środa, 15 kwietnia 2015

Najlepsze lekarstwo na złamane serce? (Poradnik pozytywnego myślenia, 2012)

Uwielbiam oglądać ekranizacje książek. Przyczyna jest prosta: filmy niebędące ekranizacjami bądź ewentualnie horrorami zwykle sprawiają mi trudność ze zrozumieniem fabuły (no, chyba że jest to banalna komedia romantyczna, w której nie ma za wiele do rozumienia, ale także i do oglądania). Tutaj fabułę znam natomiast na wylot. Mogę więc oddać się niekończącej się przyjemności krytycznego spoglądania całość produkcji. A jaka okazała się być ta Davida O. Russella, jak myślicie?

Papierowa wersja historii załamanego rozstaniem Pata, który robi wszystko, aby wrócić do swojej żony, zrobiła na mnie spore wrażenie. Filmu byłam ciekawa już dłuższy czas, ale nie spodziewałam się po nim wiele. Mimo Oscara dla Jennifer Lawrence i gamy innych nagród oraz nominacji, słyszałam już niejedną negatywną opinię o ekranizacji powieści Matthew Quicka. Niestety, jak się okazało, znalazło się wiele prawdy w tych słowach. 


Przede wszystkim Poradnik pozytywnego myślenia jest niesamowicie chaotyczną produkcją. Gdybym nie znała już zarysu fabuły i przebiegu akcji, za nic w świecie nie zdołałabym się odnaleźć w przedstawianej Filadelfii. Wydaje się, jakby zamysłem reżysera było wciśnięcie w scenariusz jak największej liczby całkowicie zamotanych dialogów w przypadkowej scenerii, spajanie ich ze sobą za pomocą ukazywania wspólnego biegu Pata i Tiffany, i wmówienie odbiorcy, że to ma sens. Otóż nie ma. Poradnik moimi oczami jest niczym innym jak zlepkiem zupełnie nie wiążących się ze sobą scen, połączonych w randomowej kolejności. Widzowi pozostaje zatem skupić się na najprzyjemniejszej dla oka części tego filmu, czyli na tańcu. Tutaj jest wreszcie na co popatrzeć! Jennifer Lawrence rzeczywiście przyzwoicie spisała się, odgrywając niezrównoważoną, ale zdeterminowaną Tiffany. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o Bradleyu Cooperze, który niezmiernie mnie irytował zarówno jako aktor, jak i postać w filmie, ale pozostaje faktem, że taniec z Jennifer udał mu się pierwszorzędnie. Wtedy też seans zaczął sprawiać mi prawdziwą przyjemność. Inna sprawa, że właśnie muzyką reżyserzy kiepskich filmów zwykli rozwiązywać swoje problemy. Prawdziwe znaczenie i tak ma to, że finał Poradnika pozytywnego myślenia koniec końców ogląda się z zadowoleniem, które neutralizuje wcześniejsze nieprzychylne doznania. 

Dzieło Russella nie wymęczyło mnie, ale też nie sprawiło, że pogrążyłam się w przyjemnym zapomnieniu. Owszem, zdołałam wciągnąć się na kilka chwil i czerpać przyjemność z oglądanych zdarzeń, ale nic więcej. Jeśli chodzi o historię Pata, mogę polecić Wam jedynie powieść Matthew Quicka. Jeśli zaś zapoznacie się z nim już po seansie ekranizacji, wtedy na pewno nauczycie się myśleć pozytywniej!

6 komentarzy:

  1. A ja ani książki, ani filmu...jakoś tak się uchowałam :D Z pewnością zacznę od książki!

    OdpowiedzUsuń
  2. O tak, i ja polecam książkę Quicka!
    Odniosłam zupełnie inne wrażenie, bo dla mnie właśnie te pozornie nie powiązane ze sobą sceny łączyły się w bardzo ładną i zgrabną całość :D No i Jen >>>>> filmowy Pat, nie ma co ukrywać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Książka niespecjalnie mnie przekonuje, ale może na film się skuszę :) Zwłaszcza, że lubię tę aktorkę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Książki nie czytałam, filmu nie oglądałam...Zacznę od książki jak komentatorka powyżej. A film i tak bym obejrzała :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Kiedyś chyba w końcu obejrzę ten film - na książkę ochoty nie mam, ale film nie jest tak wymagający i absorbujący, więc nawet, jeśli będzie słaby, nie będę miała poczucia straty cennego wolnego czasu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Oglądałam, nie czytałam, ale nie odczuwałam, że się gubię. Lekko irytował mnie ciągły temat piłki i hazardu, postać ojca była niemożliwa i denerwująca, ale wszyscy byli lekko szaleni, więc się wpasował. Podobało mi się, ale bez szału. :)

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń