wtorek, 31 grudnia 2013

Najlepsze książki 2013 roku!

Ameryki nie odkryję mówiąc, że rok 2013 się kończy. Do tej pory mówiłam wszystkim, że ten rok był dla mnie nijaki i chciałabym już zacząć nowy. O tak, mam plany na 2014, i to wielkie. Ale dopiero z chwilą, gdy zaczęłam pisać tego posta, dostrzegłam swoją pomyłkę. Przecież na dobrą sprawę w 2012 roku nie blogowałam jeszcze w ogóle, czym są w końcu pierwsze trzy miesiące... Pamiętam, jak widziałam te wszystkie podsumowania roku, ale sama nie mogłam jeszcze takiego napisać. Chyba byłam ciekawa, czy wytrzymam tyle w blogosferze - a tu proszę. Warto dodać, że pierwszy raz przeczytałam taką liczbę książek (77) w jednym roku! Tak, 2013 nie był dla mnie rokiem nijakim, a wręcz przełomowym. Przecież to właśnie w tym roku podjęłam wszystkie swoje współprace, poznałam bliżej różne blogerki i blogerów, natomiast na prywatnym koncie mam pierwsze wagary z nową klasą, letnie wieczory i ogniska, najcudowniejsze wakacje w swoim życiu. Nie wątpię w to, że 2014 będzie jeszcze lepszy, ale i ten będę wspominać naprawdę dobrze. Regret nothing. 


Chciałam znaleźć 10 najlepszych książek, jakie przeczytałam w 2013 roku. Albo chociaż 5 - żeby było okrągło i uroczyście. Okazało się to jednak niewykonalne, ponieważ takich najważniejszych książek było dokładnie 6. Pominięcie którejkolwiek byłoby niewybaczalną wobec niej zbrodnią.
Zacznę od Lśnienia (Stephen King). Świetnie pamiętam, jak z każdym dniem lektury coraz wcześniej zamykałam książkę, bo atmosfera robiła się bardziej straszna. Pierwszego dnia skończyłam o pierwszej w nocy, drugiego o jedenastej, natomiast trzeciego już o osiemnastej (i co z tego, że robiło się ciemno dopiero o dwudziestej drugiej). Nie mogłam spać kilka dni, jak nie tygodni z rzędu - w ciemnościach patrzyłam na drzwi (spoiler!) bojąc się, że jakiś szaleniec zaraz wyrąbie w nich dziurę siekierą i wsadzi w nią głowę, brrr. Mimo to - książka fenomenalna. No i dalej: w wakacje byli u mnie kuzyni i oglądaliśmy razem ekranizację. Mimo że czytałam przedtem książkę, i tak bałam się najbardziej. Pamiętam, jak po skończeniu poszłam do łazienki, gdzie była rzecz jasna (spoiler!) wanna - a oni zgasili mi światło. Darłam się jak opętana i do tej pory nie mam pewności, czy nie usłyszeli mnie czasem sąsiedzi.

Kolejnym tytułem jest Cukiernia pod Amorem (Małorzata Gutowska-Adamczyk). Pokochałam całą serię - genialny dziewiętnastowieczny klimat, charakterystyczna polska szlachta, miłość, nienawiść, zdrady, bale i przepyszne jagodzianki - czego chcieć więcej od życia? Dodatkowo we wrześniu byłam na spotkaniu autorskim z panią Małgosią, które to wspominam niezwykle ciepło. Tak samo zresztą jak sam moment czytania książek. Pamiętam, jak zamówiłam sobie drugi i trzeci tom i nie mogłam usiedzieć w miejscu w dniu, w którym spodziewałam się listonosza. To był chyba jeden z pierwszych naprawdę ciepłych dni - w każdym razie pierwszy raz miałam na sobie krótkie spodenki i jak tylko odebrałam paczkę, pobiegłam do piwnicy po leżak, rozłożyłam się z nim w ogrodzie i zaczytana nawet nie czułam chłodu (jaki panuje zazwyczaj, gdy po raz pierwszy zakłada się krótkie spodenki).

Dalej: Cień wiatru (Carlos Ruiz Zafon). Barcelona, masa książek, tajemnica, i wielka zakazana miłość. Słowem: wzór na książkę idealną. To też świetnie pamiętam. Przede wszystkim byłam wtedy chora, więc czasu na czytanie miałam ile wlezie. O ile dobrze pamiętam, zastanawiałam się czy opłaca się zaczynać kolejną książkę o wpół do dwunastej w nocy. I było warto, oj byłooo. 

