Możliwe spoilery.
Ciekawe, czy ktoś wejdzie w ten tekst. Po pierwsze, fala sezonowości na Gwiazd naszych wina przeszła już jakiś czas temu. A po drugie, w związku z tym że już przeszła, chyba wszyscy w większym czy mniejszym stopniu rzygają milionem recenzji powieści (bo przecież nie nią samą)- bądź jej ekranizacji - pana Greena. Raczej w mniejszym, bo wszyscy ją kochają. Natomiast ja byłam jakimś dziwnym wyjątkiem. Może i wciąż jestem. Może kiedy ta noc się skończy, znowu będę mówiła, że to historia jak historia, że nie płakałam przy książce, nawet nie miałam zamiaru, nie było nad czym, i ogółem nie wiem, czym się jarać. Ale nie dzisiaj. Może jutro. Na razie słucham Not about angels i What you wanted i czuję, jak mój eyeliner z powrotem zasycha i piszę te słowa bez większej nadziei na większy odbiór, ale co innego mogę ze sobą teraz zrobić?
Nic nie streszczam. Nie dlatego, że zakładam, że wszyscy historię już znają. Po prostu nie chcę mi się. Za dużo myśli, za mało czasu. Ten wpis będzie bardziej pamiętnikiem niż recenzją, i będzie bardziej dla mnie, niż dla was. Wybaczcie mi to. Muszę sobie parę rzeczy głośno przemyśleć, a po niektórych filmach, książkach czy czymkolwiek, rozkminy są zbyt warte uwagi, by przeminęły wraz ze wschodem słońca. Może ktoś skorzysta, może ktoś obejrzy... Do rzeczy.
Film włączyłam z nadzieją, że dołączę do fanów. Sama nie wiem, czy się udało, ciężko to na razie stwierdzić. Ale uczucia mam takie, jak chciałam. Choć nie od początku tak było. Śmiałam się w zabawnych momentach, a serce zabiło mi mocniej, kiedy Gus uderzył w Hazel, bo wiedziałam, że to początek czegoś wielkiego, i przy wszystkich 'ważnych' kwestiach typu 1) granat, 2) metafora, 3) rollercoaster, etcetera, miałam jakieś krótkie refleksje, bo to wszystko jest bardzo trafne, i widziałam to już w książce rok temu, ale nie ruszyło mnie jakoś specjalnie. Sama nie wiem, czy teraz się to zmieniło. To nie będzie moje motto życia, nie wytatuuje sobie tego na nadgarstku, ani nie kupię sobie kubka czy koszulki z napisem "maybe okay will be our always", ale w jakiś tam sposób sprawiło, że się na chwilę zatrzymałam. Zresztą nie miałam wyjścia, bo przez pierwsza połowę film cały czas mi się zacinał.
Ale jednak przez ten cały czas jedna myśl nie dawała mi spokoju - coś jest z tobą nie tak. Serio jesteś aż taka nieczuła? Umiesz płakać tylko nad sobą, a nad naprawdę smutną historią - nie? Były momenty, w których jakoś chciałam się do tego przymusić, dziwcie się do woli. Chciałam po prostu, żeby wszystko było ze mną okay. Ale sami wiecie jak to jest, akurat da się zmusić siebie do czegokolwiek, organizm to niezła przekora. Zwłaszcza, że w tyyylu przypadkach robi ci kawał i na przykład zaczyna chorować na raka, ale nie o tym. Znacie moment 'przedpogrzebu', no nie? Wtedy coś we mnie pękło. Łzy zaczęły lecieć, i nawet się ucieszyłam w pierwszym momencie, znowu dziwcie się do woli, ale to co się potem ze mną stało... jakby ktoś zburzył jakiś niewidzialny mur. No, może to duże słowo - ścianę. I nie mogłam już zapanować nad niczym. Może nie tak jak na Titanicu, ale czy jakikolwiek film można w ogóle porównać z Titaniciem? Więc myślałam o tym, że to jest niesprawiedliwe. Że tak ciężko znaleźć jest swoją Wielką Miłość, a kiedy już się to stanie, zawsze Coś musi to popsuć. Zastanawiałam się nad rakiem dziadka, co musieli czuć bliscy, bo ja urodziłam się zbyt późno... Co musiała czuć prababcia, kiedy Niemcy zabierali dziadka... No pięknie, znowu zaczynam płakać. Codziennie gdzieś kończą się, ale i zaczynają, takie małe nieskończoności, które są piękne, ale dlaczego nie mają szansy być wielkimi nieskończonościami? Ale wierzę w to, że po każdym prawdziwym i głębokim uczuciu, zostaje gdzieś na ziemi wieczny ślad. Nie jestem realistką. I chcę w to wierzyć.
