poniedziałek, 29 września 2014

Jak powstrzymać odruch klaskania, czyli "If I stay" ze Zrecenzowaną

Do Warszawy przyjechałam mając dwa cele: a) kupić nowe skrzypce b) pójść do kina ze Zrecenzowaną. Pierwszego punktu nie zrealizowałam, bo tak się złożyło, że w sklepie ze skrzypcami nie było skrzypiec, nie pytajcie. Planowałam ten wyjazd od kilku tygodni, więc przez kilka godzin poprzedzających spotkanie z Karoliną chodziłam naprawdę przygnębiona. Ale potem było już jak zwykle - śmiech, kreatywny prezent urodzinowy, więcej śmiechu, i kupienie biletów na Zostań, jeśli kochasz! Jak nam się spodobał?

Fabuła jest prosta: Mia wiedzie zwykłe życie. Ma kochającą, szaloną rodzinkę, kochającego chłopaka, oddaną przyjaciółkę. Popołudnia spędza grając na wiolonczeli i oczekując list przyjętych do Julliardu. Aż pewnego dnia, niczym nieróżniącym się od setek poprzednich, dziewczyna traci w wypadku rodziców, a sama trafia na OIOM. Musi podjąć trudną decyzję: zostać i nauczyć się żyć w świecie bez nich, czy zamknąć oczy i odejść?


Muszę przyznać, że miałam dość duże oczekiwania wobec filmu. Chciałam się śmiać, płakać i przeżyć to wszystko, co czułam w trakcie lektury. A to wcale nie jest takie łatwe zadanie dla filmu - wzruszyć mnie. A początek raczej nie zapowiadał nic takiego. Na początku tylko szturchałyśmy się i mówiłyśmy "ej, to było w trailerze"! Miałyśmy naprawdę trudne zadanie - nie dopuścić, aby reszta publiczności wyrzuciła nas z sali. Cały czas coś komentowałyśmy i śmiałyśmy się, że 99% aktorów grających w filmie nosi koszule w kratkę (żeby było zabawniej, ja też miałam taką tego dnia). Nie oceniajcie nas jednak zbyt surowo - widziałyśmy się ze sobą zaledwie trzeci raz w życiu. Na szczęście film był wyjątkowo zabawny, więc często śmiała się cała sala, a nie tylko my dwie. Ponadto aktorka grająca Mię naprawdę spisała się na medal, choć nie mogę tego powiedzieć o filmowym Adamie. Nie przekonał mnie. Ale tak było też w książce, więc nie zdziwiło mnie to specjalnie. Co tu jeszcze... muzyka. Przepiękna i perfekcyjnie wpasowująca się w nastrój filmu. Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na to, że ani razu nie leciało moje ukochane Say something. W ogóle było w tym filmie strasznie dużo muzyki - zarówno klasycznej, jak i rockowej. W tym aspekcie film góruje nad oryginałem, bo jednak fajniej jest muzykę słyszeć, niż o niej czytać. Nieważne, że wiolonczela stale przypominała mi o moim braku skrzypiec. Zapominałam o tym, gdy śmiałam się z Karoli, która wciąż i wciąż mówiła mi nad uchem, że ma odruch klaskania, kiedy oni kończą grać/śpiewać. Ale przyszedł w końcu i czas na pamiętną scenę z dziadkiem. W książce scena ta wzruszyła mnie strasznie mocno - a tu nie było inaczej. Śmiech ucichł. Zostało tylko "ej, hahah, on ma koszulę jak ja" przez łzy... Pierwszy raz w życiu popłakałam się w kinie. I to tak na całego, cała się rozmazując. W którymś momencie myślałam, że uduszę się od wstrzymywanego szlochu. Film, na którym Emcia wzruszyła się do łez na przemian ze śmianiem się z tym samym skutkiem? Na Oscary z nim. 