Na trzecim miejscu znajdzie się Wielki Gatsby (Francis Scott Fitzgerald). Tę pozycję czytałam z kolei na trzydniowej wycieczce do Zwierzyńca z babcią. Wczesny XX wiek, Ameryka, jazz, Murzyni, gangsterzy... kocham takie klimaty. A dodatkowo - niepowtarzalny główny bohater i takaż miłość. Wielkie przesłanie i w ogóle wielka książka. Dowód na to, że objętość nie musi być ogromna (Gatsby ma jakieś 180 stron), żeby stworzyć arcydzieło. 

W moim sercu pozostaną także na długo Papierowe miasta (John Green). Książkę czytałam z Darią na skypie (i to była pierwsza książka, którą tak czytałyśmy), co już samo w sobie niesie za sobą masę wspomnień i skojarzeń. A dodatkowo pozycja emanuje poczuciem humoru i nie przeszkadzającą mu głębią, przesłaniem. Mój egzemplarz Miast (a w każdym razie margines prawie każdej strony) jest cały zabazgrany różnymi notatkami sporządzanymi na bieżąco - rzecz jasna ołówkiem. O tak, niesamowita książka. 

No i ostatnia, ale nie mniej przez to ważna - Przeminęło z wiatrem (Margaret Mitchell). Przeciwnie nawet. Jest to najpiękniejsza książka, jaką czytałam w całym swoim życiu - z najważniejszym przesłaniem, najbardziej niezwykłą, najoryginalniejszą i najbardziej godną podziwu główną bohaterką. Jakkolwiek to nie zabrzmi, zmieniła cały mój światopogląd, a nawet życie. I szczerze to nie wiem, jakby to było, gdybym nie przeczytała Przeminęło. 

Rzecz jasna przeczytałam całą masę innych książek, które także wspominam bardzo dobrze, ale nie wyróżniają się w taki sposób z tłumu. 
Ciekawa jestem, jakie książki będę wymieniać za rok o tej porze. Bo że będę tu wtedy z Wami, wątpliwości nie mam. Jeśli chodzi o postanowienia - to owszem, jest jedno. Zależy jak na to patrzeć, może dwa. Ale nic nie mówię, bo kto wie czy to nie jest jak z życzeniami... jeszcze się nie spełni. 
Goodbye, 2013.
2014, please be good.

niedziela, 29 grudnia 2013

Dziennik Bridget Jones (2001)

Kto nie słyszał o Bridget Jones? Jeśli znajdą się takie osoby, proszę o ustawienie się grzecznie w rządku i czekanie na surowy wyrok. Chociaż i tak pewnie nikt by Wam nie uwierzył. Bridget Jones jest bowiem (pomijając już jej pozytywne szaleństwo, specyficzny charakter i genialne poczucie humoru) najpopularniejszą singielką na świecie!

Fabułę ciężko jest opisać jednoznacznie. Film opowiada po prostu o perypetiach zwariowanej trzydziestu-paro latki, uzależnionej od zakupów, papierosów i ważenia się. Kobieta marzy o czułym i kochającym partnerze, ale w realizacji pragnienia przeszkadza jej niepowtarzalny talent do wynajdowania jak najgorszych obiektów westchnień i pakowania się we wszelkiego rodzaju kłopoty. Przy tym wszystkim Bridget przez cały czas próbuje przekonać samą siebie, że mężczyzna nie jest jej do niczego potrzebny - i po części dlatego zaczęła prowadzić dziennik. No i powiedzcie, jak można jej nie lubić?


Renee Zellweger wywiązała się ze swojej roli znakomicie - utożsamia się ze swoją postacią i dzięki temu doskonale odzwierciedla charakter Bridget. Nawet dla osoby niedoświadczonej (jak ja) jest bardzo widocznie, że gra aktorska Zellweger jest naprawdę dopracowana i udana - świadczą o tym chociażby wybuchy śmiechu odbiorcy. Dodatkowo niektórym scenom towarzyszy niezwykle trafiony podkład muzyczny, w którym istotny jest także tekst (dla nieznających angielskiego - na szczęście tłumaczony) - na przykład "I'm every woman". Dopełnia to tylko obrazu i pozwala wczuć się jeszcze mocniej w klimat.
Jednak nie tylko gra Zellweger jest tu godna podziwu - wszyscy aktorzy wywiązali się tu na medal. Pochwalić muszę zwłaszcza Colina Firtha (filmowy Mark Darcy), który zdobywa serce odbiorcy już na samym początku, kiedy poznajemy go ubranego w słodki sweterek z reniferem.
 
