Wciąż nie mogę wyjść ze zdziwienia, jak Hollywood zmienia treści adaptowanych przezeń książek. Nie zawsze oczywiście, ale jeśli już - to w całości. Kiedyś obiło mi się o uszy, iż kultowy już "Frankenstein" różni się od swojego oryginału - a mimo to i tak byłam zdumiona; wciąż jestem zdumiona. Żeby nie było: to jest naprawdę bardzo, bardzo dobry film. A jednak wciąż ciśnie mi się na usta pytanie: "dlaczego?"...
Fabuła chyba nie wymaga dogłębnej, hm, analizy. Bo czy znajdzie się ktoś, kto nie zna potwora stworzonego z kradzionych ciał i szczątków? Właśnie, istnieje on nawet w świadomości małych dzieci.
Adaptacja (żeby nie powiedzieć 'ekranizacja' - nie znających różnicy między nimi odsyłam do Wujka Google) jest bogatsza o "podarowanie" monstrum mózgu zwyrodniałego mordercy. A reszty, cóż, można się już samemu domyślić.
Zachwycił mnie już nader pomysłowy wstęp - mężczyzna stojący na scenie, zapowiadający "film, który może widzami wstrząsnąć, a nawet ich przerazić". Następnie na ekranie (tym w filmie, nie monitorze komputera) wyświetliła się lista aktorów - pomijając potwora, tam pozostał znak zapytania. Bardzo pomysłowe i oddziałujące na wyobraźnię.
Gra aktorska nie pozostawia nic do życzenia. Mimo to skłamałabym mówiąc, iż nie była ona pod pewnym względem zabawna, choć nie sądzę, aby było to zamierzone. Po prostu zdecydowanie różni się ona od współczesnych metod. Przykład? Znajomi Frankensteina zaniepokojeni jego nieustannymi pobytami w swoim laboratorium, próbują dobić się do drzwi argumentując to rozszalałą burzą (no i faktycznie, deszcz mógł konkurować z polskim listopadem, choć niekoniecznie tegorocznym). Natomiast gdy mężczyzna wpuszcza ich do środka - wszyscy są zupełnie susi. Jest to jednak tylko jeden z wielu aspektów, które kocham w przedwojennym kinie. Podobnie rzecz ma się z efektami specjalnymi. Biorąc pod uwagę rok produkcji (1931) można powiedzieć tylko, niczym internetowy pieseł - wow! A przy tym mają one w sobie o wiele więcej dobrego smaku aniżeli te współczesne, przesadzone.
Poza niezamierzonymi, a wywołującymi uśmiech walorami starego kina, we "Frankensteinie" występuje także zaplanowana groteska. To chyba jedyne, poza potworem oczywiście, podobieństwo do papierowej wersji historii, również nie pozbawionej czarnego humoru. Dodatkowo wartka akcja (bardziej dynamiczna niż w książce; tam była wręcz powolna, ale też nie odbierałam tego jako wady, biorąc pod uwagę charakter powieści, zupełnie inny niż jej adaptacji) nie pozwala nudzić się podczas seansu. Podobnie jak krótki czas jego trwania - zaledwie godzinę. Osobiście mam problemy z usiedzeniem bez ruchu przed dwie godziny, wiec jest to dla mnie idealna długość!
Teraz przejdę do wyjaśnienia, co mnie tak we "Frankensteinie" zdziwiło. Mianowicie jest to rozmiar zmian.
Zmienione zostało niemalże wszystko - imiona, wątki, miejsca akcji; zostały dodane nowe postacie i motywy - na przykład wspomnianego już mózgu przestępcy. A także, co mnie najbardziej zmartwiło, została pominięta psychologiczna strona powieści. Oryginał nie ma w sobie nic z horroru i według mnie to jest największą jego zaletą - to przesłanie pytające, kto jest prawdziwym potworem. Film nie pozostawił z tego nawet suchej nitki, a samo monstrum to jedynie bezmyślne stworzenie myślące o krwi.
Obejrzenie "Frankensteina" sprawiło mi niewypowiedzianą przyjemność, jednak wciąż czuje nutkę rozczarowania spowodowaną tym pominięciem najlepszej strony zamysłu autorki książki. Mimo to, i tak uważam "Frankensteina" za film idealny na długie listopadowe wieczory. Cieplutko polecam.
Moja ocena: 8/10
Najpierw muszę przeczytać książkę, a dopiero później mogę pomyśleć o filmie. :>
OdpowiedzUsuńPodpisuje się pod Kingą :)
UsuńWydaje mi się, że oglądałam to kiedyś jak byłam mała. Tak bardzo się tego bałam :)
OdpowiedzUsuńA przy okazji zapraszam na konkurs:
http://swiatnatchnionyksiazkami.blogspot.com/2013/11/konkurs-przedzimowy.html
Podobnie jak Kinga, najpierw rozejrzę się za książką, później dopiero obejrzę film. :)
OdpowiedzUsuńŚliczny nagłówek! Bardzo mi się podoba! :)
Zwykle nie oglądam czarno-białych filmów, ale na ten powinnam się skusić! :)
OdpowiedzUsuńUP - Czy ja wiem... ten film można spokojnie obejrzeć bez znajomości książki, późniejsza lektura nic na tym nie straci :)
OdpowiedzUsuńnom, ja ten tegest... zjadłabym coś. najlepiej coś ciepłego, bo trochę mi zimno. w sumie nic dziwnego: przez ostatnią godzinę leżałam nieruchomo i czytałam "Wizję". też bym się czegoś napiła. czegoś ciepłego. może herbaty? tak, tak, herbata to dobry pomysł. no i poza tym to bym coś porobiła, ale nie wiem co. chyba ponownie poczytam. no i bym posłuchała jeszcze muzyki. w sumie mogę teraz ją włączyć, ale jest już włączona. szokujące. mam jutro sprawdzian z geografii. fajnie byłoby coś umieć, jednak najwyraźniej siła wyższa nie chce bym coś umiała. siłom wyższym trzeba się przyporządkować. a więc nic nie będę umiała. spoko, ważne że dobrze napisałam sprawdzian z matmy i ciekawi mnie ocena z polskiego z pracy klasowej. miałam mega wenę podczas pisania listu jako Antygona. mój zasób słownictwa czasami mnie fascynuje. i wiesz co? na serio bym coś zjadła. a przecież przed chwilą jadłam. to już nie jest fascynujące, to jest przerażające.
OdpowiedzUsuńJa na razie planuję książkę przeczytać, a później zobaczę, jak będzie z filmem ;)
OdpowiedzUsuńChyba jednak wpierw przeczytam książkę. Ze względu na te duże różnice między dziełami. Wiesz może ile ma stron książka? ;)
OdpowiedzUsuńtak, czytalam jakies 2 tygodnie temu wiec pamietam. ma jakos troche ponad 200 stron, ale okrutnie mala czcionka : /
UsuńOho, nawet dzisiaj komentowałam recenzję nowej powieści o Frankensteinie na Stacji Sto Słów ;) I tam właśnie pisałam to, co i tutaj napiszę. Najpierw książka Shelley. Klasyka to klasyka, i basta. Tym bardziej chciałabym móc właśnie ujrzeć te wszystkie różnice, o których piszesz. Poza tym tak właśnie słyszałam, że w książce kwestia horroru jest niejako niewypowiedziana, ale to chyba typowe dla powieści gotyckich, że straszy to, co między wierszami, klimat, i to, co z tego wynika.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą kino przedwojenne jest mi praktycznie obce. Wiem tylko, że właśnie filmy były krótkie - pewnie ma to sporo wspólnego z kosztami - i to właściwie tyle. Chętnie obejrzę po lekturze, podejrzewam, że to fascynujące oglądać film który ma ponad 80 lat! Jak bardzo odmienne było wówczas kino. No i jak mnie denerwuje nieznajomość różnicy między ekranizacją a adaptacją ;) Pozdrawiam ciepło!
chyba nie zawsze krótkie - "Przeminęło z wiatrem" (1939) trwa jakieś 4 godziny :D
UsuńDobry wybrałaś ten obrazek ;D filmu nie widziałam, ale jako że bardzo lubię te stare, które mają w sobie jakąś szczególną magię to chętnie się zapoznam :)
OdpowiedzUsuńAni książka, ani film, jak wiesz, są mi nieznane. ;) Nie wiem, czy akurat takie kino, by mi się spodobało. Do zapoznania z książką jestem bardziej skłonna, ale to się jeszcze zobaczy. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Nie oglądałam, ani nie czytałam, ale kiedyś na pewno najpierw sięgnę po lekturkę i przejdę do ekranizacji :D
OdpowiedzUsuńNajpierw książka, ale jeszcze trochę czasu minie, zanim się za nią zabiorę:)
OdpowiedzUsuń