Zostań, jeśli kochasz może nie zmieni Waszego życia, ale na pewno zmieni chociaż jedną krótką chwilę. Sprawi, że będziecie się śmiać, może nawet ocierać łzy i choć przez kilka minut docenicie to, co macie. Zastanowicie się, czy zostalibyście. To naprawdę bardzo dobry film. Tak dobry, że gdy pojawiły się napisy końcowe, to z kolei ja miałam odruch klaskania. 

czwartek, 25 września 2014

Ty, szczęśliwa Austrio, żeń się (Maria Antonina #1 - Juliet Grey)

W te wakacje miałam okazję zwiedzić wiedeński Shonbrunn, a kilka lat temu - paryski Wersal. Jednak jakkolwiek z historią jestem jak najbardziej za pan brat, to nie do końca jest tak ze zwiedzaniem. Mogę bez problemu powiedzieć, jacy królowie panowali w pałacu i tego typu podobne rzeczy, ale chodzenie z jednej sali balowej do drugiej - z czego wszystkie są identyczne - nie należy do moich ulubionych rozrywek. Po prostu. Nazwisko Marii Antoniny także nie było mi obce. Wiedziałam sporo o rewolucji francuskiej, a także o tym, jak królowa skończyła. Jasne jest, że po lekturze książki jej poświęconej wiedza moja jest o wiele obszerniejsza - jednak czy Maria Antonina przestała być dla mnie wyłącznie nazwiskiem?

Dziesięcioletnia arcyksiężniczka habsburska Maria Antonina dowiaduje się, że pewnego dnia ma poślubić delfina Francji, który kiedyś zostanie Ludwikiem XVI. Jednocześnie spełni najambitniejsze polityczne plany swojej matki, cesarzowej Austrii. Dziewczynka zaczyna przechodzić liczne przemiany - w wyglądzie zewnętrznym, w wykształceniu i wielu innych kategoriach - aby po kilku latach wyruszyć do rozplotkowanego i rozwiązłego Wersalu. Czy sprosta oczekiwaniom swojej matki, króla i poddanych?

Niejedna osoba polecała mi Marię Antoninę i niejedną opinię wyrażaną w samych superlatywach miałam okazję przeczytać. Nic więc dziwnego, że miałam na dzieło pani Grey nieziemską ochotę! Czemu więc zwątpiłam w nie, kiedy je wreszcie dorwałam? Jakże niesłusznie. Z Wiednia do Wersalu okazała się być jedną z lepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku!

Maria Antonina ma przede wszystkim niesamowity klimat.  Pałace, służba, etykieta na wersalskim dworze, odpowiedzialność wydania na świat dziedzica tronu. Książka ta jest swego rodzaju pociągiem do osiemnastowiecznego Wersalu - z początku wygląda się celu podróży, ale im bliżej końca, tym gorętsze stają się modlitwy, aby nigdy się nie skończyła. Juliet Grey całkowicie i bezpowrotnie skradła moje serce. Już dawno nie czytałam żadnej książki, która by z taką siłą sprawiła, że cała moja doba staje się nieustającym wołaniem "proszę o więcej!". Myślałam o Marii po przebudzeniu, potem cały dzień w szkole, a następnie kosztem ryzyka złych ocen i niewyspania się czytałam do późnej, jak na środek tygodnia, nocy. A niemal równie mocno, jak nie mogłam oderwać się od książki, nie potrafiłam znieść myśli, iż moja nowa przyjaciółka - Maria Antonina - skończy, jak skończy. Nieczęsto spotyka się takie postacie w literaturze! Antonina, choć przez większą część powieści młodsza ode mnie, wykazuje się niezwykłą dojrzałością. Mimo że nie zna odpowiedzi nawet na połowę swoich pytań, robi wszystko, czego oczekuje od niej matka. Stara się zadowolić Austrię oraz swoich nowych poddanych we Francji. Jakkolwiek stosunki z mężem nie układają jej się najlepiej, za wszelką cenę próbuje je wyprostować. I jednocześnie zachowuje się jak zwykła nastolatka: tęskni za domem, czuje się samotna, i przeciążona odpowiedzialnością. Uwierzcie, że nie sposób jej nie polubić!

Jeśli macie jakąś receptę na możliwość oderwania się choć na chwilę od książek o Marii Antoninie, dawajcie znać. Przyda mi się to teraz, gdy czeka mnie dużo nauki i innych pilnych spraw. Rzecz jasna najchętniej przeniosłabym się teraz do sal, w których rezydowała Antonina; do ogrodów, którymi spacerowała. Ale że nie ma na to sposobu, mogę tylko przeczytać dwie kolejne części trylogii Juliet Grey. Gorąco polecam!

sobota, 20 września 2014

"Iść wstecz nie mogąc, muszę naprzód kroczyć" (Makbet - William Shakespeare)

Musicie wiedzieć, że kocham Szekspira. Kocham! I chociaż preferuję raczej jego poezję (to jest dopiero mistrzostwo!), to i tak uwielbiam postacie, które pisarz kreuje, język, którym się posługuje, i w ogóle całą tę magiczną oprawę. Mimo to do tej pory nie przeczytałam zbyt wielu jego dramatów - Romea i Julię, część Snu Nocy Letniej, fragmenty Juliusza Cezara. Jednak przyszedł dzień, w którym stwierdziłam, że mam ochotę na coś naprawdę mrocznego. A od czego był Makbet czekający na półce? 