Wielkim mankamentem filmu jest natomiast scenariusz - dialogi nie mają za dużo wspólnego z książkowymi kwestiami. Rozmyślania Bridget zostały w znacznej części pominięte. Szkoda, bo była to naprawdę zabawna postać - i jakkolwiek przy lekturze oryginału dosłownie płakałam ze śmiechu, to tutaj tylko zaśmiałam się parę razy na głos. Kontrast jest naprawdę widoczny. A nie tylko to zostało nie uwzględnione - zabrakło mi na przykład stałego ważenia się głównej bohaterki. W papierowej wersji robiła to prawie na każdej stronie, natomiast w filmie chyba tylko raz. No i dziennik... pojawił się co prawda parę razy, ale znowu: książkowa Bridget pisała w nim coś codziennie, tutaj - naprawdę sporadycznie. Zdecydowanie za mało, biorąc pod uwagę umieszczenie dziennika w tytule filmu.

"Dziennik Bridget Jones" trochę mnie rozczarował. Liczyłam na komedię chociaż w jakimś stopniu dorównującą poczuciu humoru emanującym z pierwowzoru. Tego co prawda nie otrzymałam, ale nawet mimo to film wciąż zachwyca swoją lekkością, niebanalnością i poczuciem humoru. Polecam.

Moja ocena: 7/10

środa, 25 grudnia 2013

Stosik i inne gwiazdkowe łupy!

Hejo!
Parę godzin temu zakończyłam stołowanie się. Tylko w przeciwieństwie do innych wcale nie lubię tego całego świątecznego jedzenia - spożywam tylko barszczyk, karpia i te wszystkie pyszne ciasta.
Prawdę mówiąc zmęczyło mnie to. W Wigilię, kiedy panuje względny spokój, mam zawsze oczy na mokrym miejscu (nie pytajcie czemu, bo sama nie wiem), natomiast w pierwszy dzień świąt cała rodzina jak zwykle się kłóci dokładnie o wszystko. Ale to chyba cały urok tego czasu, skoro i tak wszyscy wspominają święta z przyjemnością. Bo w którym innym miesiącu podśpiewujemy sobie "Jest taki dzień" podczas obierania ziemniaków? 

Dla nas, blogerów książkowych, koniec grudnia wiąże się przede wszystkim z masą książkowych prezentów znalezionych pod choinką. No i dodatkowo ze zwykłym stosikiem na koniec miesiąca. Powinnam Was chyba z góry przeprosić za zamęczanie - ale jak mogłabym się nie pochwalić?



Od góry:
- "Przeminęło z wiatrem: od bestselleru do filmu wszech czasów" - Ellen Brown & John Wiley  - prezent gwiazdkowy od babci... znaczy od Mikołaja. Już zacieram rączki! Zaczynam, jak tylko dokończę "Annę Kareninę".
- "Sonety" - William Shakespeare - kolejny prezent gwiazdkowy
- "Wystarczy" - Wisława Szymborska j.w.
- "Drogie życie" - Alice Munro - pożyczona od babci
- "Prawdziwy cud" - Nicholas Sparks - efekt wymiany
- "Śmierć ma 143 cm wzrostu" - Sebastian Fitzek - j.w.
- "Ponad wszystko" - Tanis Rideout - od Sztukatera
- "Alchemik" - Paulo Coelho - z biblioteki
- "Człowiek nietoperz" - Jo Nesbo - od Juventum

A obok płyta Florence and the Machine - "Lungs". Obojętne mi było, którą płytę Florence dostanę, bo i tak na żadnej z nich nie ma mojego ukochanego "Over the love". Akurat treści "Lungs" nie znam zbyt dobrze, ale najwidoczniej mam okazję, aby ją poznać :)
Dostałam także pięknego laptopa - Sony Vaio. Spełnienie moich marzeń (już nie liczmy tego, że dołożyłam się połowę)!

No i to chyba tyle. Ja zaraz włączę sobie muzykę, wezmę książkę, może zrobię herbatę. Idealny wieczór.
Jeszcze raz życzę wszystkim wesołych świąt - 

Wasza Ema :*


piątek, 20 grudnia 2013

Spadać w górę

Upadek kojarzy nam się z czymś bolesnym i nieprzyjemnym. Często długo nie możemy powstać, przez co stoimy w miejscu przed długi - zbyt długi - czas. Zarówno dosłownie jak i metaforycznie. Po jakimś czasie dochodzimy jednak do wniosku, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Więc może warto upadać - aby odbić się w końcu od dna i... spadać w górę?

Ojciec Richard Rohr uważa, że życie można podzielić na dwie połowy. W pierwszej Twoim głównym zajęciem jest próbowanie ustalenia własnej tożsamości na tym świecie, dopieszczanie "naczynia". Natomiast w drugiej stajesz się wolnym ptakiem (lub jak wolisz, duszą) i dzięki temu możesz doskonalić siebie i innych. Franciszkanin próbuje dać czytelnikowi wskazówki, jak dobrze przeżyć obie połowy. Czy udało mu się to?

