czwartek, 30 maja 2013

Mroczny sekret

Ciasny gorset i wymóg dobrych - tfu, nienagannych! - manier jako codzienność, brak możliwości posiadania własnego zdania, rumieńce i charakterystyczny szelest sukien. Tak patrzymy na życie dziewiętnastowiecznych kobiet. W połączeniu z ówczesnymi dżentelmenami, uważamy je za niezwykle klimatyczne. A jednak w wielu przypadkach ta uprzejmość i grzeczny uśmiech były tylko maskami skrywającymi prawdziwe ja kobiety. Wiele z nich w obecności zaudanych osób zachowywało się inaczej niż przy sąsiadach, powierzało sobie tajemnice, mroczne sekrety...

Gemma Doyle zawsze marzyła o Londynie. I rzeczywiście, udało się - choć w trochę innych okolicznościach, niżby chciała. Zmarła bowiem jej matka, i to w sposób zupełnie nie, hmm, naturalny. Będąc w nowej szkole, Akademii Spence, dziewczyna odkrywa w sobie... tajemne moce. Razem z przyjaciółkami często przenoszą się do międzyświata, zaczarowanej krainy bez żadnych ograniczeń. Dziewczętom szybko nudzi się rzeczywistość; pragną przebywać wyłącznie w międzyświecie. Może to dlatego nader przystojny chłopak, Kartik, ostrzegał przed nim Gemmę?
 
Czy dla kogokolwiek jest jeszcze tajemnicą, że kocham dziewiętnasty wiek? Nikogo więc pewnie nie zdziwi, jak wysokie miałam wymagania wobec kolejnej książki z akcją we właśnie tej epoce. Powód jest prosty: uwielbiam przenosić się do tamtych czasów. A jeśli nie są one przedstawione realistycznie, moja ocena spada - w końcu moje najważniejsze oczekiwania nie zostały zaspokojone...
Tak więc właśnie podałam  przyczynę stosunkowo niskiej oceny końcowej. Pod tym względem autorka nie stanęła na wysokości zadania. Owszem - widać, że starała się... w podziękowaniach pisze, iż oglądała różne suknie etc... ale co z tego, jeśli poległa przy słownictwu bohaterów? Bray używa górnolotnych słów na przemian z typowymi zwrotami XXI wieku, przykładowo "ale lipa", "o jejuś".
"Takie właśnie jest życie - jedno wielkie kłamstwo. Iluzja, w której wszyscy odwracają wzrok i udają, że nie istnieje nic nieprzyjemniejszego, nie ma goblinów w ciemnościach, nie ma upiorów w duszy."
 
Autorka nie spisała się też, jeśli chodzi o kreację postaci. Te drugoplanowe nakreślone pobieżnie i dosyć niedokładnie, a sama Gemma... odbieram ją jako osobę dosyć sztuczną. Nie wiem, czy Bray uważała, iż jej zachowanie pozwoli na utożsamienie się z nią nastolatek... jeśli tak, to grubo się myliła. Dziewczyna przedstawia bowiem na każdym kroku, jaka to czuje się niezrozumiana; jak wielką czuje potrzebę niezależności. Jak oryginalnie. Prawie tak samo jak jej początkowa nienawiść do Kartika, które niedługo potem zastąpiło uczucie zakochania się. Poza tym na początku podkreślała, jak marzy o Londynie, a kiedy już do niego trafiła, była wściekła. Taka mała sprzeczność, nie uważacie? Dodatkowo nie byłam w stanie pojąć, dlaczego czuła się winna za śmierć matki. Podsumowując: irytowała mnie przez całą długość utworu... ale o wiele mniej, odkąd trafiła do Spence. Wtedy odniosłam wrażenie, że jako jedyna tam myśli. Ogółem nie czułam bliskości z żadną z dziewcząt.
 
Do nielicznych walorów mogę natomiast zaliczyć plastyczne opisy, liczne tajemnice i niedopowiedzenia, wartką akcję oraz fakt, iż książkę czyta się naprawdę szybko.
 
Reasumując: rozczarowałam się na "Magicznym sekrecie". Liczyłam na magiczną historię, a otrzymałam niedopracowaną parodię epoki wiktoriańskiej. Nie mogę polecić tej książki. Ostrzegam: czytacie na własną odpowiedzialność.
 
Moja ocena: 5,5/10

Wyzwania:
Z literą w tle
paranormal books
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2,5 cm

środa, 29 maja 2013

Stosik i podsumowanie maja :)

Wiosna zdecydowała się do nas powrócić, piękna pogoda kusi perspektywą długich specerów i porzuceniem książek, mój brat zabrał mi laptopa a 3 tygodnie (tak, żalę się każdemu), ale i tak staram się Was regularnie odwiedzać... i uświadomiłam sobie, że już dobrych kilka miesięcy nie wstwiałam żadnego stosu!
Pora to nadrobić!
 
 
 
Mam nową komórkę (pochwalę się, a co!) i wreszcie mogę robić zdjęcia, które na pewno będzie widać na Waszych monitorach. Tak więc chyba nie trzeba rozpisywać wszystkiego... ale i tak rozpiszę. Lubię to robić ;)
 
  • "Mroczny sekret" - Libba Bray - z biblioteki. Czytam teraz, ale póki co jest średnio.
  • "Róża z Wolskich: Podróż do Miasta Świateł" - Małgorzata Gutowska-Adamczyk - z wymiany. "Cukiernia.." pozostawiła po sobie wielki niedosyt, także bardzo się cieszę :)
  • "Królestwo łabędzi" - Zoe Marriott -  z wymiany. "Cienie na księżycu" bardzo mi się podobały, zobaczymy czy w swoim debiucie (polska kolejność inna) autorka spisała się również tak dobrze.
  • "Dziwne losy Jane Eyre" - Charlotte Bronte - z biblioteki
  • "Kłamczucha" - Małgorzata Musierowicz - z Finty. Recenzji pewnie nie będzie, bo jak będę czytała jakiś czwarty raz, to chyba nie ma co... Marzy mi się skompletowanie całej Jeżycjady :)
  • "7 razy dziś" - Lauren Oliver -  z wymiany. "Delirium" po prostu kocham i myślę że się nie rozczaruję.
 
 
Podsumowanie maja:
 
ilość przeczytanych książek: 9 (włączam w to "Mroczny sekret", bo na pewno skończę go go piątku)
liczba przeczytanych stron: 3307
średnia liczba stron przeczytanych każdego dnia: 107
najlepsza książka: tu mam problem... ale chyba jednak drugi i trzeci tom "Cukierni pod Amorem".
najgorsza książka: "Tędy do raju"
 
Jestem zadowolona ze swoich wyników. Chociaż gdyby nie majówka, to byłaby to tradycyjna siódemka ;)
 
 
Także chyba wszystko. Aha, co do nowego "ulepszenia" bloggera: zapraszam do dodawania mnie do kręgów.
Życzę wszystkim zaczytanego czerwca! :)


 

poniedziałek, 27 maja 2013

My, dzieci z dworca zoo

Nałóg zazwyczaj definiowany jest jako niezdolność do podejmowania rozsądnych decyzji w stanie zaślepienia daną rzeczą. Czasem osobą. Czasem i tym i tym. Pewne jest, że od uzależnienia nie ma ratunku, bo zostaje ono gdzieś w podświadomości już na zawsze - nieważne czy to alkoholizm, narkomania czy po prostu miłość. Po prostu niebezpiecznie jest tak się do czegoś przywiązywać (mówię nie tyle o nałogu fizycznym, co psychicznym). Potem prawie zawsze się żałuje...


Christiane była normalną dziewczyną z Berlina Zachodniego (tak, przemoc w domu była tam na porządku dziennym) do czasu, aż trafiła na grupkę nastolatków zażywających narkotyki. W ten sposób w wieku dwunastu lat zaczęła palić haszysz. Rok później po raz pierwszy wstrzyknęła sobie heroinę. Stopniowo wyniszczała samą siebie, tracąc szansę na normalne życie i miłość.. Swoją historię opowiada z perspektywy czasu, rok po "ostatecznym" odwyku. I czy było warto?

"My, dzieci z dworca zoo" miała być moją pierwszą książką o narkotykach. Kiedy więc udało mi się ją dorwać ucieszyłam się, ale do lekturę zaczęłam trochę niepewnie. W końcu zazwyczaj czytam diametralnie inne utwory. Co więc sądzę o tej, nie ukrywajmy - niecodziennej książce? Rozczarowała mnie? A może jest pierwszą z wielu o tej tematyce?

Pierwsza strona była już obietnicą udaje lektury. Przeniesienie się do RFN w latach 70' stało się faktem już po sekundzie. I tu czekał na mnie już pierwszy szok - jak tak naprawdę wyglądała rzeczywistość tej "lepszej połowy" Niemiec. Bieda, chaos i przemoc w domu. Wszechobecne zakazy. Pragnienie należenia do coraz lepszych (ale czy na pewno?) grup społecznych. To wywoływało autentyczne współczucie, możecie mi wierzyć. To ostatnie zgubiło główną bohaterkę a zarazem narratorkę opowieści. Swoją historię opowiada przejmująco, ale naturalnie. Oczywiście nie żałowała sobie wulgaryzmów. Fakt, posługiwała się bardzo ograniczonym słownictwem, ale naprawdę nie zwracało się na to uwagi. Nie w tego typu książce.
Christiane doskonale przedstawia swoje uczucia i lęki. Dokładnie odzwierciedla, czym jest głód narkotykowy oraz sam nałóg - i skutecznie odstrasza od "ćpania".
Wszelakimi opisami - m.in. swojej prostytucji czy odwyków które przebiegają zgodnie z zasadą "chcę a nie mogę"- mrozi krew w żyłach. Przy tym wszystkim pisze (czy też opowiada; książka powstała na podstawie nagrań magnetofonowych) bardzo sugestywnie, a w odbiorcy wzbudza wielkie emocje. Poważnie, z tego wszystkiego śniło mi się, że sama jestem ćpunką!
"Nie myślałam o Kessi, w ogóle nie myślałam o tym, co jest. Po prostu byłam. Zwyczajnie unosiłam się lekko we wspaniałym, odurzającym świecie."


Akcja toczy się poniekąd dwutorowo. Od czasu do czasu to matka Christiane opowiada o swoich doświadczeniach z uzależnieniem córki (jestem naprawdę pod wrażeniem. Już samej piętnastolatce musiało być ciężko, a co dopiero matce?.. ). Zazwyczaj jednak historię dziewczyny poznajemy z perspektywy jej samej.

Dziewczyna świetnie poradziła sobie z przedstawieniem historii swojej pierwszej miłości, uczucia do Detlefa. Nie ukrywa, że wciąż go kocha. Jednocześnie otwarcie mówi o tym, że prawdziwa miłość między narkomanami nie istnieje - bo kiedy jedno po świeżo odbytym odwyku wraca do nałogu, drugie jest złe.. a w końcu robi to samo. I tak w kółko.

Podsumowując: "My, dzieci z dworca zoo" zrobiła na mnie naprawdę pozytywne wrażenie, nawet jeśli zazwyczaj sięgam po inny gatunek literatury. Jej największą zaletą jest nieustanne szokowanie czytelnika. Emocje towarzyszące lekturze są tym większe, że historia zdarzyła się naprawdę. Nie jestem jeszcze pewna, czy sięgnę po kolejne utwory tego typu - czyż każda historia narkomana nie będzie podobna? Jednak nie wykluczam takiej możliwości.
Co tu dużo mówić, polecam!

Moja ocena: 8/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 1,4 cm

czwartek, 23 maja 2013

Klątwa Tygrysa: Przeznaczenie

Jestem pewna, że każdy z was niejednokrotnie podjął decyzję, której żałował już po fakcie. Takie jest życie: niejednokrotnie stawia nas na rozdrożach. I taka sama jest miłość, choć tu wybory bywają trudniejsze i zgubniejsze w skutkach. Serce w swych porywach bowiem rzadko współpracuje z rozumem. Niestety, to właśnie tu gra toczy się o wyższą stawkę: bo czymże jest życie bez miłości? I pewnie właśnie dlatego podjęcie takiego werdyktu zazwyczaj jest o wiele bardziej skomplikowane.

Kelsey jest rozdarta między miłością swoich dwóch książąt: niebieskookiego białego tygrysa Rena oraz Kishana, o kruczoczarnym futrze i miodowych oczach. Swoje wahanie ukrywa.. w końcu wybrała już Kishana. Ale Dhiren nie daje o sobie zapomnieć. Trójka musi jednak zapomnieć o swoich sprawach sercowych - aby złamać klątwę tygrysa należy znaleźć ostatni Dar Durgi. Musi wybrać się do wnętrza wulkanu, aby znaleźć w nim Ognisty Sznur. Czy Klątwa zostanie zniesiona raz na zawsze? Którego z braci wybierze dziewczyna?

Książkę udało mi się dorwać stosunkowo niedawno po premierze. Poprzednie tomy zapamiętałam jako rewelacyjne, a więc moje oczekiwania wobec przedostatniego tomu serii były spore. Czy autorka stanęła na wysokości zadania?