Macbeth i Banquo - generałowie armii królewskiej - spotykają na swojej drodze trzy czarownice. Przepowiadają one, że następnym królem będzie Macbeth, a choć Banquo nie zostanie królem, to zostaną nimi jego synowie. Macbeth postanawia zatem zamordować króla Duncana. Wkrótce popełniony czyn doprowadza go do szaleństwa. 

Przyznam, że w pierwszej połowie pierwszego aktu miałam mały problem ze zrozumieniem fabuły. Jednak gdy już się wciągnęłam, okazało się, iż nie jest ona wybitnie skomplikowana. Bardziej rozwinięta jest natomiast kreacja bohaterów. Zdeterminowany, knujący skomplikowane intrygi i snujący takież kłamstwa, oślepiony władzą Mackbeth - to jedno. Ale jego zła do szpiku kości żona... - ah, cóż to za postać! Kim trzeba być, aby z zimną krwią być gotowym popełniać morderstwo za morderstwem? Jaką matką, aby być skorą, do zabicia własnego dziecka dla władzy? I jaką żoną, aby zachęcać swojego męża do czynienia zła? Już dawno nie spotkałam się z tak genialnym przedstawieniem postaci, perfekcyjnym ukazaniem obłąkania. Tylko czekałam na sceny z udziałem Lady Macbeth! 

Trudno jest mi napisać rozwiniętą recenzję 140-stronicowej książki. Napiszę więc po prostu, że Makbet to historia ponadczasowa i przekazująca uniwersalne wartości w oprawie pięknych, szekspirowskich słów. Musicie ją przeczytać! Na pewno się nie zawiedziecie!

Poczynam dość już mieć widoku słońca
I pragnę, aby wszechświat dobiegł końca. ♥

czwartek, 18 września 2014

O przemijaniu pięknych chwil (Baśniarz - Antonia Michaelis)

Antonia Michaelis podbiła swoim Baśniarzem wiele, wiele serc. I nawet jeśli druga wydana przez Dreamsa jej książka nie była przyjęta aż tak ciepło, to mnie akurat zaczarowała. Dlatego więc marzyłam o przeczytaniu dzieła, które pokochali już dokładnie wszyscy - przecież musiało oznaczać to, że jest jeszcze lepsze. A jak przedstawia się rzeczywistość?


Życie Anny nie jest niezwykłe. Ma miłych rodziców, niesamowicie sterylne mieszkanie, jest niezła w grze na flecie, a przygotowania do matury idą jej dobrze. Żyje w bańce mydlanej oddzielającej ją od imprezujących rówieśników... Do czasu, aż bańka pęka, a dziewczyna znajduje małą lalkę - należącą, jak się okazuje, do młodszej siostry Abla Tannateka: szkolnego dealera, tajemniczego outsidera i wagarowicza. Dziewczyna zaczyna go śledzić i przypadkiem wpada na niecodzienną historię z nutą grozy i kropel krwi. A może tylko baśń?

Jak wspomniałam, miało być mrocznie, klimatycznie, baśniowo. Tymczasem okazało się, że  Baśniarz to w gruncie rzeczy kalka Dopóki śpiewa słowik (a raczej na odwrót, ale nie zmienię kolejności, w jakiej czytałam obie książki). Ma wszystkie cechy tej powieści, ale jest uboższy o mniej interesującą i niezwykłą fabułę. Wszystkie nagromadzone tajemnice mają strasznie przyziemne wyjaśnienia, dopatrzeć się można kilku nieścisłości, zakończenie nie jest nie do przewidzenia. Brakowało mi też jakiegoś niedopowiedzenia, dzięki któremu miałabym mocnego kaca książkowego, niedosyt jak stąd do wieczności i równie wielką ochotę na Tygrysi księżyc, który notabene czeka u mnie na półce. 