Styl ks. Rohra nie należy do najprzystępniejszych - jednak jest z pewnością adekwatny do poruszanych przez autora tematów. Błędy ludzkości (i sposoby na walczenie z nimi), sens życia, porównanie go do misji i obecność Boga w tym wszystkim to tylko niektóre z nich. A o czymś takim nie można mówić językiem prostym i trywialnym, prawda? Tak więc podczas lektury należy się skupić. Jeśli ma być to dla Ciebie problemem, lepiej po książkę w ogóle nie sięgaj - refleksja już z założenia ma stać się Twoim towarzyszem podczas poznawania poglądów ks. Rohra. 
"Bóg wie, że wszyscy w takim czy innym sensie upadniemy. Często tragizujemy w obliczu wydarzeń, które dla Boga stanowią z pewnością codzienność i zdarzają się przynajmniej sześć miliardów razy każdego dnia."
Ojciec Rohr mówi szczerze i bardzo mądrze, zauważa te szczegóły życia, o którym istnieniu każdy w sumie wie, ale nikt nie zwraca uwagi. Wiele rzeczy uświadamia. Przy tym wszystkim ma cudowny dystans, co jest naprawdę godne podziwu. Nie wychwala Kościoła (jako instytucji) pod niebiosa - potrafi go też skrytykować. Przykładowo ilu księży w ogóle podejmuje temat pedofilii w Kościele, a co dopiero się na niego temat wypowiada? I to sensownie? 
Uważam, że taki właśnie powinien być ksiądz - kiedy trzeba pochwali, ale udzieli też reprymendy.
A sam fakt, że książka może nie jest napisana w najciekawszy sposób, chyba nie jest zbyt istotny. W końcu zakonnik nie jest pisarzem. A jeśli potrafi przekazać chociaż część swoich mądrości czytelnikowi, to uważam, że to już dużo. 

Czas przeznaczony na  "Spadać w górę" uważam za dobrze spożytkowany. Jak wspomniałam, sama lektura może nie należała do najprzyjemniejszych, ale czasem warto tak po prostu siąść i pomyśleć nad życiem. Zrozumieć, że jeszcze wielu rzeczy nie wiemy.
 Polecam Wam tę książkę, ale na pewno nie na obecny świąteczny rozgardiasz - raczej na spokojny, sobotni wieczór. Dopiero wtedy będzie miało to sens. A warto.

Moja ocena: 6/10

za "Spadać w górę" serdecznie dziękuję portalowi sztukater.pl 


czwartek, 19 grudnia 2013

Straszny film (2000)

Jakiś czas temu, przy okazji premiery piątej części, na nowo zrobiło się głośno o Strasznych filmach. Zastanowiłam się wtedy, dlaczego tak właściwie nigdy nie oglądałam żadnego z nich. Chyba nie było ku temu okazji. Natomiast teraz - gdy jestem chora - szukałam niezobowiązującego, zabawnego filmu, który byłby odstąpieniem od szarej monotonii leżenia w łóżku. Więc kiedy znajoma osoba po raz kolejny poleciła mi "Straszny film", postanowiłam skorzystać z okazji. Wrażenia? Hit the road Scary Movie, and don't you come back no more no more no more no more... 

Zaczęłam od zrozumienia tego, że bez dystansu do "Strasznego filmu" nie ma co podchodzić. Pierwsza scena tej parodii słynnego "Krzyku" była wypełniona mnóstwem sztucznie zaaranżowanych sytuacji. Jej bohaterka wykreowana była na pustą dziwkę, co powodowało mój niesmak. Trochę wrzasków, trochę keczupu... i to starczyło, żebym się zniechęciła. A potem było już tylko gorzej. 

Szybko się okazało, że wszystkie postacie - a nie tylko, jak miałam nadzieję, ta pierwsza przeze mnie poznana - to typowe amerykańskie nastolatki: o IQ wynoszącym mniej więcej zero, nie potrafiące sklecić poprawnego zdania. I myślące tylko o seksie. W ogóle wszystkie te pseudożarty kręciły się wyłącznie wokół seksu. Mówi to tylko o poziomie inteligencji scenarzystów. Zaśmiałam się może ze trzy razy, co i tak zawdzięczam prawdopodobnie po prostu temu, że się wyspałam. "Straszny film" nie jest ani śmieszny ani straszny - jedynie, jak już wspomniałam, niesmaczny.

Strona techniczna także rozczarowuje. Efekty specjalne - zerowe. Jaki sens widział reżyser w rażącym oko odbiorcy zmienianiu obrazu za każdym razem, kiedy zabijano któregoś bohatera? Przecież gdyby chciano, spokojnie można by to jakoś załatwić, ustawić daną postać tyłem, czy coś, gdy wbijano jej ten nóż... A tak to aż nazbyt kuło w oczy, uwierzcie. W innym wypadku przecież nie zwróciłabym na to uwagi. Chociaż... może po prostu byłam wynudzona i dlatego zaczęłam zwracać uwagę na szczegóły? 
Dalej: gra aktorska wszystkich po kolei jest godna pożałowania. Aktorzy chyba nawet nie próbowali wczuć się w swoje role. Wciąż mieli pusty wyraz twarzy, co odbieram jako zastanawianie się, co oni tam właściwie robią. A tak poza tym, to prawie w ogóle nie używali języka - chyba, że do całowania się. A oprócz tego głównie wrzeszczeli. 