Pierwszą i chyba najważniejszą zaletą "Przeznaczenia" jest wartka, dynamiczna i bezustanna akcja. Wciąga ona już na pierwszej stronie, a ze swych objęć nie wypuszcza aż do ostatniego zdania! Utwór, choć nie najcieńszy, nie jest też przeraźliwie długi - a dzięki temu w całej książce nie ma momentu nudy, coś (i to nie byle co, ale o tym zaraz) dzieje się przez cały czas.
Styl pani Houck jest nienaganny. Pisze ona lekko i przystępnie, jednak język nie jest uproszczony do granic możliwości. W tekście nie znajdziemy także nigdzie wulgaryzmów czy przesadnego slangu. Kolejnym istotnym walorem jest tu humor. Dowcipne i często cięte dialogi bohaterów wiele razy powodowały u mnie kolejne salwy śmiechu, a w najgorszym przypadku: szeroki uśmiech. 
Jestem pod wrażeniem znajomości przez autorkę tematu Indii. Kraj ten został nakreślony tak naturalnie i magicznie, że Polska (zwłaszcza przy dzisiejszej pogodzie!) staje się przy nim szara i nudna. Houck dokładnie oddaje zwyczaje, rzeczywistość i przede wszystkim mity tego państwa. Ciekawiły one nawet mnie, która za mitologią nie przepadałam nigdy. 
"Parsknęłam ochrypłym śmiechem, odgrywając rolę bezwstydnej Scarlett O'Hary" -  
w tym momencie książka podbiła moje serce :) 

Wszystko co dobre się kończy - co oznacza, że przechodzimy do negatywów, konkretnie dwóch. A mianowicie: postacie i trójkąt. 
Kreacja bohaterów może nie jest najgorsza (pomijając może zbędną ilość wielu drugoplanowych postaci, które nie odgrywają w akcji żadnej roli). Uznajmy już, że większość ma jakieś-tam swoje charaktery... Ale do doskonałości jest jej daleko jak stąd do wieczności. Kelsey nie obdarzyłam sympatią, ale nie powiem też, że nienawidzę jej. Powiedzmy, iż akceptuję ją. Fakt, irytowała mnie swoim wahaniem między dwoma tygrysami... i to całkiem często... ale i tak nie mogła równać się z Kishanem. Typ spod ciemnej gwiazdy, ale o miękkim sercu. Skąd ja to znam? Tego rodzaj męskich bohaterów literackich nie trawię. Z przejedzenia, po prostu. Z dwóch braci (a żadnego specjalnie nie polubiłam) wolę Rena. Bo choć jest takim cichym bohaterem, który pragnie wszystkich uratować, a siebie na końcu, to jednak można go jeszcze podciągnąć pod kategorię "normalny". W moich oczach zyskał również swoją miłością do poezji: w "Przeznaczeniu" pojawiło się wiele cytatów, Szekspira i nie tylko. 
Nie muszę chyba mówić, co nie podobało mi się w trójkącie miłosnym. Nie jest tajemnicą, że taki zabieg autora uważam za najgorszą rzecz, jaką mógł zrobić swojej książce. W tym wypadku moje odczucia do trójkącika były równie chłodne, co zawsze. Nie byłam w stanie wybaczyć tego autorce nawet patrząc na wszystkie zalety jej utworu. 
"Naucz się cieszyć teraźniejszością. Doceniaj to, co przeżywasz , bo cenne chwile zbyt szybko przemijają i jeśli wciąż tylko spoglądasz w przyszłość, bądź tęsknisz za przeszłością, zapominasz o tym, by czerpać radość z tego, co tu i teraz." 

Reasumując: mimo wszystko czwarty tom Klątwy Tygrysa zapamiętuję jako lekturę ponadprzeciętną, która wywołuje całą gamę emocji, powoduje przyspieszone bicie serca, a nawet.. łzy! Pojawiły się one przy zakończeniu, które było nieprzewidywalne, zaskakujące, wprawiające w długotrwałe roztrzęsienie. Chociaż naprawdę nie wiem, co po takim zwieńczeniu może znaleźć się w 5 tomie. Uważam, że w tym momencie można by już serię zakończyć.. ale w ten sposób moja ciekawość rośnie.
 Z radością konstatuję, że "Przeznaczenie" utrzymało wysoki poziom... co więcej, jest chyba nawet lepsze od poprzedników! 
Całą serię gorąco polecam wszystkim fanom Indii, miłości i klątw!

Moja ocena: 9/10

Wyzwania: 

poniedziałek, 20 maja 2013

Cukiernia pod Amorem: Hryciowie

Druga wojna światowa, jedno z najbardziej okrutnych starć ludzi. Pośród zamieszania towarzyszącego krwawym walkom Adam Toroszyn, syn sławnej Giny Weylen, po raz pierwszy poddaje się uczuciu miłości. W tym czasie jego matka zostaje porwana przez okupantów, zmaga się z nimi... oraz z pustką po zaginięciu ukochanego - czyli problemem identycznym do Celiny Cieślak po latach.
Natomiast w roku 1995 Iga Hryć, studentka zarządzania, próbuje rozwikłać zagadkę rodzinnego pierścienia znalezionego w podziemiach miasta. Dziewczyna poznaje niedoszłego ukochanego babci, a także jego przystojnego choć cechującego się impertynencją wnuka. Czy Idze uda się rozwiązać tajemnicę klejnotu Salomei?

Nie macie pojęcia, jak cieszyłam się na tę ostatnią wizytę w gutowskiej Cukierni Pod Amorem! Po dwóch poprzednich tomach, które mnie po prostu urzekły, miałam bardzo wysokie wymagania co do tomu wieńczącego serię. W planach miałam długą i podniosłą recenzję mającą przekonać każdego sceptyka. A kiedy przyszedł na to czas... nie wiem co napisać. Bo zamiast robić notatki - czytałam, czytałam, czytałam. Z walącym sercem i wypiekami na twarzy. Po 300 stronach zorientowałam się, że nie zapisałam ani jednego spostrzeżenia... Ale cóż poradzić? Autorka pisze tak, że nie da się przerwać lektury. Pomysłowo, ciekawie, obrazowo i sugestywnie - bardzo często miałam wrażenie, że opisywane wydarzenia faktycznie miały miejsce. Swoją rolę w tym odegrały również plastyczne opisy... oraz realizm tragedii drugiej wojny światowej. Wszelkie okrucieństwa okupantów wydawały się tak rzeczywiste (no cóż, w końcu takie właśnie były), że łzy cisnęły się do oczu. Autorka podjęła także niezbyt popularny, bo drażliwy temat polskich Żydów.
"Swojego szczęścia nie możesz uzależniać od innych ani tym bardziej od losu, musisz je budować sama. Powinnaś być silna, bo tylko tacy ludzie bywają szczęśliwi, a tę moc czerpie się z własnego wnętrza, z pokus, którym uda ci się oprzeć, z odnoszonych codziennie małych zwycięstw nad własnymi słabościami; z plonu, jaki przyniesie twoja praca."