Ale moment. Nawet jeśli zupełnie nie porwał mnie wątek miłosny, który w moim odczuciu wziął się trochę znikąd, i nie przekonała mnie snuta przez Abla baśń (która mimo to w kunsztowny sposób przeplata się i łączy z właściwą historią), niby największy atut tej książki - to jednak nie będę wspominała Baśniarza źle. W gruncie rzeczy był on niesztampowy i niemalże można było czuć mróz oszraniający kartki. A czytało się go w naprawdę szybkim tempie i przyjemnej atmosferze. Zdecydowanie nie był zły. Tylko raczej - przeciętny. Może nawet trochę mniej niż przeciętny. Jednak nic nie poradzę, że przed lekturą naczytałam się setek opinii wychwalających książkę pod niebiosa - i że czytałam ją, w przeciwieństwie do większości ich autorów, już po Dopóki śpiewa słowik? Nie mówię, że nie było tu powodów do emocji. Myślę że były - poruszone zostały naprawdę ważne tematy, i to w niebanalnych słowach. A jednak skończyło się to tak, że tu, gdzie inni płakali, ja nawet nie mrugnęłam. 

Żebyśmy się zrozumieli: ja naprawdę nie żałuję lektury Baśniarza. Uważam, że to dość dobra książka, ale niestety na pewno nie niezwykła. Ale jednak - warta przeczytania, chociażby po to, żeby mieć zdanie. Nie usłyszycie ode mnie niczego cieplejszego, ale i tak myślę, że powinniście ją przeczytać. Jeśli nie naczytaliście się zbyt wielu pochlebnych recenzji, powinna do Was przemówić. 

Powiem chwili... - szepnęła. - ...zatrzymaj się, jesteś tak piękna. 

czwartek, 11 września 2014

"Nie umrę, prawda?" (Życie Charlotte Bronte - Elizabeth Gaskell)

Rok temu miałam przyjemność zapoznania się z Charlotte Bronte i jej siostry śpiące - niesamowicie intrygującą biografię, która rzuciła zupełnie nowe światło na twórczość autorki Jane Eyre. Przeczytałam ją z większym zainteresowaniem niż niejedną powieść! Zatem kiedy usłyszałam o polskiej premierze innej książki o życiu pisarki, od razu zapragnęłam jej lektury. Nieobiektywne będzie porównywanie dzieł pani Gaskell i pana Ostrowskiego, ale nie obędę się bez niego... Czy emocje towarzyszące czytaniu przeze mnie Życia dorównały tym sprzed roku?


 Jeśli ktoś tego nie wie, to dzieło Elizabeth Gaskell była bliską przyjaciółką Charlotte Bronte, a jej dzieło powstało krótko po śmierci tej ostatniej w 1855 roku. Jasne więc było, że do czynienia będę miała z zupełnie innego rodzaju książką - nawet jeśli poświęconej temu samemu tematowi. Okazało się jednak, że moja wyobrażenia nie miały żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości, a Życie Charlotte Bronte jest zupełnie inne, niż myślałam. 

 Gaskell zaczyna od nakreślenia portretów mieszkańców hrabstwa Yorkshire - ich zwyczajów, osobowości. Byłoby to ciekawe, gdyby nie to, że czytelnik powieści Bronte zna rodzaj charakterów ludzi z tamtych rejonów z samych treści książek. Poza tym niecierpliwie czekałam na dowiedzenie się czegoś o Charlotte z "pierwszej" ręki. Trzeba jednak przyznać, że autorka ma rękę do barwnego snucia opowieści, przytaczania wielu ciekawych anegdot i niezanudzania swojego czytelnika. Gdyby biografia składała się wyłącznie ze słów padających z jej "ust", to w moich oczach mogłaby się nie kończyć. Jednakże znaczna jej część to po prostu korespondencja autorki Villette, która nie zawsze ciekawi, bo nie zawsze zawiera coś istotnego czy choćby interesującego. To nie z tych listów dowiedziałam się zajmujących szczegółów z życia rodziny - jak choćby dość obszernych wzmianek o dwóch starszych zmarłych siostrach - Marii i Elizabeth - które Ostrowski w swoim dziele pominął. Same wiadomości czyta się dość wolno i żmudnie, wiele razy trochę się zniechęcając, ale nigdy nie porzucając lektury. Nie można winić jednej z najciekawszych pisarek na świecie za język, którego używało się w jej czasach. I nie ma nic dziwnego w tym, że w zwykłej korespondencji nie wspomina o burzy uczuć, która musiała targać jej duszą, a którą Ostrowski w swojej książce stara się zgłębić. Przecież jej życie tak przepełnione groteskowością, smutkiem i tragedią, że łza się może zakręcić w oku. Cóż to musiała być za kobieta! Jakże silna, jakże pełna woli życia! A połączenie informacji z dwóch perspektyw daje jeszcze pełniejszy obraz jej niebanalnej osoby. Bo to jasne, że Gaskell nie wspomina o wielu osobach żyjących jeszcze, gdy tworzyła Życie Charlotte Bronte; o rzeczach w tamtym okresie oburzających - jak na przykład o przypuszczalnym romansie między Charlotte a jej nauczycielem, o którym wiemy dzisiaj. Ważne jest więc czytanie między wierszami.