Jak nietrudno się zorientować, strasznie zawiodłam się na "Strasznym filmie". Parodia "Krzyku" (którego notabene nigdy nie widziałam, ale wiem, o co w nim chodzi) miała w sobie potencjał - szkoda, że niewykorzystany. Niestety jego twórcom udało się skutecznie mnie od swojego dzieła odstraszyć. Kolejne części obejrzę najwyżej, kiedy ktoś zaproponuje mi w zamian zapłatę. 

Moja ocena: 3/10

czwartek, 12 grudnia 2013

Wolę być

Życie często porównywane jest do drogi. I faktycznie - zarówno tu i tu możemy napotkać liczne zakręty i nierówności. Nieee, nie wierzę, że zaczynam tę recenzję w ten sposób. Jakoś jednak trzeba, a to złote myśli o życiu jako pierwsze nasuwają mi się na myśl po lekturze książki o... życiu. Tak, ze wszystkimi wzlotami i upadkami - przeciętna szara egzystencja. Tak podobna i tak różna od naszych.

Dawid jest zwykłym młodym mężczyzną. Choć może nie takim zwykłym - w końcu czy każdy z nas w wieku dwudziestu sześciu lat wciąż nie ma matury, czy każdy jest synem alkoholików? W związku z tym jest on człowiekiem prostym, niewykształconym i wulgarnym - ale jednocześnie też inteligentnym, wrażliwym, ambitnym, oczytanym. No i pragnącym czegoś więcej niż banalny, pozbawiony sensu byt. Postać została nakreślona może nie idealnie, ale na pewno z pomysłem. I co nie jest bez znaczenia - można dostrzec jego wyraźną przemianę. Natomiast wszyscy inni bohaterowie... no cóż, ujmę to tak: ani nie zostali stworzeni dobrze, ani z pomysłem. A szkoda - przykładowo przyjaciółka Dawida, Maria, nakreślona została z potencjałem, niestety niewykorzystanym. Moment moment, czyżbym właśnie omówiła kreację bohaterów w akapicie opisującym fabułę? Ej, tak nie miało być! Jednak ciężko mi opisać tematykę książki w gruncie rzeczy psychologicznej, gdzie nie liczy się akcja jako taka, a właśnie bohaterowie. Szkoda, że ten najistotniejszy aspekt okazał się w większości niewypałem. Mimo to nie było trudno poczuć więzi z nimi, ponieważ - choć często niedopracowani - wydawali się oni po prostu znajomi, swojscy.
"Tak więc wygląda szczęście, a ja dobrze wiem, że trzeba się nim cieszyć, bo przemija."
Polskie realia będące scenografią do akcji z pewnością pozwoliły mi zbliżyć się do rzeczywistości głównego bohatera i utożsamić się z nim. Poruszane tematy zatem zazwyczaj nie były mi obce, ale nie mogę nie wspomnieć tu o jednym spoza tej kategorii. Dawid był mianowicie - jakby to dyplomatycznie powiedzieć - męskim odpowiednikiem kobiety lekkich obyczajów. Wątek został dość... rozbudowany. Z pewnością on sam nie mija się z przesłaniem książki, przeciwnie - doskonale się z nim dopełnia. Jednakże nie mogę powiedzieć, aby czytanie stron poświęconych temu tematowi było mi w smak.
"Kobiety budują wokół siebie ściany z grubego szkła. Trudno je przebić, ale stłuczone, rozpryskują się w drobny mak."
Paweł Bran posługuje się krótkimi, lecz przystępnymi i treściwymi zdaniami - dokładnie takimi, jakich używa się w codziennym języku. Nie uznam tego jako wady, bo przecież o wiele gorzej jest, gdy słownictwo jest tak wyszukane i wyrafinowane, że nie rozumiemy ani słowa - ale jednak brakowało mi takich typowo literackich wypowiedzi. To znaczy owszem, były takie - ale nie w naturalnej dla siebie sytuacji. Autorką takich monologów była najczęściej wspomniana już Maria. Mimo, że jej słowa wyrwane z kontekstu, mogłyby być traktowane jako niesztampowe złote myśli, to wypowiadane w sytuacji, kiedy jej rozmówcy używają licznych wulgaryzmów i kolokwializmów (i to często nienaturalnych) nie są realistyczne. Ponadto raziła mnie mała liczba opisów, paradoksalnie kontrastująca z dość wylewnym stylem bycia głównego bohatera. Przykład? Na jednej z pierwszych stron Dawid postanowił, że pojedzie do Opola - trzy kartki później już z niego wracał...

