piątek, 31 stycznia 2014

Gra anioła

Pewnej pięknej wrześniowej nocy zaczęłam czytać "Cień wiatru". I jakkolwiek moje wcześniejsze spotkania z autorem mogłam uznać kolejno za udane i umiarkowane, to pierwsza część "Cmentarza Zapomnianych Książek" okazała się być jednym z najlepszych dzieł pisanych, jakie przyszło mi czytać. A kolejna część, "Gra anioła"? Skłamałabym mówiąc, że oczekiwałam od niej czegoś konkretnego. Chciałam tylko książki, która chociaż w jakimś stopniu dorównywałaby pierwszemu tomowi. I udało się.

David Martin to zniszczony przez życie pisarz, który próbuje utopić swoje rozczarowania, utracone nadzieje i niespełnioną miłość w tworzonych dziełach. Zamieszkuje "przeklęty" dom, w którym odkrywa ślady dawnego lokatora. Dowiaduje się, że zginął on w niewyjaśniony sposób. Jednocześnie mężczyzna dostaje propozycję napisania niecodziennej książki od enigmatycznego osobnika z aniołem przypiętym do piersi, który oferuje mu całą fortunę... i nie tylko.

Jestem oszołomiona. Recenzję tę muszę zacząć od tyłu, bo boję, że nie wszyscy dotrą do końca - a przecież muszę Was jakoś przekonać, że dzieło Zafona jest jednym z ostatnich utworów na świecie, które mogłoby wylądować na Cmentarzu Zapomnianych Książek.
Oszołomiła mnie przede wszystkim siła przekazu. "Gra anioła" to taka walka żywiołów - schowane gdzieś między kartkami wszystkie możliwe emocje walczą o dominację, by kolejno oplatać nieszczęsnego czytelnika. I faktycznie - podczas lektury jęczałam zrezygnowana, śmiałam się w licznych momentach przesyconych czarnym humorem, krzyczałam na głos w chwilach grozy. Przeżywałam wszystko z głównymi bohaterami, którzy stali się moimi szczerymi przyjaciółmi bądź znienawidzonymi wrogami. Tak, w którymś momencie ta książka przestaje być tylko książką...
"Z czasem samotność głęboko wnika w ciebie i już nie chce stamtąd odejść."
"Gra anioła" przypomina też ocean - trzeba uważać, aby nie utopić się w nieodstąpionych tajemnicach, bo może skończyć się to pójściem na dno. Znaki zapytania i wątki namnażają się tu z każdą stroną, tworząc wiele nieprzeniknionych warstw. Pod tym względem "Gra..." różni się od "Cienia wiatru". Pierwsza część była romantyczna, porywająca, po prostu piękna. Natomiast druga - tajemnicza, mroczna, smutna, trochę przygnębiająca i niezrozumiała. Końcówka nic w tym względzie nie zmienia, chyba nawet jeszcze bardziej wszystko miesza. Wciąż trzeba czytać między wierszami. Jeśli wydaje ci się, że coś się wydarzy, to możesz być praktycznie w stu procentach pewien, że to się nie stanie - i tak będzie, jak chce autor. Biorąc to wszystko pod uwagę, spokojnie mogę stwierdzić, iż Zafon doszczętnie mnie zniszczył, potem poskładał, a następnie znowu zniszczył. I chociaż obecnie jestem totalnie załamana i książkowo skacowana, to jak mam nie nazywać go geniuszem?

Barcelona nadal zachwyca. Tym razem miasto zostało ukazane jako bardziej ponure, ale równie czarujące. Stare, opuszczone ruiny domów; posępne, ciemne zaułki. I dodatkowo niezwykle barwne, wyraziste postacie przechadzające się po nich. Każda w widoczny sposób różniąca się od poprzedniej; z własnym nietuzinkowym charakterem i emocjami. Długo by wymieniać wszystkich bohaterów, ale nie mogę zapomnieć tu o Davidzie, Cristinie, Isabelli, Pedrze, Corellim... i oczywiście o starym księgarzu, Sempere. Pójście ich śladami - choć może nie dosłownymi - kusi. Zdecydowanie, gdybym nie miała zagwarantowanej wycieczki do Barcelony w czerwcu, pewnie właśnie kupowałabym bilety na samolot.

Zakończyć tę recenzję mogę na wiele sposobów, ale żaden z nich nie wydaje mi się dość spektakularny, choć w jakiejś części oddający doskonałość "Gry anioła". Spróbuję jednak tak: Zafon w pewnym sensie zdaje się odwodzić czytelnika od podjęcia zawodu pisarza. Jednak pisząc tak wielką książkę, otrzymuje efekt dokładnie odwrotny...

Moja ocena: 10/10

piątek, 24 stycznia 2014

Alchemik

Wydaje mi się, że każdy lubi się raz na jakiś czas głębiej zastanowić nad jakimś tematem. Poważnym czy lżejszym, nieważne. Dojście do dobrych wniosków zawsze zadowala myśliciela - a w każdym razie mnie. Lubię filozofować i lubię czytać filozoficzne książki (z czego moją ulubioną jest "Mały książę", polecam wszystkim!). Natomiast droga do twórczości Coelho długi czas stała dla mnie otworem, ale jakoś z niej nie korzystałam, mimo swoich upodobań. Aż do momentu, kiedy traf chciał, aby w moje ręce wpadł "Alchemik". A jak mogłabym protestować przeciw temu aspektowi mojej Własnej Legendy?

Santiago jest młodym pasterzem. Jego życie toczy się spokojnie i bez zakłóceń - chłopak po prostu pilnuje, aby jego owce miały wodę i pożywienie, a sam rozkoszuje się przy tym faktem stałej wędrówki. Aż pewnego razu dwie noce z rzędu śni mu się ten sam sen. Potem wydarzenia dzieją się szybko - młodzieniec spotyka Starego Króla, odbywa z nim ważną rozmowę, a następnie rusza, aby odnaleźć egipskie piramidy i ukryty wśród nich skarb, a zarazem spełnić swoje marzenie.

Uważam, że pisarz ma talent, gdy potrafi oddziałać na swojego odbiorcę tak, aby rozmyślał nad jego dziełem poza momentem jego czytania. Coelho to robi. Przede wszystkim motywuje do spełniania marzeń - wydaje mi się, że już zawsze gdy będę miała jakieś pragnienie, pomyślę "a może jest to część mojej Własnej Legendy?" (czyli mówiąc wprost, coelhowego przeznaczenia). Tak, "Alchemik" niesie ze sobą przesłanie, i to nie byle jakie. Rzadko kiedy można się natknąć na pozycję po prostu o spełnianiu marzeń - przykładowo mój ukochany "Mały książę" (który jest skądinąd do "Alcheimka" pod wieloma względami podobny) mówi o wadze przyjaźni, miłości. A jakkolwiek sama książka jest absolutnie niezwykła, to jednak jej tematyka jest dość banalna... Jednakże nie oznacza to, iż w "Alchemiku" nie natkniemy się na wątek miłosny. Istnieje on, przyczajony, aby dopiero z czasem ukazać swoje znaczenie. Tak, wszystko zostało przemyślane i dzięki temu jest spójne. A dodatkowo, aby umilić odbiorcy lekturę, ukryte. Jaka byłaby przyjemność w otrzymaniu wszystkiego na tacy? Trzeba się trochę wysilić, przemyśleć - ale czy ktoś zna większą radość niż wykrzyknięcie "to ma sens!" po przeczytaniu dość zawiłej książki?
"I kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie twojemu pragnieniu."
Coelho to mistrz wszelkich symboli i alegorii. Wnioskując po ilości różnorakich złotych myśli i trafnych spostrzeżeń, uważam że musi mieć on wyjątkowo otwarty i jasny umysł. Mimo to żałuję trochę, iż jego styl (choć prosty i przystępny) cechuje się pewną dosadnością, jakby autor chciał wytłumaczyć coś swojemu czytelnikowi zupełnie jak małemu dziecku. Akurat ten szczegół nie przypadł mi do gustu, ale ogółem... naprawdę nie narzekam. Chociażby ze względu na samą kreację głównego bohatera. Santiago był postacią przemyślaną i wielowarstwową - odważną, inteligentną, wrażliwą, o gorącym sercu. Odbiorca może obserwować powolne kształtowanie się jego charakteru. Także wszystkie emocje chłopaka zostały oddane idealnie. Przez usta Santiago (choć nie tylko jego, nie był on wszakże jedyną postacią) zostały wypowiadane rozmaite myśli i opisy uczuć, które się niby zna, ale których jednak nie jest się w stanie nazwać. Aż do lektury "Alchemika". 

Dzieło Coelho łączy się też w pewien sposób z Biblią. Pojawiają się jej motywy czy nawet postacie. Paulo zdaje się tłumaczyć wiele zjawisk (tych, na które człowiek nie ma wpływu) obecnością Boga. Nie jest to jednak w żadnym wypadku natarczywe, wręcz przeciwnie - spójne, sensowne, a nawet pomysłowe. Słowem to kolejny dowód na poziom kunsztu autora.

"Alchemik" (chociaż króciutka) nie jest książką na jedną godzinę czy nawet wieczór. Przeciwnie - to właśnie dłuższe zastanowienie się sprawia, że z lektury można wynieść naprawdę wiele. A ja lubię takie lektury, więc jestem przekonana, iż nie jest to moje ostatnie spotkanie z Coelho. Polecam "Alchemika" wszystkim - bo kto nie lubi spełniać marzeń?

Moja ocena: 8/10

czwartek, 16 stycznia 2014

Ponad wszystko

Już bardzo, bardzo długo nie pisałam żadnej recenzji pod wpływem oszołomienia wywołanego lekturą. Problemy z czasem znacznie mnie spowalniały i przez to moja opinia często pojawiała się dopiero kilka dni po ukończeniu książki. Teraz jednak mam taką okazję - ostatnią stronę "Ponad wszystko" przeczytałam jakieś pół godziny temu. Przed oczami wciąż przewijają mi się bohaterowie, najważniejsze sceny. Recenzja być może nie będzie należała do najbardziej udanych, ale zdecydowanie zamierzam się tym delektować. 

Jest rok 1924. Słynny wspinacz -  George Mallory - podejmuje swoją trzecią próbę zdobycia Mount Everestu. Wszyscy podziwiają go widząc w nim bohatera, jednak nikt nie zdaje się dostrzegać niczego więcej. Tymczasem mężczyzna zostawia w domu rodzinę - kochającą żonę i trójkę dzieci - która zamartwia się, tęskni, stara się nie myśleć o tym, że George może nie wrócić z niebezpiecznej wyprawy...

Góry i zimno. Nie mogę pozbyć się namacalnej obecności tych dwóch rzeczy. Pani Rideout jest mistrzynią w tworzeniu odpowiedniego klimatu i opisów - czytając "Ponad wszystko" dosłownie trzęsłam się z zimna (już pomijając fakt, że w moim pokoju jest naprawdę lodowato). Wciąż miałam wrażenie, że jestem wysoko ponad ziemią, że czuję porywisty zimny wiatr smagający moją skórę. I jednocześnie kurczył mi się żołądek na samą myśl o tym, jak rzeczywiście musiało być na Evereście. 
Atmosfera Himalai została oddana idealnie - ale w końcu nie tylko o tym opowiadała ta książka. Dotyczyła ona także losów Ruth - opis jej dnia przeplatał się tu z przeżyciami George'a. A świat jego żony został oddany równie dobrze, jak ten mieszczący się wysoko ponad naszymi głowami. Naprawdę można było poczuć to dwudziestolecie międzywojenne, czyli jedną z moich ulubionych epok. Stosunkowa bieda, straty emocjonalne i materialne spowodowane minioną wojną, a dodatkowo indywidualne odczucia rodziny głównego bohatera - kto wie, która sytuacja była tu bardziej warta współczucia.
"Może nic nie jest warte tego, by za to umierać. To jakieś wariactwo, bezcelowe dążenie i żądza chwały - dla siebie samych, dla króla i ojczyzny. Ale jeśli nie ma niczego, za co warto umierać, nie może też istnieć nic, dla czego warto żyć."
Także portrety psychologiczne wszystkich postaci zostały w każdym aspekcie dopracowane. Postacie George'a i Ruth zachwycały przede wszystkim swoim realizmem. Doskonale została oddana determinacja, siła pragnienia, ale i rozdarcie wewnętrzne czy wahania George'a; miłość, kująca boleśnie tęsknota Ruth, jej obojętność na otaczający ją świat, w którym nie ma jej męża. Myślę, że w tym momencie warto wspomnieć, że książka ta opiera się na faktach - więc choć została sfabularyzowana, to autorka (o czym opowiedziała w nader ciekawym posłowiu) uzyskała dostęp do autentycznych listów małżeństwa Mallory. Uświadomienie sobie tego, z podobnych powodów, jak te które sprawiają że boimy się bardziej na horrorach powstałych w oparciu na rzeczywistych zdarzeniach, wywołuje łzy w oczach.
Postacią wartą wyróżnienia jest też w moich oczach inny uczestnik wyprawy, Sandy. Był najmłodszy z wszystkich wspinaczy i przez to niedoceniany. Jego uczucia (odwaga, nieustępliwość, rozdarcie dotyczące prywatnych spraw sercowych i rodzinnych) zostały opisane nie gorzej niż Mallory'ego - a że chłopak był o wiele od George'a młodszy, jednocześnie był mi bliższy.

"Ponad wszystko" to książka niezwykła - naturalna, oryginalna, wzruszająca, z głębokim przesłaniem dotyczącym obsesyjnych pragnień. Po prostu przepiękna. Strony i słowa muszą się w którymś momencie skończyć, ale historia zostaje w sercu na bardzo, bardzo długo. Gorąco polecam.

Moja ocena: 9/10

Za możliwość odwiedzenia górskich szlaków i poznania
niezapomnianej historii, serdecznie dziękuję
stowarzyszeniu sztukater.pl 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Anna Karenina

Wydaje mi się, że jestem dość wybrednym czytelnikiem. Książki, które przez większość blogosfery zostały okrzyknięte genialnymi, dla mnie niejednokrotnie są po prostu przeciętne. Istnieje jednak pewien "gatunek" dzieł pisanych, który mogę czytać bez końca i za każdym podejściem jestem równie zachwycona. Mianowicie jest to klasyka. Książki, które się nie zestarzały, które przewyższają poziomem niemal wszystkie współczesne dzieła i wciąż pozwalają na odkrycie w nich czegoś nowego. Tym razem przyszła dla mnie kolej na "Annę Kareninę", która określana jest jako romans wszech czasów stojący obok "Wichrowych wzgórz" i mojego ukochanego "Przeminęło z wiatrem". To, że książka mi się spodoba było pewne - ale czy Tołstoj spełnił wszystkie moje oczekiwania?

Anna Karenina przyjeżdża w odwiedziny do brata, Stiepana Arkadjicza, aby pogodzić go z żoną. W międzyczasie udaje się na miejscowy bal, na którym poznaje Wrońskiego - adoratora siostry swojej szwagierki. Anna czuje, że między nią a mężczyzną (zwanym także Aleksy'm Kriłłowiczem) zaistniało coś, co nie powinno mieć miejsca - i właśnie dlatego szybko opuszcza Moskwę. Aby nie dopuścić do czegoś, czego potem by żałowała. Do zdrady męża i ukochanego synka. Kobieta nie przewiduje jednak, że miłość - mimo jej ucieczki - doścignie ją sama. 

Już pierwsze strony "Anny Kareniny" uświadomiły mi, że z Tołstojem jest jak z miłością, nienawiścią, czy paraliżującym lękiem - spotkania z nim nie da się opisać, dopóki się go nie doświadczy. Nie ma słowa, którym dałoby się opisać jego pióro - jest jednocześnie obrazowe, klimatyczne, bogate, miejscami humorystyczne i przede wszystkim pełne rozmachu. Charakteryzuje się wyjątkowo długimi zdaniami i całą masą zbędnych, ale jakże przyjemnych opisów. Atmosfera dziewiętnastowiecznej Rosji została oddana idealnie, wraz ze wszystkimi szczegółami - całymi dyskusjami na temat ówczesnych problemów, czy salonowymi konwersacjami. Inaczej niż "genialne" określić się go nie da - no chyba, że ktoś podsunie mi jeszcze bardziej wzniosłe słowo.
"Po to człowiekowi dany jest rozum, by mógł się pozbyć tego, co mu jest przykre"
Chciałabym jakoś dobitnie ująć to, co sądzę o rewelacyjnej kreacji bohaterów, ale chyba znowu mam problem z wysłowieniem się. Wszystkie postacie (a było ich od groma! - Anna, Wroński, Stiwa, Dolly, Kitty i Lewin to dopiero główni bohaterowie!) zostały nakreślone iście mistrzowsko. Każda ma swój indywidualny charakter, emocje, myśli, poglądy i wspomnienia; każda budzi w czytelniku inne uczucia. Dodatkowo narracja między nimi przeskakiwała w odpowiednich momentach - tak, że nie sposób jest znudzić się zbyt długim ciągnięciem jednego tematu. No, może na początku. Ale im dłużej przebywa się w świecie Anny Kareniny, tym bardziej się do niego przyzwyczaja - aż w końcu czuje się łzy w oczach na myśl o rychłym rozstaniu. A może po prostu była to wina zakończenia? Poruszającego, wstrząsającego, niesprawiedliwego... i uosabiającego całe przesłanie tej książki.
Chyba trochę zboczyłam od tematu i w sumie nie powiedziałam ani słowa o głównej bohaterce. Należy zacząć od tego, że Anna jest postacią niezwykle złożoną. I wcale nie lękliwą, skromną i pokorną (jak mają w zwyczaju główne bohaterki ówczesnych książek) lecz przeciwnie - wyrazistą, odważną, zawsze pogodną i nie ukazującą światu swoich łez. Biorąc pod uwagę także jej gorące serce - jest to dla mnie postać niemalże idealna. Natomiast jej zachowanie, myśli, odczucia w ostatnich rozdziałach... za to mogłabym przyznać autorowi własnoręcznie zrobiony medal.

Jedynym mankamentem "Anny Kareniny" jest jej długość - 900 stron to nie przelewki. Wiąże się z nimi także dość rozwleczona akcja: fakt faktem czytałam "Annę..." całe trzy tygodnie! Jednakże teraz, gdy po skończeniu lektury patrzę na nią perspektywicznie, to uwierzcie - naprawdę jestem gotowa wybaczyć Tołstojowi dosłownie wszystko.

Jestem niewypowiedzianie szczęśliwa, że sięgnęłam po "Annę Kareninę". Już od kilku miesięcy nie czytałam tak doskonałej książki! Zawiera ona w sobie dokładnie wszystko, czego poszukuje w literaturze. Jestem pewna, że spodoba się ona każdemu wielbicielowi romansów i zapewni mu kilkanaście godzin naprawdę dobrej rozrywki. Gorąco, gorąco polecam.

Moja ocena: 8,5/10