Poza tym jedno życie składa się ze zbyt wielu uniesień, radości, smutków, bólu i w ogóle emocji, żeby to mogło tak po prostu wyparować. Tak samo jak Gus, cholernie mocno boję się zapomnienia. Nie godzę się na nie, także jak on. Wiem, że nie mam na nie wpływu, ale to w końcu jedyne co mogę zrobić. Walczyć przecież nie sposób. Okay - choroby, złamane serca, nawet śmierć. Ale zapomnienia i przemijania zaakceptować nie mogę. I znowu - nie chcę.
I to chyba na tyle. Zaczynałam z nadzieją, potem myślą że znowu się rozczaruję, a w końcu... skończyłam jak wszyscy. Ale chciałam tego przecież. Przepraszam za ten tekst, ale od czego mam bloga?
I ustalmy - nie zostanę największą fanką TFIOSa. Nie będę fangirlować Augustusa. Nie będę słuchała soundtracku do filmu zamiast normalnych płyt, ani prawdopodobnie wracać do filmu. Książka ani film nie zostają moimi ulubionymi i nie będę ich polecała wszystkim ludziom, których spotkam. Ale Green z pomocą reżysera, jakkolwiek się nazywa, dokonali czegoś, czego nie poczułam - a powinnam - rok temu. Wzbudzili we mnie uczucia, o których możecie czytać w tym poście. Może nigdy więcej się tak przed Wami nie obnażę. Zapewne już jutro będę się tego wstydzić. Ale są takie dzieła, po których nie można inaczej. Więc... okay?
Oj, moje przemyślenia w trakcie i po filmie były bardzo podobne. Z jedną różnicą - ja dołączyłam do świty Greena i stałam się jego fanką, ekranizacji również ;)
OdpowiedzUsuńHm... a to... ciekawe XD XD XD jestem troszkę zaskoczona... i
OdpowiedzUsuńJestem za tym żeby było u Ciebie więcej takich postów-refleksji. :)
Okay <3 Jak będzie potrzeba pożyczę ci koszulkę, byś nie była dłużej obnażona (badumtss) ^^
OdpowiedzUsuńMocny i... wow tekst.
Mi się film podobał bardziej od książki, uważam go za wzruszający, momentami zabawny i cudowny. Ale każdy ma swoje zdanie i trzeba je szanować :)
OdpowiedzUsuńpasion-libros.blogspot.com
mnie też podobał się bardziej od książki! przecież napisałam, że książka mnie zupełnie nie ruszyła, a film... : )
UsuńFilmu niestety nie oglądałam JESZCZE, a książka za pierwszym razem w ogóle mnie nie ruszyła. Później chciałam przypomnieć sobie co nieco przed ekranizacją i z powieścią zapoznałam się po raz drugi. Dopiero wtedy ujrzałam jej piękno i ryczałam jak bóbr.
OdpowiedzUsuńKsiążka wzbudziła we mnie ogromną gamę emocji, jednak film nie. Wszysko przez klimat na sali kinowej, ryczące na cały głos dziewczynki lub śmiejące się, gdy akor grający Gusa podniósł jedynie brew... Nie wytrzymywałam, nie miałam odpowiednich warunków do ogląania, by film wywołał jakiekolwiek głębsze emocje...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Mój brat był wczoraj na tym filmie, a dzisiaj rano zaczął czytać książkę, a ja go nigdy nie byłam w stanie namówić do czytania książek! Kiedyś na pewno i ja przeczytam książkę lub obejrzę film, ale trochę się go boję...
OdpowiedzUsuńSpecjalną fanką Greena nie jestem, ale TFIOS jakoś do mnie trafił i już tak utknął. :) Film zamierzam obejrzeć jeszcze raz, w domowym zaciszu, bo na sali kinowej jakoś nie mogłam się wczuć - to pewnie przez pociągające nosem i szeleszczące chusteczkami fanki.
OdpowiedzUsuńRzeczywiście bardzo emocjonalny ten Twój post, ale za to bardzo prawdziwy :) Natomiast Gwiazd naszych wina rozbiło mnie emocjonalnie.
OdpowiedzUsuńWywołałaś we mnie cholerne łzy.. Co prawda przeczytałam jedynie ksiażkę, ale oczywiście zamierzam tez zabrać sie z a film. Wlały mi się łzy w oczy... Wiem dziwnie to napisałam. Dziękuję Ci za ten post. Był piękny, tak samo jak piękna jest ta historia.
OdpowiedzUsuńOkay :")
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst. I pod żadnym pozorem się nie wstydź swojej opinii, ani tego, że nam się trochę ujawniłaś, bo wyszło cudownie.