Życie Charlotte Bronte czyta się raczej wolno i niekoniecznie cały czas z zainteresowaniem, ale ukończenie lektury daje wielką satysfakcję. Polecam ją wytrwałym fanom Charlotte Bronte, a także tym, którzy biografię Eryka Ostrowskiego mają już za sobą. Myślę, że Życie czytane jako pierwsze może zniechęcić czytelnika, natomiast już jako drugie - stanowi świetne dopełnienie informacji. 


"Och" - szepnęła na to. - "Nie umrę, prawda? On nas nie rozdzieli, byliśmy tacy szczęśliwi"



Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu MG!


niedziela, 7 września 2014

10 najlepszych książek ever

Musieliście zauważyć, że ostatnio na facebooku krąży pewien łańcuszek. Namawia on do wymienienia "dziesięciu książek, które z jakiegoś powodu są dla ciebie ważne". Zabawa od początku mnie zainteresowała, ale nie chciałam robić owej listy na swoim prywatnym profilu, ponieważ już od niejednej osoby usłyszałam, że "obnoszę się" ze swoim czytaniem (no ciekawa jestem jak, ale nieważne). W końcu zdecydowałam się na zrobienie jej tutaj - przy okazji te najlepsze książki zostaną odpowiednio 'ukoronowane' i nie zginą w natłoku fejbukowych postów. Za nominację serdecznie dziękuję JulceKarolinie oraz Kasi.:) Kolejność raczej przypadkowa. 


1. "Przeminęło z wiatrem" - Margaret Mitchell
 Kolejność, jak wspomniałam, jest przypadkowa - ale nie do końca w tym przypadku. To książka, która zmieniła mnie i moje życie; totalnie i nieodwołalnie skradła moje serce. Najpiękniejsza, najsmutniejsza, najprawdziwsza miłość. Smutek, ból, wojna. Nieodwracalne błędy, uśmiech Retta. Scarlett. I "pomyślę o tym jutro". Najcudowniejsza historia na świecie. 

2. "Cień wiatru" - Carlos Ruiz Zafon

Mistrz! Geniusz! Barcelona, namiętna miłość, jeszcze bardziej namiętna nienawiść, miliony tytułów Cmentarza Zapomnianych Książek. Historia, od której nie da się oderwać, a tym bardziej przewidzieć jej zakończenia. Połyka się ją na jednym oddechu. A potem już tylko włada twoim umysłem, co noc od nowa czaruje twoje serce, nigdy nie opuszcza Twojej duszy. Ale uważaj, to wcale nie tak łatwo jest być fanem Zafona. Całe życie po przeczytaniu którejś z jego książek staje się jednym wielkim kacem książkowym, z którym po prostu musisz nauczyć się żyć.  

3. "Cukiernia pod Amorem" - Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Zakładam, że przynajmniej raz w życiu powiedzieliście, że nie lubicie polskich autorów. Ha, chyba nie czytaliście książek Gutowskiej-Adamczyk! To jest coś zupełnie innego. Piękne historie, epickie portrety psychologiczne licznych postaci, intrygujące zdarzenia, burze namiętności. Wciąga i pozostawia niedosyt - ale na szczęście jest też druga seria - "Podróż do miasta świateł", równie niesamowita. Nie mówcie, że polscy pisarze są beznadziejni, dopóki nie 'odwiedzicie' Gutowa!