"Wolę być" nie rozczarowało mnie tylko z powodu, iż nie miałam żadnych oczekiwań, które mogłyby zostać niespełnione. Nie była to książka zła, tylko raczej przeciętna - bo niedopracowana. Nie zachęcam jakoś szczególnie do jej lektury, ale też nie odradzam jej. Mimo wszystko spędziłam z "Wolę być" kilka przyjemnych dni. 

Moja ocena: 5/10

Za możliwość lektury "Wolę być" bardzo dziękuję portalowi Sztukater.pl!


poniedziałek, 9 grudnia 2013

Pamiętnik (2004)

Andrzej Sapkowski powiedział: "świat się zmienia, słońce zachodzi, a wódka się kończy". Miał rację - chwile są ulotne, w końcu wszystko mija. Jednak po każdej minionej chwili pozostaje nam wspomnienie.
W pewnych momentach życia są one wszystkim, co się posiada, zwłaszcza kiedy miłość się gdzieś zawierusza. I choć nadmierne korzystanie ze swojej pamięci może okazać się zgubne, nie wyobrażam sobie zapomnienia swoich najpiękniejszych momentów i dalszego egzystowania bez nich, trwania jedynie w chwili obecnej, bycia pozbawioną wszelkiego doświadczenia. A co dopiero wszystkich swoich wspomnień?

A dokładnie taka jest rzeczywistość pewnej starszej kobiety przebywającej w domu starców, chorej na Alzheimer'a. Codziennie wysłuchuje historii zawartej w starym zniszczonym notatniku, odczytywanej przez Duke'a. Staruszka nie pamięta mężczyzny, ale wydaje się mu na niej zależeć. Jeśli chodzi natomiast o sam zeszyt - opowiada o zakochanej w sobie bez opamiętania parze nastolatków, Noah oraz Allie, których rozdzielają rodzice kierujący się ówczesnymi konwenansami. Czy to tylko pozory, czy naprawdę mają oni coś wspólnego z parą starców?

Na samym początku pozytywnie zaskoczyła mnie obecność cytatów z książki w dialogach. Szybko okazało się, że ekranizacja jest naprawdę wyjątkowo zgodna ze swoim pierwowzorem. Pomijając to, że wiele wątków zostało dodanych (jestem w stanie to zrozumieć, ponieważ książka była naprawdę króciutka), to żaden nie został chyba pominięty.

Gra aktorska nie pozostawia nic do życzenia - zarówno Ryan Gosling (filmowy Noah), jak i Rachel McAdams (Allie) doskonale wczuli się w swoje role. Widać było, że utożsamiają się ze swoimi postaciami, a to jest już według mnie połową sukcesu. Para nastolatków wzbudza w odbiorcy całą gamę emocji, od śmiechu do łez. I to nie dwóch czy trzech - mówimy tu o setkach. Przy napisach końcowych miałam już mokre wszystko - twarz, koszulkę, nawet włosy. "Pamiętnik", podobnie jak książka, porusza do tego stopnia, że nie sposób ująć to w słowa. Zmusza do refleksji o przemijaniu i miłości, stawia (i nie zawsze odpowiada) setki pytań o sens naszego istnienia - w tym "dlaczego człowiek tak potrzebuje miłości?". 
Jestem także pod wrażeniem scenografii. Muzyka i kostiumy dobrane zostały świetnie i pozwalają idealnie wczuć się w Południe pierwszej połowy XX wieku. Co prawda nie kocham tych lat tak bardzo jak XIX wieku, czyli niewolników, plantacji, wojny secesyjnej, ale kluby, jazz i gangi także naprawdę mnie kręcą. 


Bardzo mocno przeżyłam zakończenie. Bo jakkolwiek cała ekranizacja, jak wspomniałam, jest zgodna z pierwowzorem, tak zakończenie zostało zmienione o 180 stopni. Zupełnie się tego nie spodziewałam - więc nie dość że zapłakana, byłam też wściekła. Kiedy patrzę jednak na to teraz, widzę że każdy finał tej historii wywołałby we mnie strumienie łez. W książce było tak samo, a przecież wiecie jak się skończyła?
Świadczy to o niesamowitym talencie zarówno reżysera, jak i samego Sparksa. Kiedy kładłam się do łóżka, z wszelkim prawdopodobieństwem cała zapuchnięta (kto nie wierzy, Daria Wam z przyjemnością poświadczy), nie mogłam sobie wyobrazić, iż tego wieczora miałam w planach oglądanie horroru. Absurdem była możliwość, że o tej samej porze bałabym się zamknąć oczy ze strachu, kiedy zamknąć ich nie mogłam z zupełnie innego powodu - niepotrafieniu przestania rozmyślać. Twarze Noah'a i Allie jeszcze długo migały mi przed oczami. Nawet dwa dni po seansie wciąż o nich myślę.