Mimo dwutorowej akcji i co za tym idzie, wielu zdarzeń, nie sposób było się pogubić. Pani Małgosia wszystko bowiem przemyślała i dopracowała. Duża liczba postaci oraz wiążąca się z nią takaż liczba wątków również nie sprawiła autorce trudności. Bohaterowie są mistrzowsko wykreowani, z własną osobowością i motywami działań; wszyscy odgrywają jakąś rolę w historii.

Jedynym mankamentem jest tu otwarte zakończenie. Mimo moich nadziei, wiele tajemnic pozostało nieodkrytych, nawet jeśli sporo rzeczywiście zostało rozwikłanych. Ale tu już chyba decyduje kwestia gustu; niektórzy lubią takie otwarte furtki.

Podsumowując: "Cukiernia pod Amorem" to seria, jakich mało: kusząca niebanalnymi historiami przedwojennych dworów mazowieckich, niedomówieniami, humorem, intrygami, a przede wszystkim "zapachem" gutowskich jagodzianek. Z satysfakcją mogę orzec, iż autorka stanęła na wysokości zadania: tom wieńczący godnie trzyma poziom poprzedników. Jestem niezmiernie zadowolona, że zapoznałam się z tą serią i czuję ogromny smutek, że to już koniec... Ale zawsze czeka na mnie jeszcze prequel, "Róża z Wolskich". Serię polecam wszystkim, nie pożałujecie jeśli tylko darzycie sympatią literaturę miłosną!

Moja ocena: 9/10

Wyzwania:
Z literą w tle
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2,8 cm





czwartek, 16 maja 2013

Cyrk nocy

Cyrk jest oazą dla spragnionych nowych doznań dzieci (ale i dorosłych), łaknących tajemniczości, wrażeń, śmiechu. Zaskakuje, wprawia w zachwyt. Wpisuje się do kroniki wspomnień z dzieciństwa. Moją pierwszą (z dwóch) wizyt z cyrku pamiętam dość dobrze, mimo iż byłam wtedy zaledwie trzylatką. Nawet dziś widzę tę wielką arenę, światła, balon w kształcie delfina - prezent od taty... Do niedawna to widowisko  kojarzyło mi się z feerią barw. Okazało się jednak, że może być też zupełnie inne od tego z naszych umysłów. Wszak wyobraźnia nie zna granic, a co dopiero ta dotycząca cyrku?

Wszystko w bieli i czerni: namioty, ścieżki, artyści. Woń karmelu i dymu. Piękny, oryginalny zegar o aurze enigmatyczności. Witamy w Le Cirque des rêves. 
Cyrk Snów jest ostoją wielu ludzi zwanych potocznie réveur, ale nie jest tylko tym, na co wskazują pozory. To arena dla dwojga ludzi, którzy muszą stoczyć walkę wbrew własnej woli. Reguły magicznej rywalizacji są niejasne. Celia i Marco wiedzą tylko, że zaczynają znaczyć dla siebie więcej, aniżeli powinni znaczyć dla siebie pojedynkowicze... A zwycięzca jest tylko jeden.

Pierwszym co pochwalę będzie atmosfera, tak ważna w tego typu dziełach. Mianowicie jest ona przesiąknięta magią i czymś specyficznym, typowym dla cyrków. Klimat tego ostatniego jest niepowtarzalny, a to wszystko dzięki wyobraźni i pomysłowości autorki. Swoje pomysły bowiem dopracowała i opisała używając niezwykle bogatego, ozdobnego słownictwa, mijając się z kolokwializmami (niestety jednak nie z wulgaryzmami). Czytając miałam wrażenie... hipnozy. Dzięki wspomnianemu nastrojowi od książki nie mogłam się oderwać! - nawet pomimo braku zwrotów akcji (bo faktycznie: była bardzo powolna; prawie nic się nie działo). Kłębiące się wszędzie tajemnice oraz stałe niedomówienia nadrabiają ten mankament. Podobnie jak sugestywność pióra pani Morgenstern (częste zwroty do czytelnika stwarzają wrażenie pokazu, występu cyrkowego), oraz jego obrazowość, plastyczność. 

Rozczarowałam się natomiast pod względem kreacji bohaterów. Już sami Marco oraz Celia byli postaciami niedokładnymi i niewyróżniającymi się z tłumu - cóż więc mogę powiedzieć o pozostałych indywiduach? Większość nie brała specjalnego udziału w akcji, ale trzeba przyznać, iż tworzyły spójną całość cyrkowego zespołu. 
Akcja ciągnie się około 30 lat, co nie jest częstym zjawiskiem w dziełach pisanych. Zabieg ten nie przeszkadzałby mi, gdyby autorka była konsekwentna w swym działaniu. Tymczasem bohaterowie wcale się nie zmienili! Ich zachowanie i charakter w wieku lat trzydziestu-kilku nie różni się od tego, gdy byli nastolatkami. Nie sprawiają wrażenia dorosłych. Rozumiem, że magia cyrku nie pozwala im się starzeć, ale chodzi chyba tylko o ciało, czyż nie? Duchowy rozwój nie powinien zatrzymać się na odczuciach siedemnastolatka. 

Czytając opis "Cyrku nocy" (a szczerze mówiąc zrobiłam to dopiero mając książkę w rękach) ucieszyłam się na wzmiankę o "ponadczasowej historii miłosnej u schyłku dziewiętnastego wieku". Miłość była, owszem. Ten wątek był całkiem szeroko rozwinięty i przemyślany; para dopełniała się swoim kontrastem. Natomiast XIX wiek, czyli moja ulubiona epoka... zawiodła mnie jak mało co w tej powieści. Dzięki osadzeniu akcji w większości w namiotach cyrkowych autorka nie musiała myśleć o oddaniu rzeczywistego klimatu dziewiętnastowiecznych miasteczek; powinna się zatem przyłożyć do słownictwa bohaterów. A ono nie różniło się niczym od obecnego. Było może trochę bardziej, jak już powiedziałam, ozdobne. Jedynym znakiem, że to rzeczywiście schyłek XIX wieku, był fakt, że w pewnej niedwuznacznej sytuacji Marco rozsznurowywał swojej partnerce gorset, a nie rozpinał stanik. Większej liczby różnic nie dostrzegłam. 


