylko to zostało nie uwzględnione - zabrakło mi na przykład stałego ważenia się głównej bohaterki. W papierowej wersji robiła to prawie na każdej stronie, natomiast w filmie chyba tylko raz. No i dziennik... pojawił się co prawda parę razy, ale znowu: książkowa Bridget pisała w nim coś codziennie, tutaj - naprawdę sporadycznie. Zdecydowanie za mało, biorąc pod uwagę umieszczenie dziennika w tytule filmu.

"Dziennik Bridget Jones" trochę mnie rozczarował. Liczyłam na komedię chociaż w jakimś stopniu dorównującą poczuciu humoru emanującym z pierwowzoru. Tego co prawda nie otrzymałam, ale nawet mimo to film wciąż zachwyca swoją lekkością, niebanalnością i poczuciem humoru. Polecam.

Moja ocena: 7/10

środa, 25 grudnia 2013

Stosik i inne gwiazdkowe łupy!

Hejo!
Parę godzin temu zakończyłam stołowanie się. Tylko w przeciwieństwie do innych wcale nie lubię tego całego świątecznego jedzenia - spożywam tylko barszczyk, karpia i te wszystkie pyszne ciasta.
Prawdę mówiąc zmęczyło mnie to. W Wigilię, kiedy panuje względny spokój, mam zawsze oczy na mokrym miejscu (nie pytajcie czemu, bo sama nie wiem), natomiast w pierwszy dzień świąt cała rodzina jak zwykle się kłóci dokładnie o wszystko. Ale to chyba cały urok tego czasu, skoro i tak wszyscy wspominają święta z przyjemnością. Bo w którym innym miesiącu podśpiewujemy sobie "Jest taki dzień" podczas obierania ziemniaków? 

Dla nas, blogerów książkowych, koniec grudnia wiąże się przede wszystkim z masą książkowych prezentów znalezionych pod choinką. No i dodatkowo ze zwykłym stosikiem na koniec miesiąca. Powinnam Was chyba z góry przeprosić za zamęczanie - ale jak mogłabym się nie pochwalić?



Od góry:
- "Przeminęło z wiatrem: od bestselleru do filmu wszech czasów" - Ellen Brown & John Wiley  - prezent gwiazdkowy od babci... znaczy od Mikołaja. Już zacieram rączki! Zaczynam, jak tylko dokończę "Annę Kareninę".
- "Sonety" - William Shakespeare - kolejny prezent gwiazdkowy
- "Wystarczy" - Wisława Szymborska j.w.
- "Drogie życie" - Alice Munro - pożyczona od babci
- "Prawdziwy cud" - Nicholas Sparks - efekt wymiany
- "Śmierć ma 143 cm wzrostu" - Sebastian Fitzek - j.w.
- "Ponad wszystko" - Tanis Rideout - od Sztukatera
- "Alchemik" - Paulo Coelho - z biblioteki
- "Człowiek nietoperz" - Jo Nesbo - od Juventum

A obok płyta Florence and the Machine - "Lungs". Obojętne mi było, którą płytę Florence dostanę, bo i tak na żadnej z nich nie ma mojego ukochanego "Over the love". Akurat treści "Lungs" nie znam zbyt dobrze, ale najwidoczniej mam okazję, aby ją poznać :)
Dostałam także pięknego laptopa - Sony Vaio. Spełnienie moich marzeń (już nie liczmy tego, że dołożyłam się połowę)!

No i to chyba tyle. Ja zaraz włączę sobie muzykę, wezmę książkę, może zrobię herbatę. Idealny wieczór.
Jeszcze raz życzę wszystkim wesołych świąt - 

Wasza Ema :*


piątek, 20 grudnia 2013

Spadać w górę

Upadek kojarzy nam się z czymś bolesnym i nieprzyjemnym. Często długo nie możemy powstać, przez co stoimy w miejscu przed długi - zbyt długi - czas. Zarówno dosłownie jak i metaforycznie. Po jakimś czasie dochodzimy jednak do wniosku, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Więc może warto upadać - aby odbić się w końcu od dna i... spadać w górę?

Ojciec Richard Rohr uważa, że życie można podzielić na dwie połowy. W pierwszej Twoim głównym zajęciem jest próbowanie ustalenia własnej tożsamości na tym świecie, dopieszczanie "naczynia". Natomiast w drugiej stajesz się wolnym ptakiem (lub jak wolisz, duszą) i dzięki temu możesz doskonalić siebie i innych. Franciszkanin próbuje dać czytelnikowi wskazówki, jak dobrze przeżyć obie połowy. Czy udało mu się to?

Styl ks. Rohra nie należy do najprzystępniejszych - jednak jest z pewnością adekwatny do poruszanych przez autora tematów. Błędy ludzkości (i sposoby na walczenie z nimi), sens życia, porównanie go do misji i obecność Boga w tym wszystkim to tylko niektóre z nich. A o czymś takim nie można mówić językiem prostym i trywialnym, prawda? Tak więc podczas lektury należy się skupić. Jeśli ma być to dla Ciebie problemem, lepiej po książkę w ogóle nie sięgaj - refleksja już z założenia ma stać się Twoim towarzyszem podczas poznawania poglądów ks. Rohra. 
"Bóg wie, że wszyscy w takim czy innym sensie upadniemy. Często tragizujemy w obliczu wydarzeń, które dla Boga stanowią z pewnością codzienność i zdarzają się przynajmniej sześć miliardów razy każdego dnia."
Ojciec Rohr mówi szczerze i bardzo mądrze, zauważa te szczegóły życia, o którym istnieniu każdy w sumie wie, ale nikt nie zwraca uwagi. Wiele rzeczy uświadamia. Przy tym wszystkim ma cudowny dystans, co jest naprawdę godne podziwu. Nie wychwala Kościoła (jako instytucji) pod niebiosa - potrafi go też skrytykować. Przykładowo ilu księży w ogóle podejmuje temat pedofilii w Kościele, a co dopiero się na niego temat wypowiada? I to sensownie? 
Uważam, że taki właśnie powinien być ksiądz - kiedy trzeba pochwali, ale udzieli też reprymendy.
A sam fakt, że książka może nie jest napisana w najciekawszy sposób, chyba nie jest zbyt istotny. W końcu zakonnik nie jest pisarzem. A jeśli potrafi przekazać chociaż część swoich mądrości czytelnikowi, to uważam, że to już dużo. 

Czas przeznaczony na  "Spadać w górę" uważam za dobrze spożytkowany. Jak wspomniałam, sama lektura może nie należała do najprzyjemniejszych, ale czasem warto tak po prostu siąść i pomyśleć nad życiem. Zrozumieć, że jeszcze wielu rzeczy nie wiemy.
 Polecam Wam tę książkę, ale na pewno nie na obecny świąteczny rozgardiasz - raczej na spokojny, sobotni wieczór. Dopiero wtedy będzie miało to sens. A warto.

Moja ocena: 6/10

za "Spadać w górę" serdecznie dziękuję portalowi sztukater.pl 


czwartek, 19 grudnia 2013

Straszny film (2000)

Jakiś czas temu, przy okazji premiery piątej części, na nowo zrobiło się głośno o Strasznych filmach. Zastanowiłam się wtedy, dlaczego tak właściwie nigdy nie oglądałam żadnego z nich. Chyba nie było ku temu okazji. Natomiast teraz - gdy jestem chora - szukałam niezobowiązującego, zabawnego filmu, który byłby odstąpieniem od szarej monotonii leżenia w łóżku. Więc kiedy znajoma osoba po raz kolejny poleciła mi "Straszny film", postanowiłam skorzystać z okazji. Wrażenia? Hit the road Scary Movie, and don't you come back no more no more no more no more... 

Zaczęłam od zrozumienia tego, że bez dystansu do "Strasznego filmu" nie ma co podchodzić. Pierwsza scena tej parodii słynnego "Krzyku" była wypełniona mnóstwem sztucznie zaaranżowanych sytuacji. Jej bohaterka wykreowana była na pustą dziwkę, co powodowało mój niesmak. Trochę wrzasków, trochę keczupu... i to starczyło, żebym się zniechęciła. A potem było już tylko gorzej. 

Szybko się okazało, że wszystkie postacie - a nie tylko, jak miałam nadzieję, ta pierwsza przeze mnie poznana - to typowe amerykańskie nastolatki: o IQ wynoszącym mniej więcej zero, nie potrafiące sklecić poprawnego zdania. I myślące tylko o seksie. W ogóle wszystkie te pseudożarty kręciły się wyłącznie wokół seksu. Mówi to tylko o poziomie inteligencji scenarzystów. Zaśmiałam się może ze trzy razy, co i tak zawdzięczam prawdopodobnie po prostu temu, że się wyspałam. "Straszny film" nie jest ani śmieszny ani straszny - jedynie, jak już wspomniałam, niesmaczny.

Strona techniczna także rozczarowuje. Efekty specjalne - zerowe. Jaki sens widział reżyser w rażącym oko odbiorcy zmienianiu obrazu za każdym razem, kiedy zabijano któregoś bohatera? Przecież gdyby chciano, spokojnie można by to jakoś załatwić, ustawić daną postać tyłem, czy coś, gdy wbijano jej ten nóż... A tak to aż nazbyt kuło w oczy, uwierzcie. W innym wypadku przecież nie zwróciłabym na to uwagi. Chociaż... może po prostu byłam wynudzona i dlatego zaczęłam zwracać uwagę na szczegóły? 
Dalej: gra aktorska wszystkich po kolei jest godna pożałowania. Aktorzy chyba nawet nie próbowali wczuć się w swoje role. Wciąż mieli pusty wyraz twarzy, co odbieram jako zastanawianie się, co oni tam właściwie robią. A tak poza tym, to prawie w ogóle nie używali języka - chyba, że do całowania się. A oprócz tego głównie wrzeszczeli. 

Jak nietrudno się zorientować, strasznie zawiodłam się na "Strasznym filmie". Parodia "Krzyku" (którego notabene nigdy nie widziałam, ale wiem, o co w nim chodzi) miała w sobie potencjał - szkoda, że niewykorzystany. Niestety jego twórcom udało się skutecznie mnie od swojego dzieła odstraszyć. Kolejne części obejrzę najwyżej, kiedy ktoś zaproponuje mi w zamian zapłatę. 

Moja ocena: 3/10

czwartek, 12 grudnia 2013

Wolę być

Życie często porównywane jest do drogi. I faktycznie - zarówno tu i tu możemy napotkać liczne zakręty i nierówności. Nieee, nie wierzę, że zaczynam tę recenzję w ten sposób. Jakoś jednak trzeba, a to złote myśli o życiu jako pierwsze nasuwają mi się na myśl po lekturze książki o... życiu. Tak, ze wszystkimi wzlotami i upadkami - przeciętna szara egzystencja. Tak podobna i tak różna od naszych.

Dawid jest zwykłym młodym mężczyzną. Choć może nie takim zwykłym - w końcu czy każdy z nas w wieku dwudziestu sześciu lat wciąż nie ma matury, czy każdy jest synem alkoholików? W związku z tym jest on człowiekiem prostym, niewykształconym i wulgarnym - ale jednocześnie też inteligentnym, wrażliwym, ambitnym, oczytanym. No i pragnącym czegoś więcej niż banalny, pozbawiony sensu byt. Postać została nakreślona może nie idealnie, ale na pewno z pomysłem. I co nie jest bez znaczenia - można dostrzec jego wyraźną przemianę. Natomiast wszyscy inni bohaterowie... no cóż, ujmę to tak: ani nie zostali stworzeni dobrze, ani z pomysłem. A szkoda - przykładowo przyjaciółka Dawida, Maria, nakreślona została z potencjałem, niestety niewykorzystanym. Moment moment, czyżbym właśnie omówiła kreację bohaterów w akapicie opisującym fabułę? Ej, tak nie miało być! Jednak ciężko mi opisać tematykę książki w gruncie rzeczy psychologicznej, gdzie nie liczy się akcja jako taka, a właśnie bohaterowie. Szkoda, że ten najistotniejszy aspekt okazał się w większości niewypałem. Mimo to nie było trudno poczuć więzi z nimi, ponieważ - choć często niedopracowani - wydawali się oni po prostu znajomi, swojscy.
"Tak więc wygląda szczęście, a ja dobrze wiem, że trzeba się nim cieszyć, bo przemija."
Polskie realia będące scenografią do akcji z pewnością pozwoliły mi zbliżyć się do rzeczywistości głównego bohatera i utożsamić się z nim. Poruszane tematy zatem zazwyczaj nie były mi obce, ale nie mogę nie wspomnieć tu o jednym spoza tej kategorii. Dawid był mianowicie - jakby to dyplomatycznie powiedzieć - męskim odpowiednikiem kobiety lekkich obyczajów. Wątek został dość... rozbudowany. Z pewnością on sam nie mija się z przesłaniem książki, przeciwnie - doskonale się z nim dopełnia. Jednakże nie mogę powiedzieć, aby czytanie stron poświęconych temu tematowi było mi w smak.
"Kobiety budują wokół siebie ściany z grubego szkła. Trudno je przebić, ale stłuczone, rozpryskują się w drobny mak."
Paweł Bran posługuje się krótkimi, lecz przystępnymi i treściwymi zdaniami - dokładnie takimi, jakich używa się w codziennym języku. Nie uznam tego jako wady, bo przecież o wiele gorzej jest, gdy słownictwo jest tak wyszukane i wyrafinowane, że nie rozumiemy ani słowa - ale jednak brakowało mi takich typowo literackich wypowiedzi. To znaczy owszem, były takie - ale nie w naturalnej dla siebie sytuacji. Autorką takich monologów była najczęściej wspomniana już Maria. Mimo, że jej słowa wyrwane z kontekstu, mogłyby być traktowane jako niesztampowe złote myśli, to wypowiadane w sytuacji, kiedy jej rozmówcy używają licznych wulgaryzmów i kolokwializmów (i to często nienaturalnych) nie są realistyczne. Ponadto raziła mnie mała liczba opisów, paradoksalnie kontrastująca z dość wylewnym stylem bycia głównego bohatera. Przykład? Na jednej z pierwszych stron Dawid postanowił, że pojedzie do Opola - trzy kartki później już z niego wracał...

"Wolę być" nie rozczarowało mnie tylko z powodu, iż nie miałam żadnych oczekiwań, które mogłyby zostać niespełnione. Nie była to książka zła, tylko raczej przeciętna - bo niedopracowana. Nie zachęcam jakoś szczególnie do jej lektury, ale też nie odradzam jej. Mimo wszystko spędziłam z "Wolę być" kilka przyjemnych dni. 

Moja ocena: 5/10

Za możliwość lektury "Wolę być" bardzo dziękuję portalowi Sztukater.pl!


poniedziałek, 9 grudnia 2013

Pamiętnik (2004)

Andrzej Sapkowski powiedział: "świat się zmienia, słońce zachodzi, a wódka się kończy". Miał rację - chwile są ulotne, w końcu wszystko mija. Jednak po każdej minionej chwili pozostaje nam wspomnienie.
W pewnych momentach życia są one wszystkim, co się posiada, zwłaszcza kiedy miłość się gdzieś zawierusza. I choć nadmierne korzystanie ze swojej pamięci może okazać się zgubne, nie wyobrażam sobie zapomnienia swoich najpiękniejszych momentów i dalszego egzystowania bez nich, trwania jedynie w chwili obecnej, bycia pozbawioną wszelkiego doświadczenia. A co dopiero wszystkich swoich wspomnień?

A dokładnie taka jest rzeczywistość pewnej starszej kobiety przebywającej w domu starców, chorej na Alzheimer'a. Codziennie wysłuchuje historii zawartej w starym zniszczonym notatniku, odczytywanej przez Duke'a. Staruszka nie pamięta mężczyzny, ale wydaje się mu na niej zależeć. Jeśli chodzi natomiast o sam zeszyt - opowiada o zakochanej w sobie bez opamiętania parze nastolatków, Noah oraz Allie, których rozdzielają rodzice kierujący się ówczesnymi konwenansami. Czy to tylko pozory, czy naprawdę mają oni coś wspólnego z parą starców?

Na samym początku pozytywnie zaskoczyła mnie obecność cytatów z książki w dialogach. Szybko okazało się, że ekranizacja jest naprawdę wyjątkowo zgodna ze swoim pierwowzorem. Pomijając to, że wiele wątków zostało dodanych (jestem w stanie to zrozumieć, ponieważ książka była naprawdę króciutka), to żaden nie został chyba pominięty.

Gra aktorska nie pozostawia nic do życzenia - zarówno Ryan Gosling (filmowy Noah), jak i Rachel McAdams (Allie) doskonale wczuli się w swoje role. Widać było, że utożsamiają się ze swoimi postaciami, a to jest już według mnie połową sukcesu. Para nastolatków wzbudza w odbiorcy całą gamę emocji, od śmiechu do łez. I to nie dwóch czy trzech - mówimy tu o setkach. Przy napisach końcowych miałam już mokre wszystko - twarz, koszulkę, nawet włosy. "Pamiętnik", podobnie jak książka, porusza do tego stopnia, że nie sposób ująć to w słowa. Zmusza do refleksji o przemijaniu i miłości, stawia (i nie zawsze odpowiada) setki pytań o sens naszego istnienia - w tym "dlaczego człowiek tak potrzebuje miłości?". 
Jestem także pod wrażeniem scenografii. Muzyka i kostiumy dobrane zostały świetnie i pozwalają idealnie wczuć się w Południe pierwszej połowy XX wieku. Co prawda nie kocham tych lat tak bardzo jak XIX wieku, czyli niewolników, plantacji, wojny secesyjnej, ale kluby, jazz i gangi także naprawdę mnie kręcą. 


Bardzo mocno przeżyłam zakończenie. Bo jakkolwiek cała ekranizacja, jak wspomniałam, jest zgodna z pierwowzorem, tak zakończenie zostało zmienione o 180 stopni. Zupełnie się tego nie spodziewałam - więc nie dość że zapłakana, byłam też wściekła. Kiedy patrzę jednak na to teraz, widzę że każdy finał tej historii wywołałby we mnie strumienie łez. W książce było tak samo, a przecież wiecie jak się skończyła?
Świadczy to o niesamowitym talencie zarówno reżysera, jak i samego Sparksa. Kiedy kładłam się do łóżka, z wszelkim prawdopodobieństwem cała zapuchnięta (kto nie wierzy, Daria Wam z przyjemnością poświadczy), nie mogłam sobie wyobrazić, iż tego wieczora miałam w planach oglądanie horroru. Absurdem była możliwość, że o tej samej porze bałabym się zamknąć oczy ze strachu, kiedy zamknąć ich nie mogłam z zupełnie innego powodu - niepotrafieniu przestania rozmyślać. Twarze Noah'a i Allie jeszcze długo migały mi przed oczami. Nawet dwa dni po seansie wciąż o nich myślę.

Po "Pamiętniku" oczekiwałam wiele i wiele otrzymałam. Nie spodziewałam się aż takiej dawki najróżniejszych uczuć w ciągu dwóch godzin. Nie wyobrażam sobie, aby komuś film mógł się nie spodobać. Drodzy antyfani romansów - chyba najwyższa pora dowiedzieć się, że all you need is love...

Moja ocena: 9/10

sobota, 7 grudnia 2013

Dziewczęta z Villette

Od dawna zastanawiam się, jak to jest odkryć zwłoki. Martwego ciała nigdy nie widziałam (i nie żałuję!), ale już na pewno nie wyobrażam sobie zobaczenia go z zaskoczenia. Dodajmy, że może być ono w najróżniejszym, hm, stanie. Co się wtedy czuje - szok, łzy napływające do oczu, palący gniew w stosunku do mordercy, czy może wszystko naraz? A pomyśl, Drogi Czytelniku, o takiej palecie emocji w potrójnej dawce. O trzech znalezionych w jednej sekundzie ciałach?

Późny wieczór niecodzienny, bo świąteczny dla miasteczka Villette dzień. Właśnie obchodzona jest coroczna procesja świętojańska, a miasto które stara się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, z radością gości dziennikarzy z całego świata. Przestępstwa są przy takich okazjach nieodłączne, ale tego nie mógł spodziewać się nikt. Policja odnajduje bowiem ciała trzech nastolatek, a jedno z nich jest w widoczny sposób upozowane. Szybko okazuje się, że to dopiero początek...

Pierwszy tom serii czytałam stosunkowo niedawno, jednak nie powiem abym wspominała go wyjątkowo dobrze. "Nauczycielkę z Villette" oceniłam dobrze, ale z perspektywy czasu potrafię dostrzec przesadę. Kryminałów nie przeczytałam w życiu wiele i dlatego żyłam w błędnym przekonaniu, że kilka godzin niezobowiązującej lektury świadczy już o wysokim poziomie pozycji. Natomiast tutaj napotkała mnie niespodzianka - okazało się, iż kryminało/thriller także może mieć drugie dno. I to nie byle jakie, bo związane z moim ulubionym w literaturze tematem: z cienką granicą między miłością a nienawiścią. Sam morderca, choć styczności z nim czytelnik ma niewiele, jest naprawdę złożoną, niesztampową postacią; owianą tajemnicą aż do samego końca - śledczy odkryli zaledwie mały kawałeczek jego sekretów. A skąd wiem o tym ja, zwykły szary odbiorca? Ano stąd, że nie tylko sama fabuła jest tu niesamowicie oryginalna - jest takie również wyjaśnienie wszystkiego. Nie z perspektywy sędzi śledczej, Martine Poirot, a właśnie mordercy. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim. 

"Dziewczęta z Villette" jest bez zarzutu także pod względem technicznym: morderstwo zostało w każdym szczególe zaplanowane; dobrze prowadzona narracja i nie męczące opisy pozwalają wszystko sobie dokładnie wyobrazić; pióro pani Hedstrom jest proste oraz przystępne i dzięki temu książkę nie sposób odłożyć na bok. I przede wszystkim: nie sposób ją przejrzeć, nawet mimo niektórych typowych elementów dla tego gatunku, jak nagłe odkrycie wszystkich kart pod koniec książki, zamiast dozowania ich aż do finału. Ale nawet gdyby komuś udało się odkryć tożsamość mordercy wcześniej, to już na pewno nie istniała opcja rozwiązania odpowiedzi na pytanie "dlaczego?". Jak wspomniałam, był on postacią szczególną, bo - no cóż - psychopatyczną. A prawdziwe szaleństwo, które włada nad sercem i rozumem, też trzeba umieć nakreślić.

"Dziewczęta z Villette" pozytywnie mnie zaskoczyła, nie spodziewałam się tego po - jak mi się zdawało po lekturze pierwszego tomu - przeciętnej autorce. Jeśli jednak jej pióro i wyobraźnia tak zmieniły się w krótkim odstępie czasu między pierwszą częścią a drugą, to nie mam pojęcia, co będzie działo się w części trzeciej! Cieplutko polecam!

Moja ocena: 8/10

niedziela, 1 grudnia 2013

Intruz

Ten post mogę rozpocząć na dwa sposoby: pisząc w mądry sposób o duszy i ciele, ewentualnie o sławie Stephenie Meyer. A że nie czuję się na siłach na takie tematy, pozwólcie iż wybiorę ten drugi.
Otóż jak wiadomo Stephenie Meyer jest autorką jednej z (z przyczyn sobie tylko znanych) najsłynniejszych serii książkowych XXI wieku. "Zmierzch" czytałam, a jakże. I w sumie nie uważam, żeby to była seria tragicznie zła, tylko po prostu przeciętna, bez jakiegokolwiek przesłania. I niby rozumiem, że w okresie swojego wydania była naprawdę oryginalna, ale to nie zmienia faktu, iż nie pojmuję jej fenomenu. A "Intruz"... prawdę mówiąc nie spodziewałam się wiele. Jak mogłam postawić nawet najniższą poprzeczkę Meyer - co, tej od świecących wampirów? Do lektury zasiadałam zatem z nastawieniem dość obojętnym, jeśli nawet nie negatywnym. A tu spotkała mnie, cóż, niespodzianka...

Świat opanowały Dusze - przybyły na Ziemię by przejmować ciała ludzi, którzy byli okrutni, agresywni i bezmyślni. Większość poddała się bez oporu, dlatego została ich tylko garstka. Wagabunda trafia jednak na Melanie - a dziewczyna jest nader silna i nie poddaje się bez walki. Szybko okazuje się, że duszę i ciało różni niemalże wszystko - oprócz miłości do jednego mężczyzny. Dziewczyny szybko pokonują wzajemną nienawiść, aby jako sojuszniczki wyruszyć na poszukiwanie Jareda.

Słowo 'science-fiction' trochę mnie przerażało. Nie czytam fantastyki, wręcz rzygam nią. A już szczególny opór czuję do własnie tej jej odmiany (no, pomijając parnormale!). I nie powiem, żeby został on złamany, żebym miała chęć na kolejne książki sci-fi. Ale ujmę to w ten sposób: było o wiele lepiej, niżbym myślała.
Meyer wykazała się przede wszystkim oryginalnością. Swojego czasu czytałam naprawdę dużo fantastyki, ale z czymś takim się jeszcze nie spotkałam. A cenię sobie niebanalność, bo to właśnie pogłębiająca się szablonowość kolejnych fantastycznych powieści zmusiła mnie do odstawienia gatunku. Tymczasem okazało się, że "Intruz" to powieść napisana barwnie, z pomysłem, wyczuciem i wartką akcją. Książka, przy której nie można się nudzić i od której nie można się oderwać. Paradoksalnie byłam tym nawet trochę rozczarowana... szczerze mówiąc przygotowywałam się na wielkiego hejta.

Narracja także zrobiła na mnie wrażenie. Rozdwojenie jaźni Wagabundy i Mel zostało przedstawione w sposób doskonały - podobnie jak charaktery dziewczyn. Były to postacie bardzo złożone i przemyślane - pierwsza trochę lękliwa, nieśmiała; druga spontaniczna i ironiczna. Dodatkowo łączyła je odwaga.
Postaciom pobocznym również nie można nic zarzucić. Bardzo polubiłam Jeba i Jamie'go, trochę mniej Iana i Jareda. Zależy to jednak od indywidualnych gustów - wszystkie cztery były jednakowo dobrze nakreślone, dopracowane i nie mniej złożone od głównych bohaterek.

"Intruz" nosi też w sobie przesłanie - dotyczące miłości ciała oraz duszy i różnic między nimi; wadze miłości, kiedy zna się również smak nienawiści. Nie było ono być może jakieś specjalnie, hm, odkrywcze, ale było - i to jest ważne. Cenię sobie możliwość czytania między wierszami. Co prawda całość była stosunkowo przewidywalna; wyszła dość słodko, może nawet za słodko... ale to też jest potrzebne. Już dawno nie czytałam książki tak po prostu o miłości i chyba trochę mi tego brakowało. Zakończenie było jednak małą przesadą - było takie... (to chyba spoiler, więc wiecie co robić) wyidealizowane. W życiu raczej nie zdarzają się sytuacje, w których każda strona jest szczęśliwa. Jest to chyba jednak pakiet łączony, jeśli chodzi o książki "tylko o miłości". I chyba zgodziłam się na to - bo nie powiem, że było to dla mnie wielką niespodzianką. 

"Intruz" zaskoczył mnie - i to zaskoczył mnie bardzo. Może i fakt, że książkę przeczytałam po prostu w odpowiednim momencie swojego życia, ale i tak zapamiętam ją jako przyjemną i niezobowiązującą. Meyer zdecydowanie ma w sobie potencjał - potencjał niewykorzystany w "Zmierzchu". I chociaż do "Intruza" na pewno nie wrócę, to polecam go wszystkim na długie zimowe wieczory.

Moja ocena: 8/10


wtorek, 26 listopada 2013

Współprace moimi oczami.

Współprace recenzenckie są jednym z najbardziej emocjonujących tematów wśród książkowych blogerów. Opierają się na prostym schemacie: książka za recenzję. Sama współpracuję z dwoma wydawnictwami oraz dwoma portalami i przy każdej pozytywnej odpowiedzi na mojego maila cieszyłam się jak szalona. Jestem pewna, że nie tylko moja reakcja wygląda w ten sposób. W końcu to nie byle wyróżnienie: przecież większość z nas jest amatorami i recenzji uczyło się pisać samodzielnie. A jednak kilka dni temu natknęłam się na post pewnego blogera, który mówił w nim, iż współprace to - cytuję - "wyzyskiwanie blogerów przez wydawnictwa"; "przedsięwzięcie kompletnie nieopłacalne". Natomiast ja... no cóż, eufemizmem będzie stwierdzenie, że się z nim nie zgadzam.

Przede wszystkim uderzyło mnie tu słowo "wyzyskiwanie". Ludzie, jakie wyzyskiwanie? To chyba wydawnictwo robi nam łaskę, a nie na odwrót. Jeśli mają pieniądze na podejmowanie współprac z dziesiątkami blogerów, to na pewno znalazłyby się też pieniądze na wielkie "normalne" reklamy - a reklamy w gazetach czy na billboardach są raczej bardziej dostępne dla przypadkowych odbiorców niż posty na blogach. 
Oczywiście nie można dać sobą pomiatać i potocznie mówiąc "dać się zjeść", bo jesteśmy z wydawnictwem sobie równi. To taka symbioza - oni nam, my im. Nie można zgadzać się na wszystko (podobno niektóre wydawnictwa mają czasem bardzo dziwne wymagania - chociaż sama się z tym nie spotkałam); jeśli ma się jakąś propozycję, na pewno należy to bez obaw głośno powiedzieć. Pamiętajmy jednak, ze pracownicy wydawnictw też są ludźmi, na dodatek bardzo często niezwykle miłymi, i raczej nie będą od nas oczekiwać zrecenzowania książki w ciągu kilku dni. Naprawdę - zawsze można się dogadać, wystarczy tylko chcieć.

Poza tym czytanie to nasze hobby i przyjemność. Książki nie rosną na drzewach, więc aby czytać je bez możliwości darmowego otrzymywania do recenzji, trzeba by je było kupować (no, ewentualnie wypożyczać, ale biblioteki w małych miasteczkach, jak u mnie, są baaardzo ubogie). Moim zdaniem więc takie darmowe otrzymywanie ich, to jak wygranie życia. A że czasem trafi się jakaś słabsza... no cóż, ryzyk fizyk. Co do wypożyczonej z biblioteki też nie mamy pewności. A taką swoją zawsze można wymienić. 

Podsumowując: współprace to według mnie wyróżnienie i zaszczyt dla blogerów; w pełnej mierze godna zapłata i nagroda w jednym dla blogerów. A jeśli wciąż masz zamiar narzekać, to proste - nie chcesz, nie współpracuj... 


poniedziałek, 25 listopada 2013

W pierścieniu ognia (2013)

Pamiętam moment, w którym po zakończeniu "Igrzysk śmierci" na ekranie kinowym pojawiły się napisy. Czułam satysfakcję z obejrzenia filmu, na który poszłam z ciekawości (przed przeczytaniem książki - tak, wiem że zbrodnia), ale nie powiem, żebym odczuwała chęć zapoznania się z kontynuacją. Z kina wychodziłam raczej z myślą "dobre, ale nie aż tak żeby być ciekawym drugiej części". Ale potem przeczytałam całą trylogię, obejrzałam po raz kolejny "Igrzyska"... i nie mogłam uwierzyć, że premiera "W pierścieniu ognia" jest wyznaczona na listopad 2013. Rok czekania wydawał mi się jakimś kiepskim żartem, naprawdę. Ale ta 'cała wieczność' minęła o wiele szybciej, niż można by się było spodziewać! Teraz jestem dzień po seansie - ochłonęłam i trzeźwo myślę. Nie zmienia to jednak faktu, że mój wybredny gust właśnie poczuł się zraniony - identycznie jak pozostali, nie mogę przestać myśleć o premierze "Kosogłosa".

Po wygraniu 74 Głodowych Igrzysk, Katniss i Peeta ruszają w Tournee Zwycięzców, polegające na odwiedzaniu każdego dystryktu, składaniu kondolencji rodzinom poległych. W niektórych dystryktach wybuchają zamieszki. Prezydent Snow uważa, iż jest to wina Katniss - i aby ją wyeliminować, organizuje Ćwierćwiecze Poskromienia - Głodowe Igrzyska z udziałem samych zwycięzców.


Pewnie zabrzmi to trochę dziwnie, ale pierwszą rzeczą która mnie zachwyciła jest... grafika. Oczywiście wiem, do jakich technologii mają dostęp dzisiejsi reżyserzy i całe ich ekipy, ale uwierzcie - kogoś, kto chodzi do kina raz na kilka/naście miesięcy, taki obraz po prostu zwala z nóg. W ogóle jestem pod ogromnym wrażeniem całej strony technicznej "W pierścieniu ognia". Stroje i kostiumy - genialne (zwłaszcza suknia ślubna, ojeej!), efekty specjalne niesamowite, a szczególnie jedna z ostatnich scen na arenie (nie chcę spoilerować, ale i tak pewnie wiecie o którą chodzi) - dosłownie oszałamiająca. Ścieżka dźwiękowa - a zwłaszcza hymn Panem - przyprawiająca o dreszcze. Reżyser (Francis Lawrence) przeszedł sam siebie - także pod względem, hm, uczuciowym. "W pierścieniu ognia" ukazuje nam, do jak wielkiej gamy emocji jesteśmy zdolni... i to w ciągu ułamku sekundy, a jakże. Film wzrusza, smuci, bawi - i przede wszystkim zaskakuje. Obfituje w momenty, kiedy cała sala się śmieje... lub jeszcze częściej - wstrzymuje oddech; ma łzy w oczach. Wśród tych ostatnich najbardziej zapadła mi w pamięć scena odejścia Mags (Lynn Cohen), eeh.


Dobór aktorów również okazał się nader trafny. Gra aktorska Katniss (Jennifer Lawrence)  utrzymała swój poziom, a może nawet okazała się jeszcze lepsza niż w pierwszej części. Dziewczyna spisała się na medal - doskonale oddawała wszystkie emocje, jakie z pewnością odczuwała jej bohaterka; idealnie utożsamiła się ze swoją postacią. Mam wrażenie, że w sposób nawet większy, niż była potrzeba. Świadczy to o niczym innym jak jej niesamowitym talencie. 
Ponadto obdarzyłam sympatią prowadzącego Igrzyska (Stanley Tucci), Haymitcha (Woody Harrelson) oraz świeżo poznaną Johannę (Jena Malone). Była to postać wyrachowana i pewna siebie, kreowana na zimną sukę. Moim zdaniem kryje się jednak w niej coś więcej ("moim zdaniem" - bo z książek prawdę mówiąc za wiele nie pamiętam, czytałam je dawno) - bo jak można nikogo nie kochać?
Natomiast jeśli chodzi o Peetę... jak wiecie, nie polubiłam go zarówno w książce, jak i filmie. Na dodatek uważam, że jego wygląd jest, hm - jak to powiedzieć dyplomatycznie? - poniżej poziomu krytyki. Po obejrzeniu "W pierścieniu ognia" nie lubię go wciąż... ale jakby trochę mniej. No i trzeba mu przyznać - chłopak wyładniał.

Nie spodziewałam się tego, że tak mi się "W pierścieniu ognia" spodoba. Byłam raczej krytycznie nastawiona. Jednakże ekranizacja drugiej części "Igrzysk śmierci"przeszła moje najśmielsze oczekiwania: po wyjściu z kina przez 20 minut nie mogłam mówić na inny temat, niż właśnie obejrzany film; jestem gotowa zachwalać go każdej napotkanej osobie. Gorąco polecam wszystkim fanom serii pani Collins. 

Moja ocena: 9/10

środa, 20 listopada 2013

Zamieć śnieżna i woń migdałów

Boże Narodzenie to święto radosne. Kojarzy nam się z prezentami, śniegiem, choinką i kolędami. Z drugiej strony zawsze towarzyszy mu jakaś nuta smutku, przynajmniej u mnie. Najpiękniejszy wobec tego jest okres przedświąteczny - zakupy, pieczenie pierniczków... Nijak ma się do tego zabójstwo, prawda? Czy może nie?


Policjant Martin Mohlin udaje się na wyspę Valon, aby spędzić Święta ze swoją narzeczoną i jej rodziną. Sytuacja staje się dramatem, kiedy senior rodu - Ruben Liljecronas - osuwa się na ziemię martwy. Warto wspomnieć, że był posiadaczem miliardów. Niebawem okazuje się, że z powodu okropnej zamieci śnieżnej nie można dostać się na stały ląd. Członkowie rodziny, w tym morderca, zostają uwięzieni...

O Camilli Lackberg słyszałam już dawno. Wszystkie recenzje zapewniały o jej talencie, a czasem nawet sugerowały, iż jest ona najzdolniejszą autorką książek z Czarnej Serii. Nie muszę chyba mówić, że zapoznanie się z którymś z jej dzieł stało się dla mnie priorytetem. Czy Lackberg stanęła na wysokości zadania?

Sceneria morderstwa nie okazała się być wielce oryginalna - wszyscy podejrzani zamknięci w jednym budynku, odcięci od świata (tylko ja mam wrażenie, że gdzieś to już widziałam?). Natomiast ciekawym zabiegiem okazało się być zamordowanie seniora rodu, który przecież nie mógł mieć żadnych kochanek z pretensjami, czy zazdrosnej żony - w grę wchodził więc tylko jeden motyw: pieniądze. Synowie, synowe i wnuki Rubena przedkładały sprawy spadkowe nad miłość do ojca, dziadka. Znalazłam nawet chwilę na refleksję, jak można być tak nieczułym. Chwyt ten wykluczał zastanawianie się nad motywem, ale niewątpliwie dodawał lekturze pewnego smaczku.

Jeśli można powiedzieć coś o piórze autorki, to na pewno to, iż pisze ona z wyobraźnią. Doskonale wprowadza czytelnika w świat tej niecodziennej rodzinki; po kolei rzuca cień podejrzenia na każdego z domowników. Stworzenie odpowiedniego klimatu i wprowadzenie wątku bożonarodzeniowego (wszystko rzecz jasna w sposób plastyczny i przemyślany) dodatkowo podwyższa tempo czytania. "Zamieć śnieżną i woń migdałów" pochłania się w godzinkę, dwie - choć fakt faktem jest to bardzo cienka książeczka. Jednak czy nie lepsze to od opasłych, rozwleczonych tomiszczy?

Także i kreacji bohaterów nie można nic zarzucić. Podejrzanych jest co prawda sporo, ale już po kilkunastu stronach nie mamy problemu z rozpoznawaniem ich. Postaciom daleko jest do papierowości, więc w naturalny sposób szybko zaczynamy jednych lubić bardziej, drugich mniej. Ponadto każdy ma własny odrębny charakter, własną przeszłość i tajemnice, własne myśli. A motyw, jak już wspomniałam, jeden.

Rozczarowało mnie jednak zakończenie. Pod pewnym względem było i być może niebanalne, ale... nie do nie rozszyfrowania. W jakiejś części brałam je pod uwagę. A niestety, spodziewałam się większego 'bum'.

Lektura "Zamieci śnieżnej i woni migdałów" zadowoliła mnie, choć nie oszołomiła. Uważam, że spełni oczekiwania fanów kryminałów i autorki (pamiętajcie jednak, że mówi to osoba zielona jeśli chodzi o ten gatunek); jest idealna na ostatnie listopadowe dni i coraz bardziej zbliżające się do nas Święta. Polecam.

Moja ocena: 7/10

wtorek, 19 listopada 2013

Mówię z pamięci

Reakcje na dźwięk nazwiska polskiego autora bywają różne. Zwłaszcza u Polaków. Bywają oczywiście wyjątki, ale paradoksalnie najbardziej odwracamy się od tych, których najbardziej pragniemy chwalić. Sama zazwyczaj po dzieła rodaków nie sięgam - ot tak, z zasady. Mimo to kiedy pojawiła się okazja, pomyślałam "dam książce szansę". Czy Pytliński ją wykorzystał?

Był na górze i żył w swoim pałacu.na skale. Do czasu. Nagle zaczął spadać i spadał bardzo długo, aż upadł i znalazł się... w dzikim lesie. Początkowo nie mógł się podnieść, ale potem spotkał Wilka, a jeszcze później Kadichira - a wraz z nimi misję, na końcu której miał poznać sens swojego życia...

"Mówię z pamięci" zaczęłam czytać nocą. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, ponieważ kiedy lepiej niż nocą, kiedy wszystko nabiera podwójnego znaczenia, czyta się książkę o już i tak wielu obliczach?

Pytliński stał się synonimem trafnych, głębokich myśli, wyrażonych w sposób tak prosty, że aż banalny - wszystkie skrupulatnie przedstawione w nieszablonowej skądinąd Księdze Życia tworzonej przez głównego bohatera. 
Alternatywna rzeczywistość w której ten ostatni się znalazł, zmusza do czytania między wierszami - a co za tym idzie, do refleksji. Tak, poniekąd jedną wielką refleksją możemy nazwać całą tę książkę. 
Wartka akcja nie wykluczająca nuty melancholii, liczne metafory, trochę czarnego humoru. Smutek, miłość, tęsknota, samotność. To wszystko przypomina mi w pewien sposób jedną z moich ulubionych książek - "Małego księcia". Obie pozycje różni jednak styl. Ten Pytlińskiego jest dość specyficzny, a na dodatek zupełnie dla mnie obcy, bo męski - czyli w widoczny sposób, hm, szorstki; obfitujący w wulgaryzmy.
"Nie wierz w czas, który jest nad tobą, nie ufaj słońcu, które samo rodzi się i umiera w ciągu dwudziestu czterech godzin. (...) Nie stój w miejscu, kiedy zgubisz kierunek. Stojąc, cofasz się nieubłaganie, a to tylko dlatego, że cała reszta pędzi do przodu."
Autor jednakże nie spisał się pod względem kreacji bohaterów. Głowna postać być może i była nakreślona dość ciekawie i może nawet niebanalnie - ale czy nie miło byłoby dowiedzieć się jak ma na imię?
Także i w postaci Kapłana, z pozoru postaci oryginalnej, dopatrzyłam się kopii. Bo czy  pierwszym bohaterem (pomińmy to, iż filmowym), który mówił "od tyłu" nie był Yoda?

A tak poza tym, żałuję jeszcze jednego - braku chęci czytania dalej. "Mówię z pamięci" czyta się szybko, ale zdecydowanie bez zapominania o świecie. 
No i nie do końca zgadzam się z przesłaniem książki, ale to już chyba zupełnie co innego.

Nie żałuję lektury "Mówię z pamięci". Jest to pozycja dobra, tym bardziej jak na debiut. Myślę, iż jest warta zapoznania się z nią - aczkolwiek nie zachęcam do tego z większym entuzjazmem. 

Moja ocena: 6/10

Za "Mówię z pamięci" serdecznie dziękuję portalowi Sztukater.pl!

czwartek, 14 listopada 2013

Charlotte Brontë i jej siostry śpiące

Charlotte Brontë zna każdy. 
Nie, stop. To Jane Eyre czy Catherine Earnshaw znają wszyscy. Charlotte Brontë nie zna tak naprawdę nikt - i nawet kiedy po lekturze jej biografii przestała być dla mnie wyłącznie imieniem i nazwiskiem, a stała się prawie znajomą osobą, są to tylko pozory. A pozory były chyba jednym z ulubionych słów najstarszej panny Brontë. Prawdą jest, iż światu postanowiła odkryć zaledwie rąbek swojej tajemnicy. I pewne jest, że nikt nie dowie się więcej, niż autorka "Jane Eyre" chciała ujawnić. Charlotte była bowiem bardzo, bardzo uparta - i przez to na zawsze zostanie zawoalowana tajemnicą. Czyż nie jest to jednak cena nieśmiertelności?


Po raz pierwszy w ciągu swojej czytelniczej "kariery" miałam styczność z biografią. Przedtem omijałam gatunek ten szerokim łukiem, gdyż nieodmiennie kojarzył mi się z czymś nudnym, może nawet pod pewnym względem sztywnym. Nic bardziej mylnego! 

Eryk Ostrowski pisze bardzo ciekawie, nie można się nudzić czytając "Charlotte Brontë i jej siostry śpiące". Życie autorki "Villette" przedstawia w sposób naturalny, a przy tym poruszający. Doskonale wprowadza nas w pełen konwenansów i obłudy świat najstarszej siostry Brontë. Doceniam też fakt, iż musiał się naprawdę nad swoim dziełem napracować - w książce co kilka stron możemy znaleźć jakiś obraz, zdjęcie lub rękopis spod ręki Charlotte; niemal na każdej stronie widnieje - czasem nawet przetłumaczony przez Ostrowskiego - list tejże autorki. W którymś momencie zaciera się ta szczególna granica i aż dziwne się wydaje, że Brontë nie żyje od 160 lat. Tak naturalna staje się jej obecność w świecie, w naszym życiu. 

Ten akapit pewnie ucieszy wielu z Was. Chodzi mi o to, że - tak, w małym stopniu, ale wszystkiego mieć nie można - maska tajemniczości wreszcie opadła. Charlotte zamieniła się w żywą postać - co więcej, bardzo złożoną, skomplikowaną i w pewnej mierze wywołującą współczucie postać. Jednak pod innymi względami wzbudzającą też podziw, szacunek, i całą paletę innych emocji. 
Autor nakreśla nam całą historię Brontë - szczegóły dotyczące jej uczuć, cech, miłostek i prawdziwych miłości, a także więzów z siostrami. Ten ostatni temat wydał mi się szczególnie interesujący. Nie chcę niczego zdradzać, ale książka zagłębia się w kwestię, czy to aby na pewno Emily oraz Anne napisały "Wichrowe wzgórza" czy "Agnes Grey". 
Choć biografia zdecydowanie skupia się na najstarszej siostrze, to i te wspomniane przed chwilą młodsze, nie zostają pominięte. Żałuję, że niemalże nic nie wiadomo na temat Emily Brontë, bo również i ona wydaje mi się naprawdę godną przybliżenia personą (ktoś się dziwi? W końcu to moja imienniczka!). 

Lektura przewiduje też czas na refleksje. Straszne dzieciństwo autorki "Jane Eyre", kształtowanie się jej charakteru, myśli "co ja bym wtedy zrobiła"... no i najważniejsze - co musiało się dziać w jej głowie, że powstały w niej takie historie? 

"Charlotte Brontë i jej siostry śpiące" to książka doskonała. Wciągnęła mnie bardziej niż niejeden thriller, a wzruszyła mocniej niż wiele romansów. Muszę, po prostu muszę przeczytać te kilka dzieł pióra sióstr, które są wciąż przede mną - zdaje sobie jednak sprawę, że nie będę umiała patrzeć na nie inaczej niż przez pryzmat tej biografii. Polecam, gorąco polecam.

Moja ocena: 10/10

Za możliwość poznania losów sióstr Bronte serdecznie dziękuję wydawnictwu MG!

poniedziałek, 11 listopada 2013

Frankenstein (1931)

Wciąż nie mogę wyjść ze zdziwienia, jak Hollywood zmienia treści adaptowanych przezeń książek. Nie zawsze oczywiście, ale jeśli już - to w całości. Kiedyś obiło mi się o uszy, iż kultowy już "Frankenstein" różni się od swojego oryginału - a mimo to i tak byłam zdumiona; wciąż jestem zdumiona. Żeby nie było: to jest naprawdę bardzo, bardzo dobry film. A jednak wciąż ciśnie mi się na usta pytanie: "dlaczego?"...

Fabuła chyba nie wymaga dogłębnej, hm, analizy. Bo czy znajdzie się ktoś, kto nie zna potwora stworzonego z kradzionych ciał i szczątków? Właśnie, istnieje on nawet w świadomości małych dzieci.
Adaptacja (żeby nie powiedzieć 'ekranizacja' - nie znających różnicy między nimi odsyłam do Wujka Google) jest bogatsza o "podarowanie" monstrum mózgu zwyrodniałego mordercy. A reszty, cóż, można się już samemu domyślić. 

Zachwycił mnie już nader pomysłowy wstęp - mężczyzna stojący na scenie, zapowiadający "film, który może widzami wstrząsnąć, a nawet ich przerazić". Następnie na ekranie (tym w filmie, nie monitorze komputera) wyświetliła się lista aktorów - pomijając potwora, tam pozostał znak zapytania. Bardzo pomysłowe i oddziałujące na wyobraźnię. 
Gra aktorska nie pozostawia nic do życzenia. Mimo to skłamałabym mówiąc, iż nie była ona pod pewnym względem zabawna, choć nie sądzę, aby było to zamierzone. Po prostu zdecydowanie różni się ona od współczesnych metod. Przykład? Znajomi Frankensteina zaniepokojeni jego nieustannymi pobytami w swoim laboratorium, próbują dobić się do drzwi argumentując to rozszalałą burzą (no i faktycznie, deszcz mógł konkurować z polskim listopadem, choć niekoniecznie tegorocznym). Natomiast gdy mężczyzna wpuszcza ich do środka - wszyscy są zupełnie susi. Jest to jednak tylko jeden z wielu aspektów, które kocham w przedwojennym kinie. Podobnie rzecz ma się z efektami specjalnymi. Biorąc pod uwagę rok produkcji (1931) można powiedzieć tylko, niczym internetowy pieseł - wow! A przy tym mają one w sobie o wiele więcej dobrego smaku aniżeli te współczesne, przesadzone.


Poza niezamierzonymi, a wywołującymi uśmiech walorami starego kina, we "Frankensteinie" występuje także zaplanowana groteska. To chyba jedyne, poza potworem oczywiście, podobieństwo do papierowej wersji historii, również nie pozbawionej czarnego humoru. Dodatkowo wartka akcja (bardziej dynamiczna niż w książce; tam była wręcz powolna, ale też nie odbierałam tego jako wady, biorąc pod uwagę charakter powieści, zupełnie inny niż jej adaptacji) nie pozwala nudzić się podczas seansu. Podobnie jak krótki czas jego trwania - zaledwie godzinę. Osobiście mam problemy z usiedzeniem bez ruchu przed dwie godziny, wiec jest to dla mnie idealna długość!

Teraz przejdę do wyjaśnienia, co mnie tak we "Frankensteinie" zdziwiło. Mianowicie jest to rozmiar zmian.
Zmienione zostało niemalże wszystko - imiona, wątki, miejsca akcji; zostały dodane nowe postacie i motywy - na przykład wspomnianego już mózgu przestępcy. A także, co mnie najbardziej zmartwiło, została pominięta psychologiczna strona powieści. Oryginał nie ma w sobie nic z horroru i według mnie to jest największą jego zaletą - to przesłanie pytające, kto jest prawdziwym potworem. Film nie pozostawił z tego nawet suchej nitki, a samo monstrum to jedynie bezmyślne stworzenie myślące o krwi. 

Obejrzenie "Frankensteina" sprawiło mi niewypowiedzianą przyjemność, jednak wciąż czuje nutkę rozczarowania spowodowaną tym pominięciem najlepszej strony zamysłu autorki książki. Mimo to, i tak uważam "Frankensteina" za film idealny na długie listopadowe wieczory. Cieplutko polecam. 

Moja ocena: 8/10

wtorek, 5 listopada 2013

(...) jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!

Lektura szkolna kojarzy się z czymś bardzo nieprzyjemnym - nawet nam, książkoholikom. Czytanie czegoś pod przymusem nigdy nie jest za fajne, zwłaszcza że zazwyczaj książki te są nudne i sztywne. Bardzo się więc zaskoczyłam tym, że moja pierwsza lektura w tym roku okazała się być nawet nie znośną, a całkiem przyjemną! - tym bardziej, iż początkowo wydawała mi się naprawdę nieciekawa. Ale zacznijmy od początku.

Jest II wojna światowa. Wszędzie słychać strzały i huki, widać dym. Wśród niego - kłębiące się postacie, chyba coś krzyczące. Jeśli podejdziesz trochę bliżej, zobaczysz że to kilku młodych chłopaków z bronią w ręku. A jeśli zbliżysz się jeszcze bardziej, prawdopodobnie stracisz przytomność - i nie ujrzysz już uśmiechu pewnego siebie Alka, skupienia Rudego, zmarszczonego czoła Zośki...

Pierwsze kilkadziesiąt stron nie było dla mnie łatwych. Czekał tam mnie długi na 40 stron, niezrozumiały wstęp. Moim zdaniem lepiej sprawdziłby się on jako swojego rodzaju epilog, ponieważ informacje o bohaterach, których nie zdążyło się jeszcze "poznać", w żaden sposób nie mogą niestety ciekawić. Przez ten feralny wstęp zdążyłam "Kamienie na szaniec" spisać na straty - co, jak się wkrótce okazało, było sporym błędem.

Pióru Kamińskiego nie można nic zarzucić - cechuje się prostotą nie pozbawioną dobrego smaku i płynnością ułatwiającą lekturę. Za trochę zbyteczne uważam pisanie np. "Alek powiedział, że..." (zamiast wstawienia zwykłego dialogu), ale w żaden sposób nie utrudniało to dalszego poznawania historii młodych bohaterów.
"Duże niebezpieczeństwo tkwi w intensywności przeżyć dziś przez nas doznawanych. Dzień dzisiejszy tak targa duszą, że gdy się wreszcie skończy, gotowa nadejść fatalna reakcja." 
Wielkim atutem autora jest jego umiejętność realistycznego oddawania tych jakże smutnych zdarzeń. Lata '40 stają się dla odbiorcy tak żywe, że uszy wręcz słyszą dźwięk wystrzałów, a nos czuje swąd dymu. Postacie zdecydowanie nie są papierowe, a dodatkowo charaktery ich są godne naśladowania w każdym calu. Choć prawdą jest też, że Kamiński miał "gotowy wzór" do nakreślenia postaci chłopców. Ponadto wiele autentycznych zdjęć umieszczonych w nowszych wydaniach "Kamieni..." pozwala jeszcze lepiej ich sobie wyobrazić. 
Moim ulubionym bohaterem został Aleksy Dawidowski - Alek. Zawsze uśmiechnięty i pewny siebie, aż do samego końca. Odważny, pamiętający w swoim życiu o Bogu, troskliwy dla swojej narzeczonej Basi. To zdanie zabrzmi jak żywcem wyjęte ze szkolnego zeszytu (a takie prace czekają mnie stety, niestety w przyszłym tygodniu), ale naprawdę chciałabym poznać Alka.

"Kamienie na szaniec" zmuszają też do refleksji nad odwagą, przyjaźnią, wojną. Lektura może nie wciąga od początku, ale kiedy akcja (btw, nader dynamiczna) się rozkręci, nie można się już od książki oderwać. A łzy nie raz cisną się do oczu...

Moim zdaniem "Kamienie na szaniec" to bardzo dobra książka, obowiązkowa lektura dla każdego Polaka. Opowiada o historii naszego kraju (którą każdy powinien przecież znać) w sposób ciekawy, choć  też niezwykle poruszający. Jestem niezmiernie zadowolona, że się z nią zapoznałam. Cieplutko polecam. 

Moja ocena: 8/10

środa, 30 października 2013

Frankenstein

Motyw potwora stworzonego przez "szalonego naukowca" jest bardzo popularny za sprawą głośnej adaptacji z 1931 roku; występuje on nawet w bajkach dla dzieci. Jednak większość ludzi sądzi mylnie, iż to film jest oryginałem, i nie ma pojęcia o istnieniu papierowej wersji. Mimo tego, że nigdy nie zetknęłam się ani z książką ani ekranizacją, miałam pojęcie o fabule "Frankensteina". Muszę powiedzieć, że historia bardzo mnie zaskoczyła - i właściwie mogę zacząć od stwierdzenia, że to lektura obowiązkowa dla każdego książkoholika. Ale po kolei.

Robert Walton wyrusza na ekspedycję naukową na biegun północny. Droga staje się coraz cięższa, aż w końcu statek zmuszony jest stanąć otoczony przez wszechobecny lód. Niedługo po tym są świadkami czegoś niezmiernie dziwnego: widzą sylwetkę nienaturalnie wysokiego człowieka, pędzącego na saniach. Następnego dnia odnajdują wycieńczonego mężczyznę - Wiktora Frankensteina. Zaczyna on opowiadać swoją historię Waltonowi.
Mianowicie w młodości bardzo interesował się naukami ścisłymi - a zwłaszcza biologią, anatomią. W pewnym momencie swojego życia zapragnął poznać tajniki życia i śmierci. Odkrycia przerosły jego najśmielsze oczekiwania - mężczyzna stał się zdolny do ożywienia ludzkiego ciała, z czego nie omieszkał skorzystać. Tak powstało monstrum stworzone z fragmentów martwych ludzkich ciał, kradzionych z kostnic i grobowców - monstrum lubujące się w morderstwach.

Zacznę od małego wyjaśnienia: na świecie panuje błędne wyobrażenie o tym, iż to potwór stworzony przez Wiktora zwie się Frankensteinem. W rzeczywistości jednak jest to nazwisko jego stwórcy; monstrum pozostaje bezimienne. Tak, moje życie też legło w gruzach. Jednak aby ułatwić życie i sobie i Wam, potwora będę nazywała zgodnie ze stereotypem Frankensteinem, a jego stwórcę - po prostu Wiktorem.

A więc od początku: Mary Shelley udało się stworzyć mroczny, specyficzny, pełen napięcia klimat. Używa nader obrazowego, bogatego języka, dzięki któremu wszystkie sceny są żywe i wciąż istniejące w mojej głowie. Autorka doskonale oddaje realia XVIII wieku; lekturze towarzyszy wrażenie przeniesienia się do tamtych czasów. Jak widać "Frankenstein" to doskonała pod względem technicznym powieść. A jest to dopiero koniec początku tej recenzji.
"I cóż z tego, że człowiek może pochwalić się tym, iż posiada subtelne uczucia znacznie wyższego rzędu niż te, które obserwujemy u zwierząt, skoro to tylko bardziej komplikuje i utrudnia życie?"
Bardzo zaskoczył mnie pomysł na narrację. Myślałam, że będzie to coś w rodzaju pamiętnika Wiktora - nie spodziewałam się retrospekcji. Jest to bardzo oryginalny pomysł (tym bardziej, iż powieść powstała w roku 1818!), podobnie jak cała fabuła. "Frankenstein" jest bowiem prekursorem gatunku science-fiction. Tak, sci-fi - nie horroru. Pod tym względem książka mnie trochę rozczarowała. Opowieści krążące o adaptacji sugerują, iż historia ta jest co najmniej straszna. W rzeczywistości od czasu do czasu owszem, przejdą ciarki, ale nic więcej. Zamiast tego mamy do czynienia z postaciami o tak złożonych obrazach psychologicznych, jakich mało. Zarówno Frankenstein jak i jego stwórca to bohaterowie nakreśleni perfekcyjnie, dokładnie przez autorkę obmyśleni. Obie persony (mogę użyć tego słowa w stosunku do Frankensteina?) wywołują współczucie, mamy nawet do czynienia z niezapisanym pytaniem "kto jest prawdziwym potworem?". Jestem pod ogromnym wrażeniem precyzji i wnikliwości pani Shelley przy tworzeniu swoich postaci. Bądź co bądź książka ta mogłaby też figurować jako psychologiczna. Przy tym wszystkim tracą znaczenie aspekty takie jak niespieszna akcja czy delikatna przewidywalność (przy czym "delikatna" wcale nie jest eufemizmem - kilka razy naprawdę się zaskoczyłam!).

A teraz powiem kilka słów o wydaniu: jestem nim po prostu zbulwersowana! Mianowicie kiedy doszłam do strony 160, okazało się, iż w moim egzemplarzu nie ma strony 161, ani 162, ani żadnej kolejnej... zastąpiono je stronami 98, 99 - i tak przez 30 stron, aż do samego końca. "Frankensteina" więc nie doczytałam, choć próbowałam po angielsku (został mi co prawda już tylko jeden rozdział, ale naprawdę nie mam do tego siły -język jest za stary). Zakończenie tej książki jest jednak powszechnie znane i to jest moje jedyne pocieszenie. Bo właśnie łamię swoją zasadę recenzowania tylko tych pozycji, które ukończyłam.

Mimo tego mogę stwierdzić, że "Frankenstein" to książka bardzo, bardzo dobra - klimatyczna, niebanalna, pod pewnym względem nawet poruszająca. Zdecydowanie obowiązkowa dla każdego szanującego się bibliofila. Polecam!

Moja ocena: 8/10

Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 1,2 cm -> 160,1 cm (przeczytałam tyle, ile mam wzrostu!!!!!!!!)

piątek, 18 października 2013

Jesienny stos.

Mogłabym teraz zacząć się tłumaczyć - ba, mogłabym napisać całą litanię przeprosin, dlaczego ostatnio pojawia się tak mało wpisów. Powodów chyba nikomu nie muszę przedstawiać, a wszystkie mieszczą się w jednym krótkim słowie: czas. A dokładnie: brak czasu. 
Nauka, zajęcia dodatkowe, fejsbuk. W wolnym czasie głównie oglądam zaległe odcinki M jak miłość, które przegapiłam przez naukę. A ciągły deszcz za oknem, i w ogóle ta cała szarość sprawiają, że odechciewa mi się wszystkiego - i to dosłownie wszystkiego, nawet czytania. Prawdę mówiąc mogłabym teraz tylko leżeć gapiąc się w sufit i słuchać jakiejś smętnej muzyki. 

Patrzę przez okno i widok psuje mi nawet świadomość, że dziś piątek. Myślę jednak, iż bogaty w książki o których marzyłam od długieeego czasu stos, powinien załatwić sprawę. Chociaż zależy też jak na to patrzeć, bo kiedy ja się niby z tym wszystkim uporam? 

Okej, przejdźmy do meritum:


  • "Frankenstein" - Mary Wollstonecraft Shelley - z biblioteki. Czytam teraz i jest bardzo fajnie :)
  • "Blask" - Alexandra Adornetto - prezent urodzinowy od koleżanki
  • "Zamieć śnieżna i woń migdałów" - Camilla Läckberg - pożyczona od koleżanki mamy
  • "Dziewczęta z Villette" - Ingrid Hedström - j.w.
  • "Charlotte Brontë i jej siostry śpiące" - Eryk Ostrowski - egz. recenzencki od wyd. MG
  • "Password" - Miriam Mous - wygrana z konkursu
  • "Giń" - Hanna Winter - z wymiany.
  • "Baśniarz" - Antonia Michaelis - j.w.
  • "Dziedzictwo" - C.J. Daugherty - zakup własny
  • "Kamyk" - Joanna Joedłka - z wymiany
  • "Wszechświaty" - Leonardo Patrignani - wygrana w konkursie

Osobiście najbardziej cieszę się na "Baśniarza", "Giń" oraz "Charlotte Brontë...". 
Czytaliście coś? Coś polecacie?

Do zobaczenia niebawem - 
Wasza Ema :*

piątek, 11 października 2013

Ostatnia spowiedź - tom II

Wspomnienia emocji doznawanych podczas lektury niektórych - wybranych - książek zostają z nami na długi czas. Czasem nawet na zawsze. Do tej pory gdy myślałam o moich wrażeniach towarzyszącym poznawaniu "Ostatniej spowiedzi" przed oczami miałam swoje wypieki na twarzy, błysk w oczach, uśmiech na twarzy, a nawet sporadyczne łzy. Recenzja ta z założenia nie ma być negatywną - nie zmienia to jednak faktu, że wspominać będę jedynie prawdopodobnie tylko całą tę tęczę, którą zdołałam podczas lektury wyrzygać. Pani Reichter, co się stało?

Bradin jest w ciężkim stanie; lekarze nie dają mu wielkich szans. W uszach Ally wciąż brzmi huk po wystrzale... i pełne wyrzutu słowa Czarnego, kiedy dowiedział się o pocałunku dziewczyny i jego brata.
 W czasie niezliczonych godzin spędzonych na oddziale intensywnej terapii, Ally bardzo zbliża się do Toma. Którego z muzyków tak naprawdę kocha?

Przed rozpoczęciem lektury przygotowana byłam na barwne opisy i wartką akcję. Pod tym względem rzeczywiście się nie rozczarowałam, gdyż "Ostatnia spowiedź II" łapie cię w swoje szpony i nie wypuszcza z nich aż do ostatniej strony. Faktem jest, iż przy tej książce nie można się nudzić, a stron ubywa w błyskawicznym czasie. Nina Reichter może się też poszczycić poczuciem humoru - lektura co jakiś czas przerywana jest wybuchami śmiechu... lub też skrzywieniami. Bo pióro, choć proste, elastyczne, przystępne i mające w sobie coś poetyckiego, jest obfite w wulgaryzmy. A o ile ich niewielką liczbę można tolerować, gdyż dodaje dialogom realizmu, to nadmiar jest zwyczajnie niesmaczny. W tekście można zauważyć również drobne niedociągnięcia stylistyczne, jak na przykład zmiana narracji z czasu przeszłego na teraźniejszy (poważnie?).
"Czasem ludzie docierają na rozdroże i tam już zostają"
Najpoważniejszym jednak zarzutem, jaki mogę postawić "Ostatniej spowiedzi II" jest jej przewidywalność oraz kiczowatość. Naprawdę nie jest ciężko domyśleć się dalszego przebiegu tej historii oraz jej zakończenia. A nie daje to dobrego wyniku wliczając w to jej sztuczność. W pierwszym tomie nie rzucało się to tak w oczy, ale niestety to prawda - "Ostatnia spowiedź II" jest po prostu mainstreamowa. A oprócz tego, że wręcz razi swoją szablonowością, to wątek miłosny jest przesłodzony; nie skłamię mówiąc, iż nie do zniesienia. Przez przeszło 300 stron mamy wątpliwą przyjemność czytania o miłosnych zapewnieniach Ally do Bradin'a i vice versa - i to dokładnie typu "kocham cię, nie mogę bez ciebie żyć". Sceny erotyczne też mogą odgrywać rolę soli dodającej smaku, ale żeby zajmowały połowę jej objętości? W powieści dla młodzieży? Przesada. To wszystko wydawało mi się okropnie naciągane i nienaturalne. Bo czyż dla zakochanych nie jest najważniejsze samo spędzanie czasu w swoim towarzystwie - czy muszą zapewniać się o swojej miłości co dwie minuty? Denerwowało mnie to jeszcze bardziej niż wspomniane już ciągłe wulgaryzmy. Momentami już nie mogłam wytrzymać. Za słodko. Za dużo czekolady też nie jest dobre.

Jeśli jednak można czegoś pogratulować pani Reichter, to nietuzinkowego pomysłu z umieszczaniem co jakiś czas proponowanych przez nią podkładów muzycznych. Nie zawsze uważałam, żeby dokładnie pasowały do sytuacji, poza tym ja w ogóle jakoś nie potrafię czytać przy muzyce, ale pomysł uważam za naprawdę oryginalny.

"Ostatnia spowiedź II" trochę mnie rozczarowała. Spodziewałam się zapierającej dech w piersiach lektury, a otrzymałam literackiego przeciętniaka. Książkę uważam jednakże za idealną na jesienne wieczory - jej lektura gwarantuje zapomnienie o otaczającym świecie. Polecam fanom pierwszego tomu; poprzeczki jednak nie stawiajcie za wysoko.

Moja ocena: 7/10

Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2,8 cm -> 157,9 (JESZCZE MILIMETR : O)

niedziela, 6 października 2013

Agnes Grey

Nazwisko Brontë na zawsze wpisało się na karty światowej literatury. Zazwyczaj jest ono jednak kojarzone z Emily oraz Charlotte - i tak kojarzone było również przeze mnie. Nie lubię jednak pozostawać w ignorancji, więc kiedy nadarzyła się okazja, z radością sięgnęłam po dzieło trzeciej siostry Brontë. A teraz? - teraz nie mogę po prostu zrozumieć, dlaczego świat zna autorki "Wichrowych wzgórz" i "Dziwnych losów Jane Eyre", a nie zna Anne!

Zmartwiona sytuacją finansową rodziny Agnes Grey postanawia zostać guwernantką. Pragnienie poszerzenia własnych horyzontów szybko obraca się w nicość, kiedy okazuje się, iż podopieczni dziewczyny są rozpieszczeni, nieracjonalni i niesforni. Agnes mylnie uważała, że zapamiętanie siebie taką, jaką była w ich wieku, wystarczy aby zdobyć przyjaźń dzieci. A może zamiast niej, spotka ją miłość życia? 

Pierwsze strony są zaproszeniem do wstąpienia do XIX wieku - pełnego kobiet ubranych w gorsety, gentelmanów i guwernantek. Zaproszeniem, z którego nie omieszkałam skorzystać. Obecnie, kiedy już powróciłam z mojej ulubionej epoki do szarej rzeczywistości, nie mogę przestać żałować, iż nie przyszło mi żyć w epoce wiktoriańskiej. Jak mogę czuć inaczej, kiedy każda napotkana przeze mnie do tej pory książka z tamtej epoki tak kusi - i to niczym innym, jak samym klimatem? "Agnes Grey" nie odstaje od nich o ani odrobinę: lektura zapewnia rozrywkę w postaci poznawania licznych ówczesnych konwenansów, dobrych manier, masek obłudy i bali. 
Poznawanie treści umilają nader barwne i plastyczne opisy, bynajmniej nie przeszkadzające w zachłannym czytaniu i szybkim jego tempie. 
Miejsce akcji jest czytelnikowi nieznane. Nazwę zastępuje tylko pierwsza litera - hrabstwo X., miejscowość F. Nadaje to historii tajemniczości i składnia do zapytania, czemu bohaterka chce pozostać za wszelką cenę anonimowa. 
"Cóż, uważam, że jedno skradzione serce by wystarczyło - i to pod warunkiem, że uczucie byłoby odwzajemnione. W przeciwnym wypadku oznaczałoby to o jedno skradzione serce za dużo."
Portret psychologiczny głównej bohaterki został stworzony z pomysłem. Agnes to postać doskonale nakreślona, ale jednak mimo to nie potrafiłam się z nią utożsamić. Jest typową marzycielką i idealistką; z rzeczywistością radzi sobie nie bez trudności, ale próbuje robić dobrą minę to złej gry. To w niej kryje się przesłanie tej historii - dotyczące piękna i powierzchowności, próżności, determinacji oraz trwania w postanowieniach. Opowieść zdecydowanie skłania do refleksji. 

"Agnes Grey" to powieść, która spełniła moje wszystkie oczekiwania. Z pewnością zadowoli wszystkich fanów literatury wiktoriańskiej oraz sióstr Brontë. Polecam.

Ocena: 7/10

Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2 cm -> 155,1 cm

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu MG!

środa, 2 października 2013

Nauczycielka z Villette

Kryminał to specyficzny gatunek, cechujący się woalem tajemnicy; dreszczykiem podniecenia towarzyszącym lekturze i odkrywaniu przestępcy. Natomiast kryminały nie byle jakie, a szwedzkie (czyli te będące ostatnimi czasami na szczytach list bestsellerów) ponadto odznaczają się charakterystycznym klimatem i brutalnością. Byłam ich bardzo ciekawa i niezmiernie żałowałam, że nie mogę porównać swojego zdania do opinii ogółu. Do czasu. Teraz z niekrytą satysfakcją mogę stwierdzić, że mój wybredny skądinąd gust dokładnie pokrył się z poglądami innych. I że mam ochotę na więcej i więcej.

Jeanne Demaret była sześćdziesięcioletnią nauczycielką w niewielkim miasteczku Villette; osobą znaną i powszechnie lubianą. Była - bo zginęła pod kołami samochodu. Naoczni świadkowie twierdzą jednakże jednogłośnie, że nie był to wypadek - a morderstwo z premedytacją. Kto jednak mógłby mieć korzyść w zabiciu starszej pani? I jaki ma to związek z tajemniczymi wydarzeniami z przeszłości?

Już na pierwszych stronach uderzyła mnie zastanawiająca zbieżność nazwisk detektywa w kryminale Ingrid Hedstrom - Martine Poirot - a bohatera kryminałów Agaty Christie (Herkulesa Poirota), czyli potocznie mówiąc królowej gatunku. Być może jest to popularne nazwisko, nie wiem. Ale nie różni się to zbytnio od sytuacji, w której nieznany nikomu debiutant nazwałby bohatera swojej powieści fantastycznej Potter...

Poza tym natłok postaci na początku powieści też nie wywołał u mnie pozytywnych uczuć. Ich wygląd niestety nie został za dobrze opisany (albo wręcz wcale), przez co wszystkie osoby zlewały mi się w jedną całość. A było ich rzecz jasna sporo, jak to w bywa w thrillerach. Mimo to już wtedy nie potrafiłam nie dostrzec świetnego pióra autorki - posługuje się ona prostym i treściwym językiem, dzięki któremu "Nauczycielkę z Villette" czyta się nader szybko. Swój udział w tym mają też liczne tajemnice i ciekawie dobrane tematy - zagadkowy masowy grób, samobójstwo, obóz koncentracyjny i wiele innych. Słowem wszystko, co wywołuje w ludziach dreszczyk podniecenia. 

Wciągnięcie się w tę historię być może i wymaga trochę więcej czasu, niżby się chciało (ja zdołałam dopiero w połowie), ale kiedy dojdziesz do odpowiedniego momentu, resztę czytasz ze wstrzymanym oddechem, niezdolny do odłożenia książki.. Tu "Nauczycielka..." mnie zaskoczyła. Spodziewałam się przeciętnej, acz przyjemnej książki - otrzymałam historię złożoną, przemyślaną, wielowątkową i nie do przejrzenia. Nie zabrakło także owego specyficznego klimatu skandynawskich thrillerów. Tyle trupów w ciągu 300 stron? Tyle pomysłów na morderstwa? To chyba wina tamtejszej pogody... ciemno, zimno - nic dziwnego, że autorzy mają takie pomysły. Ale że ich poznawanie będzie świetną rozrywką na długie zimowe wieczory, to nie narzekam. 

"Nauczycielka z Villette" pozytywnie mnie zaskoczyła, choć trochę żałuję, że mojej przygody ze skandynawskimi kryminałami nie zaczęłam od pozycji, po której dosłownie nie mogłabym spać. To mnie jednak na pewno nie ominie, gdyż "Nauczycielka..." narobiła mi ochoty, i to wielkiej. A jest z czego wybierać. Tak więc z czystym sumieniem: polecam. 

Moja ocena: 7/10

Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2,2 cm -> 153,1 cm

czwartek, 26 września 2013

Cień wiatru

Czasami marzę, aby noc po skończeniu książki trwała wiecznie. Niczym nie da się opisać leżenia w ciemności, wciąż z wypiekami na twarzy, gorączkowego rozmyślania nad poznaną historią. Gdyby noc ta nigdy się nie skończyła, przeżywane emocje zostałyby z nami na zawsze. A tak? Giną gdzieś - w rzeczywistości, w cieniu wiatru...

W wieku dziesięciu lat Daniel Sempere odwiedził Cmentarz Zapomnianych Książek, aby wynieść z niego zapomniane przez Boga i ludzi dzieło niejakiego Juliana Caraxa - "Cień wiatru". Kiedy w późniejszych latach chłopak zapragnął zapoznać się z innymi powieściami autora, okazało się, iż wszystkie odnalazł i spalił tajemniczy osobnik bez twarzy imieniem Lain Coubert, czyli - nomen omen - identycznie, jak diabeł w książce Caraxa...

Przed rozpoczęciem kolejnej książki Zafona automatycznie uznałam, iż to Barcelona figurować będzie jako miejsce jej akcji. Nie pomyliłam się. Autor najwidoczniej jest zakochany w swoim rodzinnym mieście, ale nikt nie ma mu tego za złe. Dzięki temu możemy o Barcelonie czytać tak, jak nie zrobilibyśmy tego podczas lektury żadnej innej pozycji - a to za sprawą barwnych, plastycznych opisów stworzonych dzięki nieprzeciętnie bogatemu słownictwu autora; magicznej, niepowtarzalnej atmosferze. Prawdę mówiąc w tym momencie nie mogę się nadziwić, że nigdy tam nie byłam. Mam wrażenie, jakbym znała każdy zakątek tego klimatycznego miasta. 
Bardzo pozytywnie odebrałam też fakt, że "Cień wiatru" to pod pewnymi względami książka o... książkach. Dzięki temu przez kartki powieści przewija się sporo nazwisk rzeczywistych autorów - m.in. Victora Hugo czy Aleksandra Dumasa. Ta historia to wprost raj dla każdego bibliofila - także dzięki ogromnej liczbie złotych myśli. Świadczy to o specyficznym sposobie postrzegania świata przez Zafona.
"Nie kwestionujesz prawdziwości omamu, po prostu idziesz za nim, póki się nie rozwieje lub cię nie zniszczy."
Autor może pochwalić się również ponadprzeciętną wyobraźnią i talentem. "Cień wiatru" napisany jest z pomysłem (i to jakim!), a czyta się go niesamowicie szybko. Autor pisze z wyczuciem i umie budować napięcie. Ta książka tak pochłania, że nie możesz już robić nic innego niż śmiać się z wyjątkowego poczucia humoru Zafona i być zaciekawionym licznymi mrocznymi tajemnicami! Lekturze towarzyszą wszystkie możliwe emocje - płacz, śmiech oraz refleksja - spowodowane nieustannymi niespodziankami, mogącymi nie raz przyprawić o mocniejsze bicie serca. 
Nie mogę nie wspomnieć też o przesłaniu, obecnym w każdym dziele Zafona. Tym razem dotyczy ono koła życia, naszych wyborów i błędów, roli przeszłości w życiu każdego z nas. 
O tym... i o zdjęciach znajdujących się w "Cieniu wiatru". Już dawno nie czytałam książki z ilustracjami, nawet jeśli będą nimi czarno-białe zdjęcia. Oglądanie każdego z nich sprawiało mi niewypowiedzianą radość - tym bardziej, że idealnie pasowały one do historii.
"Niewiele rzeczy tak bardzo oszukuje jak wspomnienia."
Zafon wykreował całą masę interesujących postaci. Mimo tego, że jest ich niezliczona niemal ilość, to wszystkie są dopracowane - a przy tym nietuzinkowe. Główny bohater, Daniel, zdobył moją sympatię inteligencją, wrażliwością i poczuciem humoru - ale i tak nie ma go co porównywać do Fermina, przyjaciela Daniela. Fermin cechował się gadatliwością, nie szczędził sobie wulgaryzmów, lubił wszystko koloryzować, nigdy nie chował się za maską obłudy. Zdobył moje uznanie szczerością i odwagą. Tylko czekałam na sceny z jego udziałem! Natomiast Julian Carax... Och, Julianie! Nie zgadzałam się ani z tobą, ani z twoimi działaniami... Dlaczego więc płakałam właśnie z twojego powodu?

"Cień wiatru" to książka, którą można porównać do snu: jest cudowna, mija nie wiadomo kiedy, a gdy się kończy nie możemy pogodzić się z powrotem do rzeczywistości. Już dawno nie czytałam tak doskonałej książki. Gorąco polecam.

Moja ocena: 9,5/10

Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 4,1 cm -> 150,9 cm