Po "Pamiętniku" oczekiwałam wiele i wiele otrzymałam. Nie spodziewałam się aż takiej dawki najróżniejszych uczuć w ciągu dwóch godzin. Nie wyobrażam sobie, aby komuś film mógł się nie spodobać. Drodzy antyfani romansów - chyba najwyższa pora dowiedzieć się, że all you need is love...

Moja ocena: 9/10

sobota, 7 grudnia 2013

Dziewczęta z Villette

Od dawna zastanawiam się, jak to jest odkryć zwłoki. Martwego ciała nigdy nie widziałam (i nie żałuję!), ale już na pewno nie wyobrażam sobie zobaczenia go z zaskoczenia. Dodajmy, że może być ono w najróżniejszym, hm, stanie. Co się wtedy czuje - szok, łzy napływające do oczu, palący gniew w stosunku do mordercy, czy może wszystko naraz? A pomyśl, Drogi Czytelniku, o takiej palecie emocji w potrójnej dawce. O trzech znalezionych w jednej sekundzie ciałach?

Późny wieczór niecodzienny, bo świąteczny dla miasteczka Villette dzień. Właśnie obchodzona jest coroczna procesja świętojańska, a miasto które stara się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, z radością gości dziennikarzy z całego świata. Przestępstwa są przy takich okazjach nieodłączne, ale tego nie mógł spodziewać się nikt. Policja odnajduje bowiem ciała trzech nastolatek, a jedno z nich jest w widoczny sposób upozowane. Szybko okazuje się, że to dopiero początek...

Pierwszy tom serii czytałam stosunkowo niedawno, jednak nie powiem abym wspominała go wyjątkowo dobrze. "Nauczycielkę z Villette" oceniłam dobrze, ale z perspektywy czasu potrafię dostrzec przesadę. Kryminałów nie przeczytałam w życiu wiele i dlatego żyłam w błędnym przekonaniu, że kilka godzin niezobowiązującej lektury świadczy już o wysokim poziomie pozycji. Natomiast tutaj napotkała mnie niespodzianka - okazało się, iż kryminało/thriller także może mieć drugie dno. I to nie byle jakie, bo związane z moim ulubionym w literaturze tematem: z cienką granicą między miłością a nienawiścią. Sam morderca, choć styczności z nim czytelnik ma niewiele, jest naprawdę złożoną, niesztampową postacią; owianą tajemnicą aż do samego końca - śledczy odkryli zaledwie mały kawałeczek jego sekretów. A skąd wiem o tym ja, zwykły szary odbiorca? Ano stąd, że nie tylko sama fabuła jest tu niesamowicie oryginalna - jest takie również wyjaśnienie wszystkiego. Nie z perspektywy sędzi śledczej, Martine Poirot, a właśnie mordercy. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim. 

"Dziewczęta z Villette" jest bez zarzutu także pod względem technicznym: morderstwo zostało w każdym szczególe zaplanowane; dobrze prowadzona narracja i nie męczące opisy pozwalają wszystko sobie dokładnie wyobrazić; pióro pani Hedstrom jest proste oraz przystępne i dzięki temu książkę nie sposób odłożyć na bok. I przede wszystkim: nie sposób ją przejrzeć, nawet mimo niektórych typowych elementów dla tego gatunku, jak nagłe odkrycie wszystkich kart pod koniec książki, zamiast dozowania ich aż do finału. Ale nawet gdyby komuś udało się odkryć tożsamość mordercy wcześniej, to już na pewno nie istniała opcja rozwiązania odpowiedzi na pytanie "dlaczego?". Jak wspomniałam, był on postacią szczególną, bo - no cóż - psychopatyczną. A prawdziwe szaleństwo, które włada nad sercem i rozumem, też trzeba umieć nakreślić.

"Dziewczęta z Villette" pozytywnie mnie zaskoczyła, nie spodziewałam się tego po - jak mi się zdawało po lekturze pierwszego tomu - przeciętnej autorce. Jeśli jednak jej pióro i wyobraźnia tak zmieniły się w krótkim odstępie czasu między pierwszą częścią a drugą, to nie mam pojęcia, co będzie działo się w części trzeciej! Cieplutko polecam!

Moja ocena: 8/10

niedziela, 1 grudnia 2013

Intruz

Ten post mogę rozpocząć na dwa sposoby: pisząc w mądry sposób o duszy i ciele, ewentualnie o sławie Stephenie Meyer. A że nie czuję się na siłach na takie tematy, pozwólcie iż wybiorę ten drugi.
Otóż jak wiadomo Stephenie Meyer jest autorką jednej z (z przyczyn sobie tylko znanych) najsłynniejszych serii książkowych XXI wieku. "Zmierzch" czytałam, a jakże. I w sumie nie uważam, żeby to była seria tragicznie zła, tylko po prostu przeciętna, bez jakiegokolwiek przesłania. I niby rozumiem, że w okresie swojego wydania była naprawdę oryginalna, ale to nie zmienia faktu, iż nie pojmuję jej fenomenu. A "Intruz"... prawdę mówiąc nie spodziewałam się wiele. Jak mogłam postawić nawet najniższą poprzeczkę Meyer - co, tej od świecących wampirów? Do lektury zasiadałam zatem z nastawieniem dość obojętnym, jeśli nawet nie negatywnym. A tu spotkała mnie, cóż, niespodzianka...

Świat opanowały Dusze - przybyły na Ziemię by przejmować ciała ludzi, którzy byli okrutni, agresywni i bezmyślni. Większość poddała się bez oporu, dlatego została ich tylko garstka. Wagabunda trafia jednak na Melanie - a dziewczyna jest nader silna i nie poddaje się bez walki. Szybko okazuje się, że duszę i ciało różni niemalże wszystko - oprócz miłości do jednego mężczyzny. Dziewczyny szybko pokonują wzajemną nienawiść, aby jako sojuszniczki wyruszyć na poszukiwanie Jareda.

Słowo 'science-fiction' trochę mnie przerażało. Nie czytam fantastyki, wręcz rzygam nią. A już szczególny opór czuję do własnie tej jej odmiany (no, pomijając parnormale!). I nie powiem, żeby został on złamany, żebym miała chęć na kolejne książki sci-fi. Ale ujmę to w ten sposób: było o wiele lepiej, niżbym myślała.
Meyer wykazała się przede wszystkim oryginalnością. Swojego czasu czytałam naprawdę dużo fantastyki, ale z czymś takim się jeszcze nie spotkałam. A cenię sobie niebanalność, bo to właśnie pogłębiająca się szablonowość kolejnych fantastycznych powieści zmusiła mnie do odstawienia gatunku. Tymczasem okazało się, że "Intruz" to powieść napisana barwnie, z pomysłem, wyczuciem i wartką akcją. Książka, przy której nie można się nudzić i od której nie można się oderwać. Paradoksalnie byłam tym nawet trochę rozczarowana... szczerze mówiąc przygotowywałam się na wielkiego hejta.

Narracja także zrobiła na mnie wrażenie. Rozdwojenie jaźni Wagabundy i Mel zostało przedstawione w sposób doskonały - podobnie jak charaktery dziewczyn. Były to postacie bardzo złożone i przemyślane - pierwsza trochę lękliwa, nieśmiała; druga spontaniczna i ironiczna. Dodatkowo łączyła je odwaga.
Postaciom pobocznym również nie można nic zarzucić. Bardzo polubiłam Jeba i Jamie'go, trochę mniej Iana i Jareda. Zależy to jednak od indywidualnych gustów - wszystkie cztery były jednakowo dobrze nakreślone, dopracowane i nie mniej złożone od głównych bohaterek.

"Intruz" nosi też w sobie przesłanie - dotyczące miłości ciała oraz duszy i różnic między nimi; wadze miłości, kiedy zna się również smak nienawiści. Nie było ono być może jakieś specjalnie, hm, odkrywcze, ale było - i to jest ważne. Cenię sobie możliwość czytania między wierszami. Co prawda całość była stosunkowo przewidywalna; wyszła dość słodko, może nawet za słodko... ale to też jest potrzebne. Już dawno nie czytałam książki tak po prostu o miłości i chyba trochę mi tego brakowało. Zakończenie było jednak małą przesadą - było takie... (to chyba spoiler, więc wiecie co robić) wyidealizowane. W życiu raczej nie zdarzają się sytuacje, w których każda strona jest szczęśliwa. Jest to chyba jednak pakiet łączony, jeśli chodzi o książki "tylko o miłości". I chyba zgodziłam się na to - bo nie powiem, że było to dla mnie wielką niespodzianką. 

"Intruz" zaskoczył mnie - i to zaskoczył mnie bardzo. Może i fakt, że książkę przeczytałam po prostu w odpowiednim momencie swojego życia, ale i tak zapamiętam ją jako przyjemną i niezobowiązującą. Meyer zdecydowanie ma w sobie potencjał - potencjał niewykorzystany w "Zmierzchu". I chociaż do "Intruza" na pewno nie wrócę, to polecam go wszystkim na długie zimowe wieczory.

Moja ocena: 8/10