No i zakończenie... przewidywalne i niezbyt oryginalne, ale dokładnie takie, jakiego oczekuje odbiorca. Skutkuje to tym, że "Cyrk nocy" odbieram jako lekturę przyjemną, magiczną i wartą polecenia. Mimo kilku wad zapamiętam ją dobrze. Czytało mi się naprawdę miło. Utwór polecam wszystkim fanom gatunku, ale raczej nie komuś spoza miłośników takich dzieł. 

Moja ocena: 8/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2,9 cm
paranormal romance


niedziela, 12 maja 2013

O ulubionej książce, czyli dlaczego kocham "Przeminęło z wiatrem"

Post bierze udział w konkursie organizowanym przez CupoNation oraz kreatywa.net.

Ulubiona książka to taka, której nie wymienisz (a tym bardziej nie sprzedasz!) nigdy, chcesz ją mieć zawsze przy sobie, i wracasz do niej duuużo razy... Bardzo często jest to ta, która zmieniła Twoje życie w taki czy inny sposób. Mole książkowe często twierdzą, iż wskazanie swojego ulubieńca jest niemożliwe, porównują to do wybrania najukochańszego dziecka matki. Ja jednak nie mam z tym problemu i bez wahania mogę oznajmić wszem wobec: moim ulubionym utworem jest "Przeminęło z wiatrem" pióra Margaret Mitchell. 

Z pozycją tą zapoznałam się stosunkowo niedawno, bo zaledwie trzy miesiące temu. Sięgnięcie po nią było właściwie przypadkiem: pragnęłam nadrobić swoje braki w klasyce literatury, a z książek pasujących do tej kategorii posiadałam tylko tę. Pierwsze 200 stron było dla mnie wręcz męczarnią, ale mogę pochwalić się książkową determinacją - zawsze kończę rozpoczęte dzieła. Co więc zastałam na pozostałych 1000 stronach, że "Przeminęło z wiatrem" zyskało ten zaszczytny tytuł i takież miejsce w mojej biblioteczce?

"Scarlett O'Hara nie była piękna, ale mężczyźni, zadurzeni w niej tak jak dwaj młodzi Tarletonowie, rzadko zdawali sobie z tego sprawę."

Fabuły chyba nikomu nie trzeba streszczać; śmiem twierdzić, iż zna ją każdy. Te kilka zdań napiszę wyłącznie w celu przypomnienia: Scarlett O'Hara to rozpieszczona, pewna swoich wdzięków młoda kobieta, mieszkanka Południa, zakochana po uszy w Ashley'u Wilkes'ie. Odrzucona przezeń, w złości wychodzi za Karola Hamiltona, notabene szwagra Ashley'a. Wtem nad Stanami zawisa mroczne widmo wojny secesyjnej. Piękne i niepowtarzalne Południe przemija z wiatrem... 

Opis nie każdego może zachęcić, fakt. "Nie przepadam za powieściami historycznymi", powiecie. A ja na to odpowiem: ja też nie przepadałam. Co więcej, nie znałam ich nawet! Historia mnie odrzucała! Wyobraźcie sobie więc, co ta książka musiała ze mną zrobić, że niemal codziennie czytam coś o wojnie secesyjnej, z pamięci mogę wymienić ważne daty bitew i śmierci generałów (tylko Konfederatów!), a z własnym stryjem historykiem pokłóciłam się na ten temat tak, że mało brakowało do rzucania krzesłami...

Co zatem tak kocham w tej książce, poza faktami historycznymi (bo przecież ta miłość do nich przyszła z czasem)? Kocham, ni mniej ni więcej, Scarlett. Całym sercem. Ta postać jest moim ideałem człowieka. Odważna, pewna siebie, z ciętym językiem i charakterkiem. Wiedząca do czego dąży i potrafiąca osiągnąć każdy swój cel. Kobieta, której nie złamie nic. Mająca wady i wiele irytujących cech, ale... niepowtarzalna. Jedyna. 
Muszę przestać, bo mogę mówić o niej przez całą noc i jeszcze dłużej. Kiedy podejmuję temat, moja mama wygania mnie z pokoju; twierdzi, że ma Scarlett "potąd". 
Jej zaklęcie "Pomyślę o tym jutro, kiedy lepiej to zniosę" weszło do mojego codziennego słownika, stało się moją mantrą... właściwie to jedynym sposobem przetrwania. 
"Pomyślę o tym wszystkim jutro, w Tarze. Zniosę to wtedy lepiej. Jutro pomyślę, jak go odzyskać. Mimo wszystko, życie się dzisiaj nie skończy."

Ja w najpiękniejszej koszulce świata! <3
Jakość jest jaka jest... zdjęcie robione kamerką. 
Rett Butler to pierwowzór tak zwanych "badboyów", chociaż nazwanie tak akurat  jego zakrawa o pomstę do nieba. Jego też lubiłam, choć nie tak mocno jak główną bohaterkę. Po prostu on był od początku taki sam, a kształtowanie się charakteru Scarlett mogłam obserwować. 

Ci, którzy czytali tę książkę, zrozumieją co mam na myśli mówiąc, że "Przeminęło z wiatrem" nauczyło mnie mnóstwa rzeczy. Asertywności, konsekwentności, skutków swoich działań, rozglądania się wokół (tego ostatniego już z pewnością nie zrozumieją ci, którzy pozycję mają dopiero w planach). 

Powiem po raz kolejny: mogę tak przez całą noc. Mogę mówić o tym, jak bardzo kocham Scarlett, wojnę secesyjną (nie dosłownie oczywiście, bo jak można kochać wojnę), autorkę, Południe. Tak, jednym z moich największych marzeń stało się odwiedzenie Georgii, domu Margaret Mitchell.. zdarza mi się oglądać go przez Google Street View i myśleć "jeszcze przejdę się tą ulicą". Moim celem jest oczywiście bycie jak Scarlett O'Hara. 
" - Co się ze mną stanie, jeśli odejdziesz? - Kochanie, nic mnie to nie obchodzi "

Kocham tę książkę tak mocno, jak można kochać papierową historię, choć dla mnie nigdy taką nie była... Nie ujmę tego w słowach, co czuję przeglądając po raz enty stronice dzieła. Ponowną lekturę planuję bowiem dopiero za kilka lat...