4. Seria "Jeżycjada" - Małgorzata Musierowicz

Czyżby kluczem do napisania fantastycznej książki przez Polkę jest nazywanie się Małgorzata? Jednak seria o Borejkach jest fantastyczna w zupełnie innym tego słowa znaczeniu. Jest rodzinna, zabawna, emanuje ciepłem i miłością. Przywraca wiarę w dobre zakończenia, wywołuje szczery śmiech. No i łzy. Bo wzrusza, i to strasznie. Ale tak pozytywnie. Dobra dla każdego, w każdym momencie życia. Według mnie, nie możesz powiedzieć, że naprawdę żyjesz, dopóki nie przeczytasz któregoś z tomów. A jeśli przeczytałeś i nie podobał Ci się, to sorry, ale coś jest z Tobą nie tak.

P.S. Najnowszy tom Jeżycjady w grudniu!!!!!!!!!!! 

5. "Echa pamięci" - Katherine Webb

Przeczytałam ją prawie zupełnie przez przypadek, bo pożyczyłam od nauczycielki w szkole. Ale okazało się, że ma w sobie wszystko, co cenię sobie w książkach - Wielką Tajemnicę, Wielkie Uczucia, i masę nostalgii. Zacieram ręce na myśl i przeczytaniu kolejnych książek pani Webb!



6. "Pamiętnik" - Nicholas Sparks

Odrobinę inna od pozostałych moich ulubieńców, ale piękna i wzruszająca. Opowiada o miłości, którą samemu chciałoby się przeżyć. Wyciska ocean łez. Dobra na dni, kiedy tracisz wiarę we wszystko.

7. "Mały książę" - Antoine de Saint Exupery 

Mała, niepozorna książeczka, a tyle w niej treści! Zmusza do głębokich refleksji, trochę smuci, a trochę bawi. Trochę jak życie. Nie czyta się jej raz, o nie. Ale za każdym razem jest tak samo dobra i pełna trafnych, pięknych złotych myśli. 

8. "Papierowe miasta" - John Green

Jakkolwiek "Gwiazd naszych wina" specjalnie mnie nie zachwyciła, to druga książka Greena - jak najbardziej. Uh, pamiętam tę noc po jej ukończeniu. Ostatnie zdanie przeczytałam koło 2 w nocy, a o 7 rano musiałam wstać, bo jechałam z rodziną na wakacje. Potem w nieskończoność przewracałam się z boku na bok, myśląc o tej historii. Co z tego, że teraz niespecjalnie pamiętam, o czym właściwie była. Pamiętam, że miałam przy niej miliony rozkmin, a całe godziny spędziłam na płakaniu ze śmiechu. #green

9. Seria "Harry Potter" - J.K. Rowling

Pierwsza moja 'doroślejsza' seria. Nie powiem, żebym zaczęła od niej czytanie, bo czytałam zawsze, ale znacząco wpłynęła na ilość tego czytania. W końcu czytałam ją całą jakieś 10 razy! Mam nadzieję, że kiedy wrócę do niej kiedyś jako dorosła, znowu poczuję ten niesamowity klimat i emocje, które towarzyszyły mi w pierwszym zaczytywaniu się w przygodach czarodzieja, kiedy miałam 11 lat. Niesamowite połączenie czarodziejskiej magii i magii przyjaźni. Właściwie to nie wiadomo, której jest tu więcej.

10. "Delirium" - Lauren Oliver

Nie żartuję. To książka, dzięki której założyłam bloga, choć nigdy w życiu jej nie recenzowałam. Pomogła mi, gdy w moim prywatnym życiu było tak średnio. Ciągiem przyczynowo-skutkowym, to właśnie dzięki niej poznałam Was wszystkich! Choć teraz nigdy w życiu nie przeczytałabym jej ani podobnych jej tytułów, to wtedy zmieniła dla mnie wszystko i dlatego nigdy o niej nie zapomnę. 


Cieszę się, że dziewczyny mnie nominowały także dlatego, że mojemu blogowi na pewno przyda się taki zapychacz. Od prawie dwóch tygodni czytam Życie Charlotte Bronte. Średnio u mnie z czasem - szkoła, tańce, internet, szkoła, tańce, internet. A kiedy zabiorę się do książki, to sami wiecie, że biografii nie czyta się jednak tak szybko, jak powieści - zwłaszcza, że jest to XIX-wieczna biografia. Ale zostało mi już jakieś 150 stron, więc w tym tygodniu możecie już wypatrywać recenzji. 
Niedługo mam też urodziny, więc po nich pewnie zrobię stosik - be happy:) 
No i niedługo drugie urodziny ma też Nasz papierowy świat. Konkurs?

Trzymajcie się!

Emcia