Przeczytajcie "Przeminęło z wiatrem". Przeczytajcie, jeśli chcecie, aby Wasze życie się zmieniło, jeśli marzycie o staniu się nową osobą. Tak, to właśnie ta książka sprawiła, że jestem tym, kim jestem - jakkolwiek dziecinnie by to nie brzmiało. Przeczytajcie. Obiecuję, nie pożałujecie. 

sobota, 11 maja 2013

Cukiernia pod Amorem - Cieślakowie

Małgorzata Gutowska-Adamczyk jest dziennikarką, scenarzystką, pisarką. W ciągu dwóch poprzednich lat miałam przyjemność sięgnięcia po jej trzy książki ("Niebieskie nitki", "Wystarczy, że jesteś" oraz "13 poprzeczna"), a z ich lektury byłam wielce zadowolona. Okazało się jednak, że był to dopiero przedsmak; wręcz "przed-pokaz" pełni umiejętności pisarskich autorki. Moje serce podbiła powiem dopiero przygoda z ósmą jej książką, a przeczytaną przeze mnie czwartą - Cukiernią pod Amorem. Zachwyciły mnie opisy  dziewiętnastowiecznych rodów mazowieckich, przedwojennej Polski, tajemnicy rodzinnego pierścienia...

Tak, Iga wciąż nie rozwikłała zagadki Pierścienia Salomei. Dodatkowo na jej barki spada ciężar uświadomienia ojcu, kim naprawdę jest jego kochanka. 
A 100 lat wcześniej... 
Przełom XIX i XX wieku. Poznajemy dalsze losy Marianny, która w obawie przed niesławą uciekła do Ameryki, a po pewnym czasie - i jej syna, Paula, który w przypływie patriotyzmu i ducha walki postanawia powrócić do Polski, kiedy zawiśnie nad nią widmo pierwszej wojny światowej. 
Po raz kolejny spotykamy także Tomasza i Adę Zajezierskich oraz obie siostry hrabiny. Córka tej starszej, Grażyna, z wiekiem staje się słynną, międzynarodową aktorką! Jej kariera rozkwita podczas dwudziestolecia międzywojennego, a ona pozostaje zakochana w dwa razy starszym od siebie mężczyźnie, ojcu jej przyjaciółki! 

Zacznę od tego, że nie miałam wątpliwości, iż książka ta będzie rewelacyjna. Pytanie właściwe brzmiało: czy będzie ona odbiegać poziomem od poprzedniczki? 
Stopniowo zapoznając się z plastycznymi i barwnymi opisami miejsc, sytuacji, a przede wszystkim XIX wieku, który po prostu ubóstwiam; ozdobnym, pełnym wyobraźni, wręcz poetyckim stylem pisania autorki (i co najważniejsze: adekwatnym do epoki, czyli innym podczas zaborów i wojny, a innym podczas rozwiązywania zagadki pierścienia), jej humorem, trafnymi spostrzeżeniami, realizmem całości, stwierdziłam, że nie. Z satysfakcją powiem, iż pani Małgosia stanęła na wysokości zadania.
Co do wspomnianego realizmu: sugeruje go zwłaszcza nazwisko autorki. Miejsce akcji to bowiem Gutowo, a nazwisko założycieli miasteczka brzmi: Gutowscy. Teraz tylko zgaduję, ale może historia Zajezierskich jest zasłyszaną w jej rodzinie legendą?
"To zadziwiające i nie do uchwycenia w słowach, przynajmniej dla mnie, który nigdy nie byłam w tym dobry, ale wiesz, mam wrażenie, że po pięćdziesiątce człowiek nagle zaczyna tracić nieśmiertelność."

Za kreację bohaterów Gutowska-Adamczyk mogłaby dostać medal. Z tak wielką ilością postaci chyba się jeszcze nie spotkałam! Na początku ciężko jest się połapać kto jest kim, ale pod koniec utworu problem znika. Co więcej: wszystkie persony traktuje się jak starych znajomych! 
Wszyscy bohaterzy są dopracowani, każdy ma swój oddzielny charakter, motywy działań, odczucia i emocje; nikt nie jest zapomniany i bierze jakiś udział w głównej historii dotyczącej pierścienia. Szczególnie bliska była mi córka Kingi Bysławskiej - Grażyna Toroszyn o pseudonimie Gina Weylen. Konsekwentnie dążyła do swoich celów i spełniała marzenia, nie poddawała się, (spoiler) nie załamała po śmierci ukochanego (koniec). Cechowała się porywczością, gwałtownością. Uwielbiam takie postacie, ale nie nazwałabym jej ideałem - wszak Scarlett O'Hara jest tylko jedna. 

Czymże byłaby książka, gdyby zabrakło w niej miłości? Nie wyobrażam sobie takiego dzieła. Na szczęście "Cieślakowie" są dokładnym przeciwieństwem tego okrutnego dla czytelnika utworu. Miłość, ku mojej uciesze, jest tu właściwie głównym tematem. Książka ukazuje jej wszystkie oblicza, wszystkie zalety i wady. A że akcja dzieje się w XIX wieku - tym lepiej. Małżeństwa z konieczności doskonale sprzyjają pikantnym wątkom zdrad. 

Temat wojny został przedstawiony poważnie i naturalnie. Nie z historycznego punktu widzenia, choć dużo faktów również się przez stronice przewinęło. Od, że tak powiem, kuchni. Głód, bieda, kłamstwa okupantów. Żal po stracie bliskiego żołnierza na froncie. Śledząc losy cywilów z wszystkich wojen świata przeczytalibyśmy dokładnie o tym samym. Po lekturze "Cukierni pod Amorem" doszłam bowiem do wniosku, że każda wojna jest identyczna. 

Podsumowując: drugi tom "Cukierni pod Amorem" nie rozczarował mnie. Przeciwnie, zachwycił! Od lektury nie można się oderwać, ponieważ niesamowicie wzbudza emocje. Z radością skonstatowałam również, że wiele tajemnic się wyjaśniło, ale tyleż samo pozostało nieodkrytych. Z przyjemnością sięgnę po tom trzeci w nadziei, że dowiem się już wszystkiego. "Cieślaków" polecam tym, którzy kochają czytać z zapartym tchem... czyli chyba spokojnie mogę powiedzieć, że wszystkim.

Moja ocena: 9/10

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2,6 cm
Z literą w tle

poniedziałek, 6 maja 2013

Tędy do raju

Dom to instytucja, o której marzy wielu. I bynajmniej nie chodzi tu o dach nad głową (który też jest obiektem pożądania, ale to już inny temat). Mam na myśli ciepło domowego ogniska, zasiadanie z rodziną - bo tylko ona będzie przy tobie zawsze - przy kominku (lub, jeśli go brak - stole) i dzielenie się wrażeniami dnia... Kusząca perspektywa, nieprawdaż? Szkoda tylko, że prawdziwy dom jest już zjawiskiem coraz rzadszym...


Piętnastoletnia India Jones wraz z rodzicami-bankrutami przeprowadza się po raz kolejny. Tym razem "przystankiem" został londyński dom jej ciotki. Niestety, dziewczyna nie ma okazji poznać bliżej nowe miejsce, bo zajęci nowymi pracami rodzice zrzucają odpowiedzialność opiekowania się nastolatką na barki wspomnianej już wyżej cioci, przebywającej wtenczas w Grecji. India spotyka w samolocie chłopaka - Joe'go - poznanego w Londynie... Tylko dlaczego zawsze w jego obecności robi coś głupiego? Wyobcowana, osamotniona i przytłoczona brakiem zainteresowania rodzicieli, dziewczyna zapisuje się na kurs medytacji. Marzy o znalezieniu siebie, pogodzeniu się z rzeczywistością; odpowiada na pytania o sens życia, miłość i szczęście. 


Książka ta zalegała na mojej półce od dobrych kilku lat. Postanowiłam zmienić ten stan rzeczy, ale bynajmniej do lektury mnie nie ciągnęło. I z przykrością muszę stwierdzić, że... miałam rację.


Pierwszym co rzuciło mi się w oczy, była kreacja głównej bohaterki oraz jej najlepszej przyjaciółki (bądź co bądź nieodzownej w tego typu utworach...). Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego! Piętnastolatki okazały się być pustymi, infantylnymi dziewczynami, obowiązkowo tragicznie niezrozumianymi przez świat, czekającymi z upragnieniem na pierwszą miłość, z dwoma tematami do rozmowy: chłopcy i ubrania. Szczerze mówiąc myślałam, że autorkę stać na więcej oryginalności. Dodatkowo obie nastolatki miały niepokojąco ubogie słownictwo; co drugi wyraz był kolokwializmem (chociaż może lepsze to niż wulgaryzmy, których na szczęście nie było wcale). Przykład? "Ma 17 lat (...) i jest totalnie super", "przyjrzawszy się mu stwierdziłam, że wygląda superbosko". Takich określeń nie używają nawet prawdziwi nastolatkowie, więc można wnioskować z tego to, iż pani Hopkins ma bardzo niskie o nas mniemanie. 
Kolejną wadą będzie schematyczność - m.in. rodzice nie mający czasu dla córki. Tak, to jest smutne, ale nie widzę potrzeby, aby wciskać ten problem w już i tak szablonową historię. Złość na rodziców, bunt, czy - przy tej sytuacji przymknęłam oczy i wyszeptałam 'błagam, tylko nie to' - zakochanie się od pierwszego wejrzenia, w zupełnie obcej osobie, poznanej (czy też raczej: spotkanej) w minimarkecie.  Można ironicznie rzec: jak romantycznie. Ponadto obiekt uczuć bohaterki był tak zwanym "badboyem", czyli typem spod ciemnej gwiazdy, za którym ciągnie się sznut złamanych serc. To zauroczenie się samo w sobie było sztuczne, ale kiedy India wciąż potykała się, oblewała napojami, czyli słowem: wygłupiała przed Joe'm, moja nadzieja na wyższy poziom w głębi książki umarła. 
Spodobał mi się natomiast pomysł na kurs medytacji. Mądrości Sensei'a (krótkie refleksje dotyczące życia i naszego pobytu na Ziemi) były trafne i prawdziwe; wymagały też chwilowego zastanowienia się. Zaletą jest tu także długość utworu: 200 stron, które czyta się szybko acz niechętnie. Summa summarum nasza droga przez mękę trwa jednak tylko jeden dzień, a tyle można jeszcze wytrzymać.

Podsumowując "Tędy do raju" to książka pozbawiona jakiegokolwiek potencjału, którą ma się ochotę wyrzucić przez okno po pierwszych 10 stronach... Oceniam ją na 4/10. Nie poleciłabym jej nikomu - chyba, że miłośnikowi gatunku, a i to nieszczególnie. Moim zdaniem nie nadaje się ona nawet jako lekka lektura na plażę, bo kiedy utwór jest kilka razy lżejszy aniżeli powinien, to też nie jest dobrze. 

Wyzwania:
 Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 1,6 cm

sobota, 4 maja 2013

Dzieci Cienie: Wśród zdradzonych, Wśród notabli

Od zawsze powtarzam: ludzie nie doceniają tego, co mają. Potem to tracą i zaczyna się żal do siebie. Bo czy ktoś, kto nigdy nie chorował, a nagle zapadł na śmiertelną chorobę, cieszył się kiedykolwiek prawdziwie ze swojego bijącego serca? Czy szczęściarze mieszkający koło biblioteki i nie korzystający z niej wiedzą o swoim farcie? Chociaż to trochę co innego, bo oni nie widzą nawet, co tracą.. Ale czy Ty, który czytasz te słowa, w pełni doceniasz szczęście mieszkania w domu, prawo wychodzenia na ulicę, możliwość najedzenia się do syta?

Przy tym ostatnim przykładzie zapewne skrzywiliby się Luke Garner oraz Nina Indi, nielegalne - z powodu powszechnego (ale czy na pewno?) głodu - trzecie dzieci. Ukrywać musieli się od zawsze - aż do momentu zdobycia fałszywych dokumentów. Wtedy dwójka trzynastolatków zaczęła na własną rękę walczyć o swoje prawa, pokonując wszelkie trudny - od pierwszego zakochania się, po wszechobecną fałszywość.  Wszystko po to, by kiedyś wyjść na ulicę z dumnie podniesioną głową i zamiarem wykrzyczenia światu "jestem trzecim dzieckiem!" bez konsekwencji na horyzoncie.

Na pierwszy tom (a właściwie to dwa) serii trafiłam właściwie przypadkiem - wygrałam go w konkursie. Gdyby nie ten zbieg okoliczności, prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym po książkę. Moje zdanie na jej temat było pozytywne, aczkolwiek nie entuzjastyczne. Czy poziom dwóch kolejnych części serii poświęconej tak zwanym "cieniom" odrasta od poziomu pierwszych?

W tym momencie powinnam napisać, co czułam na pierwszych stronach powieści. Niestety, nie mogę tego uczynić, ponieważ zapoznanie się z kilkunastoma początkowymi kartkami zajęło mi niespełna kilka minut. Styl pisania autorki jest bowiem niewiarygodnie lekki (często odnosiłam wrażenie, że aż zbyt), niemal dziecinny. Ale dzięki temu tempo czytania jest niezwykle szybkie, a czytelnik przewraca kolejne strony już tylko machinalnie, nawet nie zauważając tej czynności. Znaczenie ma tu też wartka akcja oraz poczucie humoru pani Haddix. Co jak co, ale to trzeba jej przyznać: śmiechem wybuchałam nie raz, i nie dwa. Chociaż nawet pomimo tych zalet, nie powiedziałabym, iż nie można się od tej książki oderwać. Nie wciąga jakoś szczególnie; lekturę można przerwać w każdym momencie. Bo choć oryginalna - nie jest specjalnie ambitna. I przez to nie zostaje na długo w pamięci, a już na pewno nikt nie powie o niej "wybitna".

Wielki plus dla autorki za kreację bohaterów. Dwójka głównych bohaterów mogła pochwalić się swoją osobowością, własnymi motywami działań i uczuciami. Te ostatnie zostały ukazane bardzo dokładnie i realistycznie (zwłaszcza walka wewnętrzna i rozdarcie Niny), mimo trzecioosobowej narracji. Postać dziewczynki jednak niezbyt przypadła mi do gustu. Nie chodzi o to, że irytowała mnie. Po prostu nie przepadam za takimi personami - niepewnymi siebie, patrzącymi wstecz. Bardzo polubiłam natomiast poznanego już przeze mnie w poprzednim tomie Luke'a noszącego fałszywe imię Lee. Chłopiec był odważnym i zdeterminowanym idealistą, który dążył konsekwentnie do swoich celów. Nie sposób było nie obdarzyć go sympatią.

Kłamstwa. Kłamstwa, tajemnice, niedomówienia. Nieodzownie towarzyszą one bohaterom, są jednymi z największych walorów "Dzieci cieni". Drugi tom w dużej mierze dotyczy bowiem działań ruchu oporu. Wiele zaistniałych sytuacji ma po pięć wersji, a już zadaniem czytelnika jest domyślenie się, kto (ktokolwiek?) mówi prawdę. Odgadnięcie sprawia wielką satysfakcję, ale już samo snucie przypuszczeń jest przyjemne. 

Reasumując "Wśród zdradzonych, wśród notabli" jest utworem ciekawym, ale nie wyróżniającym się od innych tego typu historii. Poleciłabym go niewymagającym osobom, szukającym miłej acz nie prominentnej lektury oraz oczywiście tym, którzy przeczytali poprzednie części przygód Luke'a. Książkę oceniam na 7/10; mimo wszystko będę ją ciepło wspominać.

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu: 2,6 cm

czwartek, 2 maja 2013

Saga Księżycowa: Cinder

Czasami wydaje się, że jeśli jedna historia - jak ta o osieroconej biednej dziewczynie, balu organizowanym przez księcia i pomocy dobrej wróżki, czyli bajka zwana dalej Kopciuszkiem - obiegnie cały świat w najróżniejszych formach, to nie da się wymyślić już żadnego nowego jej wyglądu. Wyjątkiem będzie tu książka Marissy Meyer, która swoim debiutem zmieniła motto przewodnie Kopciuszka brzmiące "nigdy nie mów nigdy", na "możesz wszystko". Na pierwszy rzut oka różnica jest znikoma, ale po przeczytaniu "Cinder" robi się znacząca.

Nowy Pekin, 126 lat po zakończeniu IV wojny światowej. Całą Ziemię dręczy śmiertelna, nieuleczalna choroba - lutemosis. Cinder, szesnastoletni cyborg, utrzymuje siebie, swoją opryskliwą i wyrachowaną opiekunkę prawną oraz jej dwie córki... pracą mechanika. Pewnego dnia stragan dziewczyny odwiedza sam książę Kaito. Jednak tego samego popołudnia młodsza siostra Cinder zapada na niebieską gorączkę. Adri, opiekunka Cinder, wydaje tę ostatnią w ręce lekarzy, jako królika doświadczalnego. Równa się to oczywiście z wyrokiem śmierci. Dziwnym trafem szesnastolatka okazuje się być odporna na chorobę. Będąc w królewskim laboratorium, po raz kolejny spotyka Księcia - jego ojciec, sam cesarz, także walczy z lutemosis i w związku z tym chłopak przygotowuje się do objęcia rządu i ogłoszenia zaręczyn z okrutną królową Levaną. Wspólnota Wschodnia pragnie bowiem pokoju z planetą królowej. Cinder i Kai zaczynają się niebezpiecznie do siebie zbliżać, ale książę w dalszym ciągu nie zdaje sobie sprawy, iż dziewczyna jest cyborgiem... i tak musi zostać. Czy miłość wygra? Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim przeszłość nastolatki?

Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że kolejna historia inspirowana "Kopciuszkiem" może być świeża i oryginalna. A jednak tak właśnie się stało. Autorka doskonale wykreowała książkową rzeczywistość osadzając miejsce akcji w przyszłości pełnej androidów, maszyn i cyborgów, dopracowując ją w każdym szczególe. Wykazała się przy tym nieprzeciętną wyobraźnią. 
Meyer pisze lekko, aczkolwiek ciekawie. Nie posługuje się wulgaryzmami czy kolokwializmami; akcja jej dzieła może pochwalić się dynamiką. Dzięki tym wszystkim walorom od "Cinder" nie sposób sie oderwać, a tempo czytania jest błyskawiczne.

Swoją rolę w wystawieniu końcowej przeze mnie oceny odegrało również stworzenie nieszablonowej, niczym nie przypominającej bajkowego Kopciuszka głównej bohaterki. Cechuje się ona pewnością siebie, rozsądkiem, umiejętnością ripostowania, władaniem sarkazmem. I co najważniejsze - nie irytowała mnie swoim zachowaniem. A to rzadko się zdarza jeśli chodzi o nastoletnie bohaterki książek. 
Polubić da się także Kaia. Perspektywa władzy nie przewróciła mu w głowie; nie uważał się za najlepszego, najmądrzejszego, najprzystojniejszego, ale nie był też sztucznie cichy czy nieśmiały. Był - tutaj wielkie słowo - normalny. Od innych baśniowych królewiczów różnił się jednak wrodzoną inteligencją. A ja to sobie cenię. 

"Cinder" jest bardzo przewidywalna, ale jest to jej cały urok. W końcu to baśń! W żaden więc sposób nie odbieram tego jako wadę. Zaskoczyło mnie natomiast niekonwencjonalne zakończenie, różniące się od finałów innych tego rodzaju historii.

Koniec końców mogę orzec, iż pierwszy tom Sagi Księżycowej jest niezwykłym utworem pozostawiającym po sobie niedosyt i chęć sięgnięcia po kolejną część. Oceniam go na 9/10 i polecam wszystkim. 
Dodam, że było to moje pierwsze spotkanie z literaturą science-fiction. I wypadło bardzo pozytywnie. 

Wyzwania: